Dwa aniołki

Fragmenty książki "Uwierzcie w Anioła" w której autor zebrał relacje świadków, którzy doświadczyli anielskiej pomocy

Dwa aniołki

Grzegorz Fels

Uwierzcie w Anioła

Dom Wydawniczy Rafael
Rok wydania: 2012
ISBN: 978-83-7569-402-4

Spis wybranych fragmentów
Wprowadzenie
ZWYKLI LUDZIE, KTÓRYM POMOGLI ANIOŁOWIE — PRAWDZIWE HISTORIE
Anioł ratuje tonących
Bóg przez swych aniołów chroni przed śmiercią i kalectwem na drodze
Dwa aniołki
Sarna
Anioł odciąga spod kół pędzących samochodów
Anioł ratuje samobójcę

Dwa aniołki

Jeśli mam być szczery, to w zasadzie dopiero zbierając materiały do tej książki zacząłem się zastanawiać nad dziwnymi zdarzeniami, „przypadkami” z własnego życia. Nie potrafię w stu procentach powiedzieć, że dotyczą one anielskiej pomocy, choć z drugiej strony, nie mogę też tego wykluczyć. Niektóre odcisnęły się mocno w pamięci i mimo iż dotyczą mego dzieciństwa, nie potrafię o nich zapomnieć, choć szczegóły tych zdarzeń uległy już pewnemu zatarciu. Tak też było z historią, którą poniżej opisuję. Poprosiłem więc mych rodziców o odświeżenie pamięci i pomoc w podaniu faktów. Oto efekt naszej wspólnej pracy:

 

Było sobotnie letnie popołudnie 1970 roku. Miałem wtedy 7 lat i wraz z rodzicami oraz młodszym bratem wybieraliśmy się na weekendową wycieczkę do Cieplic, organizowaną przez zakład pracy mego ojca[4]. Zapewne młodsi czytelnicy dziwią się teraz, dlaczego weekendowy wyjazd miał miejsce dopiero w sobotę, a nie w piątek po pracy. Może trudno to sobie dziś wyobrazić, ale soboty wówczas były normalnym dniem roboczym...

Ja już takich szczegółów nie pamiętałem, ale rodzice powiedzieli mi, że autobus marki Jelcz (popularnie zwany „ogórkiem”), którym mieliśmy wtenczas jechać, był podstawiany przez Biuro Podróży „Turysta”.

Ruszyliśmy. Już w okolicach Opola jakaś awaria autobusu unieruchomiła nas na kilka ładnych godzin. Tata pamięta, że strzeliła wówczas uszczelka z głowicy silnika (ja, z racji młodego wieku, nie byłem wówczas świadomy tego faktu). Kierowca nie wzywał pomocy (jak dziś by to miało miejsce), lecz sam zabrał się za naprawę. Ile mu czasu zeszło, tyle zeszło, nikt nie miał do niego pretensji — sytuacja losowa, w końcu nie jego wina...

Naprawił, ruszyliśmy dalej!

W autobusie panowała wesoła, wycieczkowa atmosfera. Ktoś z tyłu pojazdu „dla animuszu” częstował sąsiadów mocniejszym alkoholem. Śpiewano, żartowano. Tylko jedna starsza kobieta nie przyłączała się do tej wesołej kompanii (dla mnie wówczas wszystkie panie po 40-stce były „starsze” — więc dziś, sam będąc „starszym panem”, nie pamiętam już, w jakim ona mogła być wieku). Po cichu modliła się i odmawiała różaniec, co nie uszło uwadze nieco już podchmielonej i rozbawionej grupce mężczyzn (jak się później okazało, kobieta miała też przy sobie buteleczkę z wodą święconą — ot tak, na wszelki wypadek). Podpici już nieco panowie, trochę sobie pożartowali na jej temat, a że ona nie reagowała na ich słowne zaczepki, ostatecznie przestali się nią interesować. Tak mijała nam podróż.

Powoli zaczął zapadać zmrok, a my zbliżaliśmy się do Kowar, kiedy na krętej drodze biegnącej nad przełęczą nasz autokar niespodziewanie zjechał na pobocze i mocno pochylony zatrzymał na samym krawężniku! Pod nami rozciągało się piękne i zarazem groźne urwisko.

Nietrudno się domyślić, co nam groziło, gdyby autobus w porę nie wyhamował... Wyraźnie Ktoś nad nami czuwał.

Dlaczego autobus się przechylił? No cóż — coś mu się urwało! Mimo że byłem jeszcze dzieckiem, doskonale pamiętam, jak siedząc przy oknie z zaciekawieniem obserwowałem wolno toczące się po ulicy koło, które po kilku przebytych metrach bezwładnie wpadło do rowu.

W autokarze zapadła cisza. Nikomu nie było do śmiechu. Wszyscy zdawali sobie sprawę z grozy całej sytuacji. Ktoś powiedział, że od pewnej śmierci uratowała nas tylko modlitwa i woda święcona wyśmiewanej wcześniej pasażerki oraz jadące w autobusie „dwa aniołki”, jak pieszczotliwie określono wówczas mnie i brata — najmłodszych wycieczkowiczów.

Mimo, że kierowca był dobrym mechanikiem, tej awarii nie był już w stanie naprawić „na poczekaniu”. Wezwano nowy autokar, którym kontynuowaliśmy podróż. Pamiętam, że do końca drogi nikt już nie żartował z modlącej się pasażerki, a moja mama od tej pory zawsze zabiera ze sobą w podróż malutki pojemniczek z wodą święconą i oczywiście nie zapomina o modlitwie.

Czuwała nad nami opatrzność Boża, czy też Anioł Stróż pomógł jakoś kierowcy w opanowaniu pojazdu? Tego już się nie dowiemy. Ważne, że wszystko dobrze się skończyło.

[4] Mam tu na myśli Wojewódzki Zakład Urządzeń Pożarniczych w Chorzowie-Batorym.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama