Życie z cierniem [GN]

Rozmowa z pierwowzorem Stefana z filmu "Dług", współzałożycielem Fundacji Europejskie Centrum Wspierania Inicjatyw Społecznych

Życie z cierniem [GN]

Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk

Ze Sławomirem Sikorą, pierwowzorem Stefana z filmu „Dług” i współzałożycielem Fundacji Europejskie Centrum Wspierania Inicjatyw Społecznych, rozmawia Szymon Babuchowski.

Szymon Babuchowski: W świadomości wielu ludzi funkcjonujesz jako facet z „Długu”. Możesz jeszcze w ogóle patrzeć na ten film?

Sławomir Sikora: — Nie. Obejrzałem go dwa razy, trzeci raz już nie mogłem, dlatego, że to za mocno wraca. A ja nie chcę wracać do przeszłości. Kiedy zacząłem czytać Biblię, odkryłem tam słowa: „Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy”.

Ale przecież „Dług” Ci pomógł...

— On i pomógł, i zaszkodził. Pomógł — bo wyszliśmy z cienia i ludzie dowiedzieli się o naszej historii. Zaszkodził — bo wymiar sprawiedliwości w tym momencie się usztywnił: przecież w aktach jest inaczej! Oczywiście, że jest inaczej, bo było bardziej brutalnie, zarówno z naszej, jak i z ich strony.

Czyli nie do końca rozpoznajesz się w tym filmie?

— W filmie są młodzi ludzie w płaszczykach, którzy chcą sobie zbudować biznes. Natomiast u mnie zaczęło się zupełnie inaczej. Dowiedziałem się, że mam stwardnienie rozsiane. Kiedy w wieku dwudziestu paru lat usłyszysz, że nosisz bombę w sobie, to chcesz się przygotować do śmierci. Więc ten bieg, to przyspieszenie w zarabianiu pieniędzy było po to, żeby sobie przygotować dobry wózek inwalidzki. Będę brutalny w tym, co powiem, ale myślałem nawet o dziewczynie, która mnie pokocha dla moich pieniędzy. Dom parterowy, samochód, leki spowalniające — musiałem szybko to zdobyć, bo założyłem, że nie przetrwam za to, co proponuje mi państwo.

Nie myślałeś nigdy, że możesz być zdolny do zabicia kogoś?

— Nie, wolimy żyć w przekonaniu, że jesteśmy dobrzy. Ale w pewnych sytuacjach pan Kowalski, który dzisiaj siądzie do wigilii, może stać się bardzo zły. Nie planowaliśmy zabójstwa, tylko pobicie naszych szantażystów, doprowadzenie ich do ostateczności. Chcieliśmy ich postraszyć.

A skończyło się odcięciem głów — już po fakcie.

Rozumiem, że nawrócenia też nie planowałeś?

— W więzieniu nie ma czasu na planowanie. Przez pierwszych kilka lat musisz nauczyć się tam żyć. Panować nad emocjami, poruszać się w przestrzeni usianej minami. Człowiek, który odbywa karę więzienia, wchodzi na pas transmisyjny, który ciągnie go
wstecz. I ten człowiek biegnie, żeby zostać w miejscu. Większość nie daje rady, odpuszcza i ten pas ich wciąga. Ja założyłem, że trzeba czytać, uczyć się i zastanowić, co w tym życiu było nie tak, że doprowadziło mnie aż do tego miejsca.

I co było nie tak?

— Moja historia była bardzo podobna do tych, które znalazłem w Biblii. Zaczyna się od niewidocznych na początku kompromisów. To jest jak z włosami Samsona albo jak z Dawidem, który wysłał Uriasza Chetytę na pewną śmierć, żeby odebrać mu żonę. W więzieniu nauczyłem się takiego aforyzmu: „Uważaj na myśli — z nich rodzą się słowa, uważaj na słowa — z nich rodzą się czyny, uważaj na czyny — z nich rodzą się nawyki, uważaj na nawyki — z nich rodzi się twój charakter, uważaj na charakter — z niego rodzi się twoje wieczne przeznaczenie”. Powtarzam go studentom, kiedy jestem zapraszany na zajęcia z psychologii zła czy z zachowań w ekstremalnych sytuacjach.

Kiedy nastąpił przełom?

— Przychodzili do mnie zielonoświątkowcy, przychodziły siostry zakonne. Lubiłem z nimi rozmawiać. Kiedyś Andrzej z zielonoświątkowców powiedział do mnie: umysłem już wszystko poznałeś, teraz trzeba uwierzyć, że jak skoczysz w tę czeluść, to sobie gęby nie porozbijasz. W jednej z protestanckich książek wyczytałem o młodzieżowym obozie zalanym przez wodę, w którym wszyscy zginęli. Okazało się, że ci, którzy byli wierzący, mieli po śmierci uśmiechnięte, spokojne twarze. Natomiast ci, którzy nie wiedzieli, czy są nawróceni, czy nie, mieli twarze pokrzywione z przerażenia. Zacząłem to analizować, bo umysł mam analityczny, i te wszystkie spotkania z ludźmi, to moje życie, które mnie doprowadziło do tego miejsca, złożyło mi się w jakąś całość. Wtedy powiedziałem sobie: trzeba uwierzyć.

I wszystko się zmieniło?

— Tak mi się wydawało, że teraz wszystko będzie super. Że jak już wierzę, że Jezus Chrystus umarł za mnie na krzyżu, to teraz będę wolnym człowiekiem. Z takim przeświadczeniem jechałem na rozprawę w sądzie apelacyjnym do Warszawy. A tu pani sędzia zdecydowała, że kara 25 lat pozbawienia wolności jest właściwą karą dla Sławomira Sikory. Apelacja została odrzucona. Alleluja! (śmiech).

Buntowałeś się?

— Jasne! Ale dziś, z perspektywy czasu, widzę, że to była słuszna decyzja. Wtedy pan Sikora nie był jeszcze gotowy. Dlaczego? Bo ja negocjowałem z Bogiem: ja się dzisiaj pomodlę, a Ty mi dasz nowego land cruisera. A jakby tak do tego dorobić ideologię, że np. tym land cruiserem będziemy wozić dzieci niepełnosprawne, to już w ogóle będzie super. Ale w wierze nie ma negocjacji.

A teraz już jesteś gotowy?

— Nadal jest codzienna walka z samym sobą, zmaganie się — upadnę czy nie. Noszę w sobie cierń, który uwiera. Ale może po to ma mnie uwierać, żebym nie zapomniał o tym wszystkim, co się w moim życiu wydarzyło.

Co się z Tobą działo po wyjściu na wolność?

— Kiedy już chciałem sobie ułożyć życie, rzuciła mnie dziewczyna. Planowałem się upić, ale coś mnie tknęło. Wszedłem do kościoła i słyszę kazanie o braciach z Bron-
ksu, kapucynach dzielących życie z mieszkańcami slumsów — złodziejami, narkomanami, bezdomnymi. Pomyślałem sobie: kurczę, może się wyspowiadam u tego księdza? Spowiedź trwała dwie godziny. Koleś zobaczył, że podwójny morderca się u niego spowiada, to mi rypnął pokutę: dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Ja cały czas jeżdżę po Polsce, co miesiąc byłem w innym mieście, więc nieraz wieczorem waliłem do drzwi probostwa, jakiegoś księdza wyciągałem, żeby mnie wyspowiadał. Czasem były to przekomiczne sytuacje. Ale nie wytrwałem w dziewięciu piątkach. Było osiem, poległem na dziewiątym.

Ale w Kościele się zakorzeniłeś.

— Tak. Poznałem świetnych księży, m.in. ks. Waldemara Woźniaka, duszpasterza zakładów poprawczych. To jest taki gość, że jeździ na Kalabrię, głosi po włosku słowo Boże do mafiosów i mówi, że to, co robią, jest złe. Jak on głosi słowo, to całe miasto chodzi. Zaprosiłem go do fundacji, którą stworzyłem. Chcemy pomagać grupom pomijanym przez państwo. Zaczynamy od akcji „Pokoloruj świat”, skierowanej do potrzebujących dzieci na całym świecie, którym wysyłamy artykuły papiernicze: kredki, ołówki, bloki rysunkowe. Dzięki obecności w radzie fundacji prof. Michaela Abdalli, Asyryjczyka, będziemy mogli pomóc także chrześcijanom na Bliskim Wschodzie. Zwłaszcza tym z Iraku — prześladowanym i zmuszanym do ucieczki do krajów ościennych. Już dzwonią ludzie, że są dary. Jest firma logistyczna, która zawiezie te rzeczy. To dzieje się samo.

Jak to: samo?

— Jasne, że do pewnego momentu jest to zaplanowana strategia działania: spotkania z ludźmi, top-managerami, dyrektorami korporacji, prezesami firm. Ale różnica między dawnym a obecnym Sławomirem Sikorą jest taka, że kiedyś chciałem wszystko udźwignąć, a dzisiaj, jeśli coś po ludzku nie wychodzi, to wiem, że muszę to zostawić. Trzeba zawierzyć Opatrzności, działaniu Ducha Świętego. 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama