Pani, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham

Powołanie kapłańskie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba...

Powołanie kapłańskie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Było to po siedmiu latach pracy naukowo-badawczej oraz dydaktycznej na poznańskim Uniwersytecie. Wcześniej, poza epizodem w formie dziecięcej zabawy, o byciu księdzem nigdy nie myślałem.

W dzieciństwie miałem wiele pomysłów na życie: chciałem być królem, wodzem, rycerzem, zdobywcą bezludnej wyspy, a nawet odkrywcą zaginionych cywilizacji. Od piątej klasy, kiedy zawładnęła mną fascynacja antykiem, prawie do matury uparcie pragnąłem studiować archeologię śródziemnomorską. Zrozumiawszy jednak, iż na odkrywanie zaginionych kultur po studiach szanse miałbym raczej znikome, w ostatniej chwili zmieniłem zamiar. Przeraziła mnie skutecznie wizja wylądowania w jakimś regionalnym muzeum archeologicznym, gdzie w zakres moich obowiązków mogłoby wchodzić pokazywanie starych, potłuczonych garów tudzież „ściemnianie”, jakoby miało to świadczyć o prasłowiańskim rodowodzie czegoś tam… Zatem archeologia odpadła. Skoro kończyłem edukację w klasie z poszerzonym programem nauczania języka angielskiego, co w owym czasie stanowiło zupełne novum, naturalnie nasuwał się wybór filologii angielskiej.

Tak to wyemigrowałem z mojej rodzinnej Bydgoszczy na studia anglistyczne do Poznania. Tam następnie podjąłem studia historii sztuki w ramach drugiego fakultetu. W wyniku konkursu, pod koniec studiów, zaproponowano mi pracę naukowo-badawczą w Instytucie Językoznawstwa macierzystego uniwersytetu. Pracowałem tam najpierw w Zakładzie Glottodydaktyki, następnie (i zasadniczo) w Zakładzie Metodologii Lingwistyki. Zajmowałem się głównie badaniami z pogranicza filozofii, językoznawstwa i antropologii, dotyczącymi międzyosobowej komunikacji. Nad studentami zaś „pastwiłem się” głównie w zakresie logiki i metodologii nauk oraz wstępu do językoznawstwa ogólnego. A byli to studenci (a większości studentki) filologii: polskiej, germańskiej, skandynawskiej i rosyjskiej. Oj, niełatwo było u mnie zdać kolokwium zaliczeniowe… Po prostu odsyłałem aż do skutku, czyli względnego zrozumienia poszczególnych zagadnień.

Kiedy w roku 1980 powstała „Solidarność”, wstąpiłem u nas na Uniwersytecie w jej szeregi jako jeden z członków założycieli. Oczywiście nie traktowałem tego jako związku zawodowego, lecz – jak było naprawdę – jako ruch narodowowyzwoleńczy, niepodległościowy, w który się mocno zaangażowałem. Później – w czasie stanu wojennego – razu pewnego wczesnym rankiem złożyli mi w Hotelu Asystenta niespodziewaną wizytę tacy smutni panowie, którzy, poddawszy mój pokój dokładnej rewizji, wyprowadzili mnie w kajdankach, po czym przewieźli samochodem z uzbrojoną po zęby „ochroną” do Bydgoszczy, gdzie gościli mnie w okratowanym budynku dwie doby. Z tamtego doświadczenia odniosłem jednostronną korzyść, gdyż dowiedziałem się wiele na temat metod przesłuchiwania, rozmaitych chwytów czy podchodów, zaś owi panowie niczego się ode mnie nie dowiedzieli. W pracy w niczym nie mogło mi to zaszkodzić, ponieważ Wydział Filologiczny był zdecydowanie nasz.

Ogólnie rzecz biorąc, w pracy na uniwersytecie powodziło mi się wręcz doskonale. Miałem najwspanialszego pod słońcem szefa i zarazem promotora, niewielkie obciążenia dydaktyczne, otwarty i zaawansowany przewód doktorski, w dorobku parę opublikowanych artykułów naukowych, które spotkały się z uznaniem – słowem: kariera naukowa stała przede mną otworem. Aż tu nagle gwałtowny zwrot!

Powołanie kapłańskie wdarło się do mojej świadomości niczym ogień i huragan – zapalając mnie gwałtownie, powywracało moje dotychczasowe plany. Przedtem widziałem siebie zawsze w roli męża i ojca rodziny. Chciałem mieć przynajmniej troje dzieci, a wśród nich koniecznie syna („następcę tronu”). Toteż na początku łatwiej przyszło mi zrezygnować ze szczęścia małżeńskiego niż z rozumianego biologicznie ojcostwa. W stanie wewnętrznej walki udałem się do spowiedzi, by zwierzyć się z mojej duchowej rozterki i szukać rady. W odpowiedzi usłyszałem od kapłana, abym przeczytał dowolny fragment Ewangelii i zaczerpnął zeń naukę na całe życie. Szczerze mówiąc, odszedłem stamtąd poirytowany. Pomyślałem sobie: „Co też ten ksiądz wymyśla za czary mary, zamiast porządnie udzielić rady!”. Jednak po powrocie do domu przeczytałem kolejny fragment\ Ewangelii wg św. Łukasza, którą wówczas czytałem codziennie w odcinkach. To, co wtedy stanęło mi przed oczami, uderzyło mnie z wielką mocą. Była to scena z nazaretańskiej synagogi, gdzie Pan Jezus odnosi do siebie słowa proroka Izajasza, które odczytuje:


„Duch Pański spoczywa na mnie,
ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie,
abym ubogim niósł dobrą nowinę,
więźniom głosił wolność,
a niewidomym przejrzenie;
abym uciśnionych odsyłał wolnymi,
abym obwoływał rok łaski od Pana”.

Po tych słowach zrozumiałem, iż Pan Bóg najwyraźniej powołuje mnie do kapłaństwa. Pojąłem również, że przygotował dla mnie wspaniały dar ojcostwa duchowego, o jakim nie marzyłem, i że będę mógł się cieszyć niepojętą płodnością oraz licznym potomstwem, czego wcześniej po ludzku bym nie ogarnął, ani bym się nie spodziewał. Poczułem się cudownie obdarowanym ponad miarę tego, o co prosić byłbym w stanie.

Na początku widziałem siebie w zakonie. Podjęcie wyboru wspólnej drogi wiązało się w moim przypadku z kolejnym dylematem: jezuici czy dominikanie? W Poznaniu związany byłem z prężnie działającymi tam dominikanami, a szczególnie z ukochanym duszpasterzem akademicko-solidarnościowym, śp. o. Honoriuszem Kowalczykiem, który – nota bene – zginął w następstwie tajemniczego wypadku samochodowego w warunkach wybitnej niechęci, jakiej doznawał ze strony komunistycznych władz. Z kolei w Bydgoszczy fascynowali mnie nie mniej prężnie działający jezuici. W końcu, zgłębiwszy nieco dzieje, dokonania, tudzież duchowość obydwu zakonów – jako Sarmata z krwi i kości, a co za tym idzie i człowiek baroku – wybrałem jezuitów. Nawiązałem z nimi kontakty i znajomości, odbyłem już wstępne rozmowy i bardzo wówczas pragnąłem wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Jednak ze względów rodzinnych – jako jedyny syn, opiekun i podpora owdowiałej matki – zamiast do zakonu wstąpiłem do Prymasowskiego Wyższego Seminarium Duchownego w Gnieźnie.

Zrazu wielu uznało mój krok za wybryk lub szaleństwo. Ciągle odpowiadać musiałem na pytanie, co mnie do tego skłoniło czy pchnęło, jak to się stało. Jakakolwiek wypowiedź w tej materii oddaje prawdę w sposób wielce niedoskonały. Najwłaściwszym wydaje mi się porównanie mojego ówczesnego stanu ducha do tego, co przeżywa człowiek zakochany. Wiem, o czym mówię, ponieważ bywałem zakochany… Mówiąc w skrócie, to było jakieś niesamowite, radosne uniesienie i podniecenie, myśl uparta, odkrywany nieziemski koloryt wybranej drogi i totalna abstrakcja od wszystkiego, co jawiło się na bliższym planie do tej pory. Ów stan w podobnym nasileniu utrzymywał się jeszcze dobrych kilka miesięcy po wstąpieniu do seminarium.

Jak radziłem sobie w seminarium, pośród młodszych od siebie alumnów, w zderzeniu z zupełnie inną, nieznaną rzeczywistością? Otóż przebywanie w gronie „rówieśników z adopcji”, jedenaście lat ode mnie młodszych, było miłym doświadczeniem, postrzeganym przeze mnie jako swoisty zabieg odmładzający. Na początku również nic mnie nie irytowało, nie drażniło, wszystko mi się podobało – dzięki wspomnianej totalnej abstrakcji. Później zaczęły doskwierać różnice w mentalności i obyczajach. Wyszedłszy ze środowiska wielkomiejskie go i specyficznie akademickiego, znalazłem się oto w świecie raczej wiejsko-małomiasteczkowym, w moim odczuciu nieco przyciasnawym. Ale przecież nie takie przeszkody pokonuje człowiek, gdy jest zakochany!

Zaawansowanego już przecież przewodu doktorskiego finalizować nie miałem najmniejszego zamiaru, uznając to za „marności”. Jednak na wyraźne i stanowcze polecenie księdza rektora dokończyłem pisanie dysertacji i obroniłem ją w Poznaniu. Uroczyste zaprzysiężenie i przyjęcie do grona doktorów poznańskiej almae matris miało miejsce już po moich obłóczynach, zatem na sutannę przywdziałem doktorską togę. W zgoła innym stroju jako kleryk spędzałem mój czas wolny, namiętnie uprawiając marszobiegi, intensywną gimnastykę, ćwiczenia w ramach tzw. kursu karate, na który się zapisałem, oraz pływania – słowem, ciesząc się nawrotem młodości.

Święcenia kapłańskie przyjąłem 28 października A.D. 1988 w Gnieźnie z rąk nieżyjącego już ks. bp. Jana Czerniaka. Na obrazku prymicyjnym umieściłem słowa z Ewangelii według św. Jana: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”.

Po święceniach kapłańskich, które niezwykle mocno przeżyłem, wylądowałem jako neoprezbiter w dużej parafii w moim rodzinnym mieście, gdzie z pasją i radością rozszalałem się duszpastersko. Prowadziłem cotygodniowe katechezy dla dorosłych, a także intensywne duszpasterstwo młodzieżowe. Stałem się między innymi bliskim duszpasterzem tzw. metali, którzy w parafii, czy raczej na osiedlu, stanowili dominującą subkulturę. Chadzałem z nimi po osiedlu w kurtce skórzanej, słuchałem ich muzyki, żeby znaleźć z nimi wspólny język, a przy tym – jak tylko mogłem – starałem się ewangelizować. Zdarzało się, że katechezy dla nich konstruowałem w nawiązaniu do niektórych, wcale nie płytkich ani nie głupich tekstów utworów zespołu Iron Maiden. Kiedyś ogłosiłem, że będzie w kościele „zadyma Boża”, na którą zapraszam młodzież. Przyszli tłumnie. Były widoki gór rzucane na ekran, odpowiednia muzyka w tle, poza tym psalmy, kazanie w stylu dostosowanym do wymogów, modlitwa. Widziałem, że ich to bardzo wciągnęło, byli poruszeni… Na końcu wyjaśniłem, iż były to klasyczne nieszpory, tyle że w niekonwencjonalnej oprawie. Dorosłych też zdarzało mi się wabić w dowcipny sposób. Pamiętam, jak kiedyś około dwustu osób przyszło na katechezę zatytułowaną „Jak uprawiać seks?”. Oczywiście była to normalna katecheza na temat przeżywania płciowości po Bożemu. Uczestnicy jednak nie poczuli się zawiedzeni, skoro na ciąg dalszy po tygodniu przyszli w podobnym składzie. To były piękne dni!

Tak minęło półtora roku, po czym biskup mnie stamtąd odwołał, posyłając mnie do powstającego katolickiego ogólniaka. Odtąd przez dziesięć lat spalałem się – jako dyrektor, prefekt i pełnomocnik biskupa w jednej osobie – tworząc i rozwijając I Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. króla Jana III Sobieskiego w Bydgoszczy, mojej szkoły na wskroś autorskiej. Kiedy z niej odchodziłem, cieszyłem się jej sukcesem, gdyż w najbardziej prestiżowym rankingu stołecznych „Perspektyw” zajmowała ona szóste miejsce w kraju, a niekwestionowanie pierwsze w regionie kujawsko-pomorskim. Przy tym wraz z katolickimi wartościami starałem się młodzieży przekazywać rycerskiego ducha narodu przedmurza tudzież szlachectwo polskiej kultury w nawiązaniu do naszych najlepszych sarmackich tradycji I Rzeczypospolitej.

W tym samym duchu, jak mogę, nadal działam. Gdziekolwiek jestem organizuję dni Sarmacji Europejskiej i nieustannie podejmuję wysiłki, aby w polskich sercach, zwłaszcza młodych, przywoływać i budzić ducha rycerstwa przedmurza. Znany jestem z tego. Niedawno nawet mój biskup, przedstawiając mnie innemu biskupowi, wyraził się: „A to jest ksiądz Sarmata”. Rzeczywiście taki jestem. Mam to we krwi, w genach… A poza rodzinnym domem na ukształtowanie się mojej takiej, a nie innej, postawy w dzieciństwie największy wpływ miały dwie osoby: Henryk Sienkiewicz i Stefan kard. Wyszyński. Już w trzeciej klasie szkoły podstawowej przeczytałem po raz pierwszy trylogię. Oczywiście wszystkiego nie rozumiałem, ale od początku czułem klimat dawnej, tej wielkiej Rzeczypospolitej… A jej majestat, który po mistrzowsku literacko utrwalił Sienkiewicz, z dostojeństwem i z mocą uosabiał ostatni wielki król naszego narodu, jakim w mojej pamięci pozostaje Prymas Tysiąclecia.

Kończąc tę wypowiedź, powiem krótko, że od dziewięciu lat jestem proboszczem, aktualnie parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Solcu Kujawskim pod Bydgoszczą, dokąd czytających te słowa serdecznie zapraszam!

Pani, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham


O redaktorze książki:

Kajetan Rajski – uczeń klasy trzeciej Salezjańskiego Gimnazjum Publicznego, słuchacz Szkoły Ceremoniarzy parafialnych, lektor w parafii pw. św. Józefa Oblubieńca NMP w Krakowie, finalista i laureat wielu konkursów przedmiotowych na szczeblu międzyszkolnym, wojewódzkim i międzywojewódzkim. Interesuje się historią (szczególnie średniowieczem) i religią chrześcijańską (zwłaszcza biblistyką, liturgiką i hagiografią). Zwolennik hasła "Zero tolerancji dla przemocy w szkole". Od listopada 2003 roku redaguje i wydaje miesięcznik pod tytułem "Mini Gazetka Historyczna". Dotychczas publikował m.in. na łamach "Niedzieli", "Źródła" i "Naszego Dziennika". Autor książek Historia żywa (2006), Służyć normalności (2007), Zasłuchani w ciszę (2008), współautor Śladami św. Pawła (2008), Młodzi świadkowie wiary t.1 (2009), redaktor Oto jestem. Kapłani o powołaniu (2009). Znany jako "młody redaktor".

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama