Człowiek i człowiek - wzajemne relacje

Żmudna droga poszukiwania prawdy o Bogu (fragment książki "Ateizm, teizm i co dalej? Świadectwo życia")

Kilka lat po wydaniu mojej pierwszej książki, dojrzałem do tego, by w książce obecnie Czytelnikom prezentowanej, ponownie, w nieco odmienny sposób, opisać przebytą przeze mnie żmudną drogę poszukiwania prawdy o Bogu.
Wypowiadam się w niej, jako emerytowany lekarz, który jako nieopierzony, zbuntowany nastolatek, zaszokował rodziców informacją o swym ateizmie, i który ostatecznie, już jako dorosły człowiek, po latach poszukiwań, stał się chrześcijaninem.
Obok licznych poprawionych i uzupełnionych fragmentów wziętych z mojej pierwszej książki p.t. „Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”, poruszam w tej książce problemy, które są istotne dla wątpiących w sens życia oraz dla tych ludzi, szczególnie młodych i wykształconych, którzy nabytej przez siebie wiedzy nie potrafią pogodzić z wiarą w Boga.
By upewnić się, że w swych wypowiedziach pozostaję w zgodzie z nauczaniem Kościoła katolickiego, zwróciłem się do Kurii Diecezjalnej z prośbą o wyrażenia opinii na ten temat.
Treść uzyskanej opinii rozwiewa moje obawy i pozwala mi zachęcić do lektury tej książki tych, dla których została ona napisana.
Od Autora

Władysław Sałacki

Człowiek i człowiek — wzajemne relacje

Moja droga do wiary w Boga doprowadziła mnie do przekonania, że od początku istnienia pierwszych ludzi, przedstawicieli gatunku Homo sapiens, procesowi ewolucji w sferze ich intelektu towarzyszył i towarzyszy nadal, kierowany przez Boga, nie mniej ważny proces ewolucji w sferze ich uczuciowości wyższej.

Ten rodzaj ewolucji wydaje się pozostawać w absolutnej sprzeczności z praktyką ewolucji biologicznej, w której sukces odnoszą egoiści, którzy bez pardonu walczą o dominację, teren i posiadanie.

Egoistami nazywam tu tych, którzy dla zaspokojenia swych potrzeb gotowi są uczynić wiele, lub wszystko, co najgorsze, nie bacząc na to, że swym działaniem krzywdzą, sprawiają cierpienie, a nawet zabijają stojących im na przeszkodzie innych ludzi.

Na przeciwnym do nich biegunie znajdują się ludzie miłujący swych bliźnich, jak to, biblijnym językiem, nazywają autorzy Pisma Świętego.

Ja, posługując się językiem naszych czasów, mówię, że są to ludzie po prostu dobrzy, ludzie, których dobroć jest tak wielka, że nie wahają się z niesieniem wszelkiego rodzaju pomocy swym bliźnim w potrzebie. Są gotowi do niesienia jej i rzeczywiście ją niosą, nawet z uszczerbkiem dla stanu swego posiadania, kosztem swego czasu, swego wysiłku, a niekiedy z narażeniem swego życia.

Człowiek i człowiek - wzajemne relacje

Jak wcześniej w tej książce napisałem, uważam, że pierwsi stworzeni przez Boga ludzie różnili się od swych rodziców tym, że w ich fizycznie pojmowanym ciele zaistniało coś wcześniej nieobecnego, coś, co nazwałem sferą duchową. Teraz powiem o tym nieco inaczej. Uważam, że za sprawą Boga w ich naturze zaistniała rodząca się zdolność do miłości oraz zalążek sumienia, dzięki któremu stali się zdolni do umysłowej refleksji oraz do podejmowania wolnych decyzji i działań, ze świadomością tego, że jedne z nich rodzić będą dobro, a inne zło.

Był to pewnie jedynie zalążek sumienia, bo uzbrojone w maczugi, oszczepy i łuki kolejne pokolenia potomków pierwszych stworzonych przez Boga ludzi polowały na zwierzęta, a gdy była taka potrzeba, na swych pobratymców z wrogich im plemion.

Działo się tak, bo dominował w nich zdefiniowany wyżej egoizm, który w tamtych czasach dawał im szansę sukcesu lub przynajmniej przetrwania w konkurencji z innymi, równie bezwzględnymi egoistami.

Jak widać do uruchomionego przez Boga procesu doskonalenia natury ludzi, startowali oni z bardzo niskiego poziomu. Celem tego procesu było i jest nadal stopniowe eliminowanie z natury każdego człowieka egoizmu i zastępowanie go zdolnością do miłości bliźniego.

Uważam, że Bóg od wielu tysięcy lat kieruje tym procesem i bezpośrednio w nim uczestniczy, w różny sposób przemawiając do stworzonych przez siebie ludzi. Znak swojej obecności zapisał w ich świadomości. Szukali bliskości z Nim w niezliczonej liczbie wierzeń i religii, w których tkwiły przekazane im przez Boga ziarna prawdy.

Jestem przekonany, że także sfera wiary w Boga, sfera Jego kontaktów z rodzajem ludzkim podlegała kierowanej przez Niego swoistej ewolucji. W jej przebiegu znajdujemy wyznawców egipskiego boga Ra, słowiańskiego Światowida, Manitu północnoamerykańskich Indian, wyznawców hinduizmu i wielu innych religii, którzy dla Boga byli i są również Jego kochanymi dziećmi, a nie błądzącymi w ciemnościach sierotami. Czy mogło być inaczej?

Dopiero w czasie właściwym, jako jedynie istniejący Bóg, objawił się narodowi Izraela, do którego, po tysiącach lat, wysłał swego Syna, Jezusa Chrystusa, który zgodnie z powierzoną Mu misją wskazał drogą do zbawienia ludziom wszystkich narodów świata.

Sądzę, że w tym bardzo trudnym procesie doskonalenia ludzkiej natury kluczową rolę odgrywa obecność cierpienia w stworzonym przez Boga świecie, zarówno to, którego doznał umierający na krzyżu Jezus Chrystus, jak i to, które, w mniejszym lub większym stopniu jest udziałem pewnie każdego człowieka.

Spróbuję uzasadnić to paradoksalnie brzmiące przekonanie.

Sądzę, że bez obecności w naszym świecie ludzi w taki czy inny sposób cierpiących, nie byłoby możliwe osiągnięcie przez człowieka cech i postaw takich jak miłosierdzie, litość, współczucie, ofiarność, solidarność, poświęcenie i gotowość niesienia pomocy drugiemu człowiekowi.

Wątpię, czy takie cechy i postawy mogłyby w nas zaistnieć w wyniku wysłuchiwania wzruszających kazań i czytania mądrych książek, albo dzięki teoretycznym rozważaniom i ślepemu przestrzeganiu danych nam przykazań? Czyż mógłby zaistnieć, opisany w przypowieści Jezusa, czyn dobroci Samarytanina, czyn jego miłości do bliźniego, gdyby na swej drodze nie spotkał on cierpiącej, bliskiej śmierci, ofiary zbójców?

Czy moglibyśmy spełniać, wymienione w przypowieści o Sądzie Ostatecznym, czyny świadczące o miłości do bliźnich, gdyby nie było możliwe spotkanie na naszej drodze głodnych, spragnionych, opuszczonych, bezdomnych, chorych i uwięzionych?

Czyny dobroci i miłości, solidarności, miłosierdzia i poświęcenia zdarzyć się mogą jedynie w warunkach takiego jak nasz świata.

Świat ten, w którym dotyka nas cierpienie, bywa, że o nasileniu trudnym do zniesienia, jest jednocześnie kształcącą nas szkołą i miejscem ostatecznego egzaminu, który zdajemy za każdym razem, gdy na swej drodze napotykamy człowieka oczekującego naszej pomocy.

To w warunkach takiego świata Matka Teresa z Kalkuty niosła pomoc, słowa pocieszenia i nadziei chorym, głodnym i przez wszystkich opuszczonym. Przynosiła im ulgę w ich cierpieniu, jednocześnie otwierając przed nimi obcy im wcześniej świat ludzkiego dobra i objawiając przez ten świat skierowaną ku nim dobroć i miłość Boga.

Tylko w okrutnym świecie obozów koncentracyjnych, na placu apelowym Oświęcimia, mogła mieć miejsce ofiara życia ojca Kolbe, wówczas gdy wymienił je dobrowolnie za życie skazanego na śmierć współwięźnia.

To w świecie niedoli i cierpienia, nieprzebrana, anonimowa rzesza zwyczajnych ludzi czyni dobro...

To w świecie niedoli i cierpienia, nieprzebrana, anonimowa rzesza zwyczajnych ludzi czyni dobro w swych rodzinnych domach, miejscach pracy, w szpitalach, przytułkach, ośrodkach dla narkomanów, schroniskach dla bezdomnych, w rozrzuconych w świecie chrześcijańskich misjach i tam wszędzie, gdzie na pomoc czekają miliony różnie cierpiących ludzi.

Bóg mógłby zapewne stwarzać niezaznające cierpienia, pozbawione wolnej woli istoty, obdarzone od początku swego istnienia namiastką miłości bliźniego, do której my dochodzimy z tak wielkim trudem.

Dzieje się inaczej. Stwarza On ludzi, którzy wiedzą, co to cierpienie, bo sami go doznają, lub go już doznali, sprawiają cierpienie swym bliźnim i bywa, że z tego powodu trapią ich wyrzuty sumienia. Pozostają obojętni na cierpienie innych ludzi i bywa, że z narażeniem życia śpieszą im z pomocą. Są zdolni do samodzielnego dokonania wyboru sposobu swego postępowania.

Załóżmy, że Bóg zamiast stwarzać człowieka w wypełnionych cierpieniem realiach, jakie znamy, zdecydował się na powoływanie do istnienia pozbawionych życiorysów i często bolesnej historii „pseudo ludzi”, to nawet dla najdoskonalszych ich „egzemplarzy”, słowa: „miłość do bliźniego” i „miłość do Boga”, byłyby jedynie pustymi, niezrozumiałymi pojęciami. Byłyby rodzajem komend wyzwalających, w określonych okolicznościach, zaprogramowany sposób ich reakcji.

Uważam, że skarbem ludzkości, który zachowa swą wartość po wszystkie czasy, także w rzeczywistości czekającej nas po zmartwychwstaniu, będzie indywidualna oraz zbiorowa świadomość i pamięć o trudnej, bolesnej, pełnej poczucia beznadziei, egzystencji człowieka w oddaleniu od Boga, o fatalnych skutkach odrzucenia Go, spychania Go na margines i życia według tworzonych przez ludzi praw.

W pamięci tej, cierpienie wszystkich pokoleń rodzaju ludzkiego zachowa smak łez i widok krwi, a miłość do bliźniego kojarzyć się będzie z postaciami Franciszka z Asyżu, Matki Teresy z Kalkuty, ojca Kolbe i z niepoliczalną rzeszą znanych z imienia i anonimowych świętych.

W pamięci tej zachowa się na zawsze obraz zmierzającego na Golgotę, udręczonego cierpieniem Chrystusa, co sprawi, że nasza miłość do Boga nie będzie przykazaniem wyrytym na kamiennej tablicy, lecz stanie się wyrytą w sercu potrzebą człowieka.

Przyjmuję do wiadomości fakt, że przyszło mi żyć w rzeczywistości, w której zdarza mi się cierpieć i w której będę musiał umrzeć, w której zaistniał Oświęcim i była Hiroszima.

Nie buntuję się, bo rzecz nie w tym, co wolę, lecz w tym, co jest dla mnie pożyteczne. Rozsądnie jest godzić się z niedogodnościami wynikającymi z przebywania w szpitalu, z cierpieniem i lękiem w nim doznawanym, jeżeli ma to prowadzić mnie do zdrowia.

Dzięki mojemu chrześcijaństwu, zamiast poddawać się nastrojowi depresji, ulegać frustracji lub użalać się nad swym losem, mogę dostrzec sens mojej egzystencji w rzeczywistości wypełnionej cierpiącymi i umierającymi ludźmi, w rzeczywistości takiej, jaka ona jest, bez narzekania na to, że nie żyję w wydumanym, nierealnym świecie ziemskiej sielanki.

Wiemy, że cierpienie doznawane przez człowieka pomaga mu lepiej zrozumieć innego cierpiącego. Nikt lepiej nie zrozumie głodnego niż ten, któremu głód zajrzał w oczy; opuszczonego lepiej niż ten, kto doznał samotności; bezdomnego lepiej niż ten, kto stracił dach nad głową i chorego lepiej niż ten, kto miesiące lub lata zmaga się ze swoją chorobą.

Cierpienie może wywierać pozytywny wpływ na naszą osobowość. Pacjent przykuty do szpitalnego łóżka, oderwany od swych normalnych zajęć, ma wiele czasu. Cierpienie i obawa utraty życia każą mu zastanowić się nad jego sensem, przepełnionych pychą uczy pokory, pochłoniętych bez reszty walką o wszelakie dobra prowokuje do zadawania pytań o sens tej walki.

Wiem, że dość łatwe jest prowadzenie teoretycznych rozważań na temat pozytywnego wpływu obecnego w świecie cierpienia na proces doskonalenia natury człowieka. Znacznie trudniej przychodzi zgodzić się z wnioskami wynikającymi z tych rozważań ludziom cierpiącym. Matce lamentującej z powodu tragicznej śmierci swojej pociechy, rodzicom, którzy muszą zmierzyć się z wiadomością o nieuleczalnej chorobie ich dziecka, młodemu człowiekowi skazanemu na wózek inwalidzki, chorym do końca życia przykutym do swych łóżek i tym wszystkim, którzy opłakują utratę swych bliskich. Czy będąc poddany trudnemu do zniesienia cierpieniu, byłbym w stanie przeciwstawić się odruchowi buntu wobec Boga?

Do końca tego nie wiem. Los oszczędził mi cierpień ekstremalnych. Mam jedynie nadzieję, że w godzinie próby moje obecne wypowiedzi na ten temat nie okażą się bezwartościowym mędrkowaniem.

Jezus nauczał swych uczniów, by w swym życiu kroczyli wskazaną im przez Niego drogą do zbawienia, drogą, nie szeroką i wygodną, lecz wąską i kamienistą, co, jak rozumiem, oznaczać miało, że kroczących nią czeka trud, wysiłek, a nawet cierpienie.

Jezus na drodze swego życia na ziemi napotykał wielu cierpiących. Uzdrawiał ich, współczuł im i dodawał im otuchy, gdy w swym Kazaniu na Górze zwracał się do „prześladowanych, znieważanych, ubogich, płaczących, tych, którzy się smucą, cierpią głód i łakną sprawiedliwości” słowami — Błogosławieni jesteście wy, którzy..., Błogosławieni jesteście wy, którzy... (por. Mt 5,1-11).

Uważam, że te Jego słowa ujawniają istnienie specyficznej drogi do zbawienia, specyficznej, bo zarezerwowanej specjalnie dla takich jak oni, ludzi cierpiących.

Takie ich wyróżnienie jest, być może, rodzajem rekompensaty za to, że doznawane przez nich cierpienie tworzy niezbędną, ważną przestrzeń, w której odbywa się stwarzanie niepoliczalnej rzeszy ludzi ku dobroci i miłości.

Rozumiem, że Jezus swymi słowami z Kazania na Górze, dał wszystkim cierpiącym nadzieję poprawy ich losu dopiero w odległej, bliżej nieokreślonej przyszłości. Uważam, że nie obiecywał im, iż stanie się to wcześniej, bo wiedział, że obecność cierpienia w tym świecie musi jeszcze trwać, także dlatego, że jest ono niezbędne, by prowadzony przez Boga proces doskonalenia natury człowieka ku miłości okazał się skuteczny.

Dzięki cierpieniu Syna Bożego Jezusa Chrystusa łatwiej nam zrozumieć i zaakceptować to, że obecność cierpienia dotykającego wciąż ludzkość jest jeszcze bolesną koniecznością.

Z pewnością w znoszeniu cierpienia dopomogłaby mi świadomość tego, że na drogę ludzkiego cierpienia wkroczył także Jezus Chrystus. Poza każdym innym znaczeniem tego przełomowego w dziejach ludzkości wydarzenia jest ono dla nas ważne, gdyż obala wątpliwości tych wszystkich, którzy w chwilach dla siebie najtrudniejszych, w wizerunku Boga nie potrafią dostrzec kochającego ich Ojca.

Dzięki cierpieniu Syna Bożego Jezusa Chrystusa łatwiej nam zrozumieć i zaakceptować to, że obecność cierpienia dotykającego wciąż ludzkość jest jeszcze bolesną koniecznością. Piszę — jeszcze, bo wierzę, że zapowiadane przez Jezusa Jego powtórne przyjście zmieni nasz świat tak bardzo, że ani cierpienia, ani śmierci w nim nie będzie.

Jako że nikt nie wie, kiedy to się stanie, to póki co „wróćmy na ziemię”, to znaczy zmierzmy się z problemem cierpienia w nieco inny sposób.

Cierpienie i śmierć, zwłaszcza gdy bulwersują one ogromem okrucieństwa oraz zasięgiem obejmującym tysiące ludzkich istnień, prowokują ateistów i nie tylko, do zadawania chrześcijanom bardzo trudnych, agresywnych pytań.

„Gdzie ten wasz Bóg był, gdy dymiły kominy krematoriów Oświęcimia i innych obozów zagłady?”

„Gdzie był, gdy mordowano jeńców w Katyniu i gdy w dalekiej Kambodży setki tysięcy ludzi ginęło z rąk Czerwonych Khmerów?”

„Gdzie ten wasz Bóg jest, gdy miliony tracą życie w nieustających wojnach i gdy niemal corocznie ofiarą głodowej śmierci padają dorośli, starcy i dzieci w spalonej słońcem Afryce?”

„Dlaczego ten wasz Bóg dopuszcza, by na ulicach miast codziennie ginęli niewinni ludzie i by na cmentarzach całego świata matki opłakiwały swe przedwcześnie zabrane dzieci?”

Na koniec autorytatywnie oświadczają:

Boga nie ma. Człowiek żyje, zdany tylko na siebie, w świecie, w którym pada ofiarą chorób, wrogich sił natury, a przede wszystkim agresji innych ludzi. W tym świecie najbardziej liczy się skuteczność w posługiwania się przemocą i brak hamulców w bezlitosnej walce o przetrwanie, dominację, terytorium i wszelakie dobra. Zasady moralne, miłość i miłosierdzie, to dla nas szkodliwy balast, zbędny w rzeczywistości rządzącej się okrutnymi prawami drapieżców”.

Dla tych ateistów, którzy udręczeni są szczególnie dotkliwym cierpieniem, tak opisany świat ma prawo wydać się niezrozumiałą, okrutną, zagrażającą im dżunglą, a życie w nim pozbawioną jakiegokolwiek sensu wegetacją w niebezpiecznej pułapce, z której wybawić może tylko śmierć.

Oni w swej polemice z chrześcijanami mówią nieco inaczej:

„Ten wasz Bóg jest słaby, bo przegrywa z siłami zła, albo okrutny, bo wymierza ludziom kary niewspółmiernie surowe do wagi ich przewinień, albo, czego jesteśmy pewni, w ogóle Go nie ma”.

Spróbuję odnieść się do takich, wyżej przedstawionych, wypowiedzi.

Zacznę od śmierci, jako, że jej obecność w rzeczywistości naszego świata bywa bardzo często używana, jako główny, godzący w Boga, argument.

Zgodnie z prawami natury obowiązującymi na naszej planecie śmierć, nazwijmy ją naturalną, stanowi kres biologicznej egzystencji każdej istoty żywej. Niemal powszechnie postrzegamy ją jako przerażające zło, największe z tych, które mogą dotknąć człowieka, a jest ona przecież tak dla ludzkości ważna, jak dający życie deszcz na uprawianym przez rolnika polu. Wiem, że brzmi to strasznie.

Ale przecież, bez zależnej od śmierci wymiany pokoleń, świat organizmów żywych, w tym świat człowieka, nie istniałby, lub w najlepszym wypadku, gdy chodzi o ludzi, zastygłby na poziomie naszych uzbrojonych w maczugi, pra... pra... przodków, pokrywających szczelnie niemal każdą piędź ziemi i żyjących w bliskim sąsiedztwie, powiedzmy, dinozaurów oraz im podobnych prehistorycznych gadów.

Śmierć, cały czas mam tu na myśli śmierć naturalną, nie jest więc dla człowieka przekleństwem, jak zwykliśmy ją oceniać, lecz błogosławieństwem, dzięki któremu możliwy był i jest nadal rozwój oraz istnienie świata istot żywych, w tym rodzaju ludzkiego w obecnej jego postaci.

Dla chrześcijanina śmierć nie powinna być czymś najgorszym, co może go spotkać, choćby dlatego, że Chrystus swą śmiercią na Krzyżu i swym Zmartwychwstaniem ukazał nam, że śmierć biologiczna człowieka nie stanowi kresu jego istnienia, lecz jest bramą, którą każdy ma szansę wejść do obiecanej mu lepszej rzeczywistości.

Chrześcijanin ma więc podstawy, by bez trwogi oczekiwać śmierci własnej. Może także, w mniej dramatyczny sposób, postrzegać i przeżywać śmierć osób sobie najbliższych, będąc świadomy, iż poprzez bramę śmierci przechodzą one do lepszego świata, a ich opłakiwane, budzące zrozumiały ból odejście z naszego świata, nie oznacza ostatecznego rozstania, lecz jest jedynie chwilową z nimi rozłąką. Teraz spróbuję wrócić do problemu cierpienia w innym jego aspekcie.

Ostateczna ocena skuteczności prowadzonego przez Boga procesu doskonalenia natury człowieka, nie jest obecnie możliwa, bo proces ten nie został jeszcze zakończony. Można jednak już teraz stwierdzić, że w ogromny, chociaż nie w rzucający się w oczy sposób, zmienił on już oblicze świata. Dzięki Niemu nieustannie powiększa się obszar dobra tworzony przez ludzi usiłujących, z mniejszym lub większym powodzeniem, nie zbaczać z drogi, którą wskazuje im dane przez Boga sumienie.

Starają się nie czynić zła. Pomagają oczekującym pomocy i cierpiącym.

W swym rozwoju osiągnęli niekwestionowany postęp. Nie mogliby już, jak ich przodkowie żyjący przed setkami i więcej lat, zrzucać ze skały kalekie noworodki, jak to czynili starożytni Spartanie, emocjonować się walkami gladiatorów na zbroczonych krwią arenach starożytnego Rzymu, ani z własnej woli, dla swoiście pojętej rozrywki, gromadzić się tłumnie w miejscach publicznie dokonywanych egzekucji, mrożącego krew w żyłach łamania kołem lub palenia na stosie, jak miało to miejsce w Europie pod koniec okresu średniowiecza i na początku okresu odrodzenia.

Osiągnęli poziom, na którym walczymy o życie każdego niemowlęcia, na którym znajdujemy niezliczoną liczbę organizacji charytatywnych, ruchy pacyfistyczne, Kartę Praw Człowieka, Organizację Narodów Zjednoczonych oraz bezimienną, wielką rzeszę zwyczajnych ludzi, którzy nie mijają obojętnie swych potrzebujących pomocy bliźnich.

Obok tego ogromnego i wciąż poszerzającego się obszaru dobra, otacza nas raczej mniejszy, ale bardziej hałaśliwy, potężny i groźny obszar zła. Bulwersujące informacje o skutkach jego istnienia, o wszechobecnym ludzkim cierpieniu, które sprawia, krzyczą do nas z pierwszych stron gazet i z każdego wydania radiowych i telewizyjnych wiadomości.

Kim są ludzie tworzący ten obszar zła? Dlaczego on istnieje?

Niezależnie od wyznawanej, czy w ogóle niewyznawanej religii, jeżeli postępujemy niegodnie, to głos sumienia, nawet gdy próbujemy go zagłuszyć, daje nam sygnał ostrzegawczy, STOP.

Bywa, że jest to sygnał cichy, stłumiony lub spóźniony, ale jest. Jak sądzę, przynajmniej w pewnym okresie swego życia, słyszą go wszyscy lub przynajmniej większość ludzi. Ci inspirowani religijnie, ale także ci, którzy pozostają z dala od Boga.

Bywa jednak, że świadomie postępujemy wbrew danym nam przez Boga nakazom i zakazom moralnym. Ignorujemy sygnał STOP i postępujemy według zasad i praw przez siebie ustanowionych. Dokonywane przez nas wybory zła uderzają pośrednio lub bezpośrednio w naszych bliźnich. Rykoszetem wracają, uderzając w nas.

W każdym z nas skłonność do zła jest przemieszana z potrzebą czynienia dobra.

Toczy się w nas nieustannie wewnętrzna walka tkwiącego w nas nadal egoizmu, będącego przyczyną cierpień sprawianych przez nas swym bliźnim, z potrzebą niesienia im pomocy.

Raz tą walkę przegrywamy, kiedy indziej wygrywamy.

Jednym ta walka przychodzi łatwiej, innym znacznie trudniej, jeszcze inni walki tej w ogóle nie podejmują. Nie widzą takiej potrzeby.

W ten sposób każdy z nas ma jakiś swój udział w tworzeniu się lawiny zła i spowodowanego nim cierpienia.

O obrazie świata i o kierunku, w którym on podąża, nie decydują ludzie czyniący dobro, chociaż jest ich coraz więcej. Nie mają wystarczającej siły przebicia.

O kierunku tym decydują ci, którzy swą wewnętrzną walkę z dominującym w nich egoizmem przegrywają, lub nie czują potrzeby jej prowadzenia i jednocześnie, w swych społecznościach, potrafią sobie wywalczyć możliwość sprawowania władzy.

To za ich przyczyną całe narody skazywane są na głód, cierpienie i śmierć, na ulicach miast giną niewinni ludzie, działają mafie i gangi, palone są synagogi, bezczeszczone cmentarze, grozę sieje terroryzm, odżywają zbrodnicze idee pustoszących świat totalitaryzmów oraz zabijani są czarnoskórzy, Żydzi, muzułmanie i chrześcijanie tylko dlatego, że są mniejszościami w swoich społecznościach, w których żyją.

To czyniący zło sprawiają, że na całej kuli ziemskiej nieustannie toczone są okrutne wojny, do udziału w których zmuszani są zwykli, przyzwoici ludzie. W wojnach tych maczugi, oszczepy i łuki naszych przodków zamieniono na bardziej skuteczne narzędzia śmierci, czołgi, rakiety, broń atomową i do niedawna cyklon B w obozach zagłady.

To oni sprawili i sprawiają nadal, że były już dwie wojny światowe, zaistniał Holocaust, Hiroszima i Katyń, że był zamach na World Trade Center, że wciąż grozę sieje, rozlewający się w całym świecie, różnie motywowany terroryzm, i że ponownie zaczął zagrażać nam globalny konflikt, w którym może zostać użyta broń termojądrowa.

Wybrnięcie samymi tylko siłami mieszkańców ziemi z sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie ludzkość, wydaje mi się niemożliwe.

Człowiek i człowiek - wzajemne relacje
Fragment pochodzi z książki:
Władysław Sałacki
Ateizm, teizm i co dalej? Świadectwo życia

ISBN: 978-83-7720-225-8
wyd.: Wydawnictwo PETRUS 2015

Uważam, że poziom egoizmu w naturze tych, którzy rządzą światem, jest na tyle wysoki, a ilość środków masowej zagłady, którymi dysponują, tak ogromna, że tylko obiecane nam powtórne, tym razem spektakularne, przyjście Jezusa Chrystusa, może uchronić nas od globalnej katastrofy.

Jestem przekonany, że gdy spełni się obietnica Jezusa o Jego powtórnym przyjściu, to wiara w istnienie Boga nie będzie już potrzebna, gdyż zastąpią ją twarde, namacalne fakty. Przejrzą wówczas na oczy ogarnięci pychą „władcy ziemi”, tworzący wcześniej wymyślone przez siebie zasady moralne i prawne, w których nie było miejsca na miłość bliźniego. Uświadomią sobie, że popełniali błędy, usiłując bez pomocy „jakiegoś tam Boga” doprowadzić ludzkość do „świetlanej przyszłości”, w wyniku czego doprowadzili ją do progu samozagłady.

Wierzę, że tak rozumiane powtórne przyjście Chrystusa będzie aktem wybawienia, aktem, który definitywnie położy kres dominacji zła w świecie i sprawi, że prowadzony przez Boga proces doskonalenia natury człowieka ku miłości zakończy się zaplanowanym przez Niego sukcesem.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama