Matka Jolanta od narkomanów [GN]

O żółtych papierach zakonnicy, narkomanach noworodkach i pasjach życia, które pozwalają wspinać się na szczyty

Matka Jolanta od narkomanów [GN]

Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk

O żółtych papierach zakonnicy, narkomanach noworodkach i pasjach życia, które pozwalają wspinać się na szczyty, z s. Jolantą Glapką ze zgromadzenia Sacré-Coeur rozmawia Agata Puścikowska.

Agata Puścikowska: Jesteśmy w ośrodku odwykowym dla narkomanów. Jesteś ich psychologiem czy misjonarką? Welonu nie nosisz...

S. Jolanta Glapka: — Jednym i drugim. Wielu moich podopiecznych przyszło tu mocno poranionych, również przez duchowieństwo. Zanim się otworzą, potrzeba czasu i delikatności. Zresztą w moim misyjnym zgromadzeniu welon nie jest wymagany. Znakami oddania się Bogu są obrączka i krzyż. I te widać na pierwszy rzut oka. Welon czasami noszę, do zdjęcia założę (śmiech).

Zakonnica bez welonu leczy narkomanów...

— Ja właściwie nigdy nie chciałam zostać zakonnicą. Zakonnice kojarzyły mi się z czernią i smutnymi minami. To, że wstąpiłam do zakonu, to przedziwny plan Pana Boga, dzięki któremu jestem spełnionym człowiekiem. Z perspektywy lat widzę, że wszelkie doświadczenia pomagają mi w pracy, a pasje — doprowadziły mnie do Pasji Życia. Fundacja, którą tworzę, to pochodna postawy mojego ojca, pasji do gór, pobytu w Kalkucie, pracy psychologa.

Zacznij od ojca. Uczył Cię wiary?

— Raczej wierności ideałom. Był komunistą. Zdeklarowanym, ideowcem. Jednocześnie najuczciwszym człowiekiem na świecie. Starał się budować idealny świat, gdzie „każdemu według potrzeb, od każdego według możliwości”. I bardzo cierpiał, gdy jego córeczka ostentacyjnie, z książeczką do nabożeństwa, chodziła do kościoła. I jeszcze machała tą książeczką ubekowi, który śledził z pierwszego piętra kamienicy całą naszą rodzinę... Gdy ojciec przekonywał, żebym nie chodziła do kościoła, cytowałam mu konstytucję, według której miałam prawo do wolności sumienia... To był zresztą paradoks: ojciec cierpiał, że ma taką „niewierną” córkę, a jednocześnie — nigdy kategorycznie nie zabronił mi praktykować. I dopiero po latach — od jego kolegi — dowiedziałam się, że miał z tego powodu nie lada problemy. Ojciec nauczył mnie krytycyzmu, zdrowego rozsądku. I — powiem wprost — pewnego dystansu do Kościoła hierarchicznego. Zawsze zresztą kłóciłam się z nim, bo on Chrystusa stawiał za wzór doskonałego komunisty, a w opozycji opisywał bogatą i — według niego nieczułą na potrzeby bliźnich — hierarchię.

Ojca bolało, że byłaś niewierna jego ideałom. A Ciebie nie bolało, że on nie był wierny Twoim?

— Był dobrym człowiekiem. Nie wierzył w Boga, mam wrażenie, ideowo. Pamiętam taką scenę: ojciec — załamany tym, że wstępuję do zakonu, przyjechał mnie pożegnać. Pilnował, żeby mi nikt nie zabrał pięknej kołdry — prezentu od niego. Mówię mu: „Tatuś, ale my tu mamy wszystko wspólne”. A ojciec na to, z niekłamanym podziwem, ale i smutkiem: „Udało wam się to, co nam nie wyszło”. Były początki lat 80. Powstanie „Solidarności”, do której zresztą należałam, ojciec traktował jako osobistą klęskę. Przed śmiercią nawrócił się, przeprosił mnie nawet za te „prześladowania”.

To również ojciec zaszczepił Ci pasję do gór...

— Zabierał mnie w góry od dziecka. Zakochałam się szczególnie w wysokich. Podczas studiów byłam w Akademickim Klubie Alpinistycznym — przyjmowała mnie do niego Wanda Rutkiewicz. Mam nawet jakieś tam „wyczyny” na koncie: droga Motyki na Zamarłej Turni, Sprężyna, Kazalnica. Wspinałam się klasycznie, czyli korzystając z naturalnej rzeźby skały. Kochałam to. I gdy kiedyś kolega powiedział mi: „Ty, Glapka, to się duchowo powspinaj. To trudniejsze”. Zdenerwował mnie bardzo. Ale czułam, że ma rację.

I co? „Wspięłaś” się do zakonu?

— Nie tak od razu. Najpierw studiowałam psychologię, chciałam pomagać ludziom. No i chciałam chodzić po górach. Moim życiowym marzeniem był trekking pod Mount Everestem oraz praca u Matki Teresy w Kalkucie. W lipcu 1980 r. razem z kuzynem, etnografem, wylądowaliśmy w Delhi. Pojechaliśmy pociągiem do Katmandu. I na jakiejś stacji biedne indyjskie dziecko ukradło nam wszystkie dokumenty i pieniądze. Sprzedaliśmy sprzęt wysokogórski, żeby mieć na życie. Pojechaliśmy do Kaszmiru. Jedno wspomnienie z tej wyprawy towarzyszy mi do dziś: zmęczeni wspinaliśmy się pod górę, obok płynęła rzeka. Potknęłam się i wpadłam do wody. Prąd porwał mnie natychmiast w dół. W zasadzie nie miałam szans. Szarpałam się, próbowałam wydostać. Właściwie się poddałam. I w pewnym momencie, gdy się żegnałam ze światem, jakby mi ktoś do ucha przez tubę wrzasnął: „Walcz!”. Ten głos był nieprawdopodobnie silny, realny i zdumiewający! Zaczęłam walczyć. I udało się...

A gdy wróciłaś z Kaszmiru, zawalczyłaś o pracę w umieralni u Matki Teresy, w Kalkucie.

— To było przeżycie: gdy weszłam, zemdliło mnie. Po jednej stronie kobiety, po drugiej — mężczyźni. Przeraźliwie chude, gnijące ciała. Patrzyły na mnie wielkimi, jeszcze troszkę żywymi oczami. Cofnęłam się, ale sobie myślę: „Przyjechałaś tu pomagać, a uciekasz?”. I weszłam. Gdy zaczęłam rozmawiać z tymi „ciałami”, to okazywały się ludźmi. Mówiłam do nich po polsku, a oni w tajemniczy sposób rozumieli. Gadałam kiedyś z kobietą, co miała nogi jak słoń i okropnie cierpiała. Pamiętam, jaka była szczęśliwa: pod koniec życia ktoś wysłuchał jej bólu i skarg.

Praca w umieralni przygotowała Cię do pracy w hospicjum czy nieco... „znieczuliła”?

— Nie da się tak naprawdę porównać tutejszych warunków i warunków w Kalkucie. Nasi chorzy, nawet najbardziej cierpiący, są otoczeni lekarzami, psychologami. Tamci leżeli na pryczach i chowali resztki jedzenia, bo nie wierzyli, że znów dostaną... Ale ludzie cierpią wszędzie i wszędzie czekają na pomoc. I zarówno w umieralni w Kalkucie, jak i w hospicjum w Anielinie czuje się obecność Chrystusa. On przyszedł do maluczkich.

Już słyszę święte oburzenie: „Cierpiący w Indiach niczym nie zawinili. A taki narkoman”...

— Inna wersja: „Biednym dzieciom trzeba pomagać, a nie takiemu narkomanowi”. Tylko że zarówno żebrak z Kalkuty, biedne dziecko, jak i „taki” narkoman to człowiek. Gdybyś wiedziała, jak bardzo cierpią „tacy” narkomani. Narkomania to tragiczna choroba: nieuleczalna i z nawrotami. Jest wynikiem głodu miłości, braku więzi rodzinnych, złej komunikacji. Każdy z moich młodych podopiecznych przeżył tyle, ile niejeden stary człowiek. Niektórzy byli molestowani, wielu to tzw. ocaleńcy — uniknęli aborcji, ale nigdy nie poczuli się potrzebni. Większość z nich pochodzi z rodzin alkoholowych. Tym bardziej zasługują na drugą, trzecią czy piątą szansę.

Po której szansie s. Jolantę trafia szlag?

— No wściekam się, wściekam...To jest praca skrajnych emocji: jest radocha, gdy „ćpun” przestaje brać, gdy po latach idzie do spowiedzi. Ale jaki to ból, gdy wychodzi na prostą, i znów nawrót choroby! Raz byłam bliska załamania: 10 lat faceta znałam. Fenomenalnie uzdolniony muzycznie. Miał HIV i czekał na przeszczep nerki. To miała być pierwsza transplantacja nerki dla „pozytywnego”. Leżał już w szpitalu. I prawdopodobnie ktoś mu przyniósł dawkę. Zmarł. Ból nie do opisania. Chyba Pan Bóg mnie wtedy ochronił, bo jakby chłopak dostał tę nerkę, potem wziął dawkę, i zmarł... Szlag by mnie naprawdę trafił!

Narkomania — jak mówisz — to choroba z nawrotami. Jest szansa, żeby nawrotów nie było?

— Jest. Ale to wymaga wielkiej pracy, doskonałej organizacji, wielu środków. Refundowany przez państwo rok terapii to za mało. Starczy na przewartościowanie życia, na zaszczepienie głodu... normalności. Tylko co potem? Mają wracać do pijących rodzin? Do dawnego środowiska i trybu życia? Sami sobie nie poradzą. I stąd pomysł na Pasję Życia — fundację, która zbuduje młodzieżowe centrum rozwoju artystycznego i duchowego. Bo większość narkomanów to osoby artystycznie uzdolnione. Będziemy też uczyć zawodów. Zbudujemy hostel dla tych, którzy nie mają gdzie iść. Będą też zajęcia dla młodzieży z trudnych środowisk. Chodzi o to, żeby działać prewencyjnie: zaszczepić w nastolatkach pasję. Pasja to lepszy „dopalacz” niż narkotyk.

Na jakim etapie są prace?

— Mocne bóle rodzenia... Zbieramy kasę na postawienie budynku. Mamy piękny projekt wyceniony na 10 mln i... 300 tys. zł. Od władz Legionowa dostaliśmy w wieczystą dzierżawę plac. Budowę musimy rozpocząć w ciągu roku, a zakończyć ją w 2011! Ale to już dużo. Trzy lata temu nie mieliśmy nic. Wierzę, że się uda, bo to nie moje dzieło, tylko Jego. I dla Jego dzieci.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama