Boję się umierania

Świadectwo o odkrywaniu Eucharystii

Eucharystia jest dla mnie jak święto. Sprawia to chyba tajemnica realnego przychodzenia Boga do mnie. Ten, który mnie doskonale zna, chce znaleźć we mnie mieszkanie, chce przeniknąć sobą moją duszę, ciało, umysł, uczucia, pragnienia... Wiem, że jeszcze nie rozumiem do końca słów o Eucharystii jako szczycie i źródle życia Kościoła, ale i tak czekam na nią każdego dnia, a temu oczekiwaniu towarzyszy poczucie zbliżania się czegoś szczególnego. Myślę o tym, z czym tam przyjdę, myślę o słowie, które tam usłyszę. Są również takie dni, kiedy Eucharystię przesypiam albo robię sobie podczas niej „wycieczki” w przeszłość czy przyszłość, zajmuję się roztrząsaniem spraw w tym momencie zupełnie nieistotnych. Jest mi wtedy przykro i mówię sobie: a przecież nic ważniejszego dzisiaj już się nie wydarzy.

Czasem lubię pójść w takie miejsce, gdzie Msza jest celebrowana pięknie, bez pośpiechu. Wtedy łatwiej mi nie przegapić tego, co się dzieje na ołtarzu. Te „świąteczne” liturgie pomagają mi w szukaniu istoty i dzięki nim mogę bardziej świadomie przeżywać poranne „sprawne siódemki”. Widzę zresztą, że tajemnica Eucharystii coraz bardziej się przede mną odsłania, jej poszczególne elementy jakby nabrzmiewają treścią i znaczeniem. Ktoś powiedział: „Pismo rośnie wraz ze mną”. Podobnie rzecz się ma z Eucharystią. Patrząc na moją kilkuletnią przygodę z codzienną Mszą świętą, mogę z całą pewnością stwierdzić: Eucharystia rośnie wraz ze mną.

Kiedy zaczyna się proklamacja słowa, powtarzam za Samuelem: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3,10). Nie chcąc uronić żadnego słowa, często układam dłonie tak, jakbym za chwilę miała otrzymać prezent. To taki mój pozawerbalny szept do Boga: „Pragnę przyjąć Twoje słowo, wypełnij mnie nim”. Ten gest pomaga mi zebrać myśli i nastawić się na słuchanie.

Postawę swoistej uważności na słowo rodzi we mnie codzienna lectio divina. Od momentu, kiedy na serio zaczęłam traktować tę modlitwę i przeznaczać na nią trochę więcej czasu, bardzo zmieniła się jakość mojego słuchania słowa na liturgii. Głęboko wierzę w to, że słowo jest żywe, skuteczne i skierowane do mnie. Zawsze zadaję Bogu pytanie: „Co chcesz mi przez swoje słowo powiedzieć?”. Bóg udziela różnych odpowiedzi, nie zawsze zgodnych z moimi oczekiwaniami (na szczęście!). Najważniejsze jest jednak dla mnie to, że toczy się między nami dialog.

Słowo to ręka Ojca, która mnie prowadzi przez codzienność. Czasem mnie pociesza, innym razem budzi pragnienie silniejszego przylgnięcia do Jezusa czy też demaskuje we mnie pogańską mentalność. Z jednej strony popycha mnie do zrobienia jakichś konkretnych kroków (np. nieomijania ludzi, których nie lubię, a z którymi spotykam się niemal każdego dnia), a z drugiej przemienia mój sposób postrzegania i interpretowania różnych spraw (widzę w nich więcej działającego Boga), wyzwala mnie z pewnej ciasnoty myślenia (staję się bardziej otwarta na wszelką „inność”) oraz czyni mnie miłosierniejszą.

Karmienie się Jezusem-Słowem wzmaga we mnie głód Ciała Jezusa. Od przeistoczenia wpatruję się w Niego ukrytego w hostii. Wiara Kościoła daje mi pewność, że to naprawdę On. Dlatego czekam, pragnąc Go. W momencie Komunii wytężam całą moją byle jaką wiarę, żeby rozpoznać w tym chlebie żywą, realną osobę Jezusa. Przychodzi do mnie Ktoś, komu oddałam całe mo-je życie, Ktoś, kogo nazywam moim Wszystkim, Ktoś, w kim znajduję sens i spełnienie. Przytulam się, chowam się w Nim, pokazuję Mu te miejsca we mnie, które potrzebują Jego dotknięcia, Jego uzdrowienia. Pomaga mi to bardzo wtedy, gdy doskwiera mi samotność i miałabym ochotę zapchać pustkę namiastkami, gdy zagalopują się moje uczucia i jakiś człowiek staje się dla mnie zbyt ważny. Rzeczywiste przychodzenie Jezusa do mnie w Komunii świętej daje mi szansę na odnowienie przymierza, pogłębienie osobistej więzi z Nim. Mogę kolejny raz powierzyć Mu całą siebie, powiedzieć: „Należę do Ciebie”. I chociaż samotność nadal „boli”, to przestaje być ciężarem nie do udźwignięcia. Nawet więcej — widzę, że zaczynam jej strzec („Dalej nie możesz wejść”) jako świętej przestrzeni wyłącznie dla Boga i dla mnie.

Innym momentem Eucharystii, który uczy mnie stawania przed Jezusem szczerze, odsłaniania przed Nim moich ciemnych stron, jest przygotowanie darów. Tu musiało dojść do pewnego przewrotu, ponieważ długo wydawało mi się, że w tej części liturgii należy przedstawić Bogu szczegółową listę swoich „sukcesów”, ewentualnie „porażek”. Modląc się w taki właśnie sposób, chciałam Go przekonać: „Zobacz, zasługuję na Twoją miłość”. Przy okazji mogłam poprawić swój nastrój. Problem pojawiał się wtedy, kiedy w tej litanii przeważały niewierności. Czułam się niewarta miłości Boga. Pocieszałam się obietnicami, że następnym razem na pewno mi się uda — klasyczne objawy kulturystyki duchowej. Moje podejście diametralnie się zmieniło po usłyszanym pewnego dnia kazaniu, w którym padły mniej więcej takie słowa: „Jedyną rzeczą, jaką człowiek może dać Bogu sam z siebie, jest słabość i grzech, ponieważ wszystko inne pochodzi od Boga, do Niego należy” (por. 1 Kor 4,9). Dzi-siaj chwalenie się przed Bogiem próbuję zastąpić cieszeniem się z tego, że dzięki Jego łasce coś się udało czy
z czymś sobie poradziłam. Na stole ofiarnym z coraz większą śmiałością kładę
moje grzechy, głupotę, niedojrzałość, to, w czym w danej chwili najbardziej niedomagam. I liczę na przemienienie. Właściwie już mogę smakować jego pierwszych owoców: to nowe spojrzenie, nieznane mi dotychczas, na moją słabość. Widzę, że przestaje ona rodzić upokarzający mnie wstyd, a powoli staje się miejscem mojego spotykania się z Jezusem i nawiązywania z Nim coraz bardziej zażyłej więzi.

Ostatnio mocno chodzi za mną temat serca. Pewnie dlatego tak wyraźnie słyszę w czasie modlitwy eucharystycznej to wezwanie celebransa: „W górę serca!”. I co wtedy robię? „Podrzucam” swoje jak najwyżej, żeby mogły go dosięgnąć dłonie Ojca. Oddaję Mu to moje serce targane w różnych kierunkach rozmaitymi myślami, uczuciami, pragnieniami; serce, którego „zawartość” rozpoznaję za sprawą wypowiadanych przeze mnie słów, a te wiele razy nie mają w sobie nic z ducha Ewangelii. Po-wołując się na zostawioną w Księdze Ezechiela obietnicę: „Dam wam serce nowe...” (Ez 36,26), modlę się: „Ojcze, daj mi serce nowe!”. Jestem w tym dosyć natarczywa, ale wynika to z głębokiego poczucia (błogosławionej) bezsilności.

Kolejny ważny dla mnie moment to przeistoczenie. Kiedy ksiądz wypowiada słowa: „To jest Ciało moje...”, często kolejny raz uzmysławiam sobie, że moim dążeniem i zadaniem jako osoby konsekrowanej jest upodobnienie swoich myśli i uczuć do myśli i uczuć Syna, aż do ich zespolenia. Dlatego w ciszy próbuję powtarzać to Jezusowe zdanie, myśląc o własnym życiu. Robię to niepewnie, z lękiem, ponieważ te słowa są deklaracją życia wydanego, a ja boję się umierania i wiem, jak bardzo mnie pociągają wygoda i bezpieczeństwo.

Wiele razy, pod wpływem różnych sytuacji, słowa konsekracji wracały mi na myśl już po Eucharystii. Wiązało się to często z dużym zmęczeniem, bólem fizycznym, jakąś ewidentną niewygodą (np. spanie na „Przystanku Jezus” w namiocie rozłożonym na bardzo nierównym terenie, w towarzystwie niezliczonej liczby mrówek) lub ze zwyczajną chęcią zostania samą, kiedy wokół było wielu ludzi, którzy czegoś ode mnie oczekiwali. Mówiłam wtedy do siebie: „Bierzcie i jedzcie...”. To skutecznie broniło mnie przed narzekaniem albo użalaniem się nad sobą i rodziło we mnie wdzięczność, ponieważ mogłam komuś podarować coś więcej niż tylko życzliwość.

S. Elżbieta Sosnowska

uczennica krzyża

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama