Po drugiej stronie Sudetów

Duszpasterstwo w Czechach

Kiedy idzie się razem z nim ulicą, można odnieść wrażenie, że zna go całe miasto. Ze wszystkich stron słychać „Dobry den! Dobry den!”, czasem „Pozdrav Pán Buh”, a on odpowiada: „Nazdar, Jeníku!”, „Ahoj, Jirko!”, „Vítej, Milane! Jak se más?” Co chwilę — albo ktoś macha z daleka ręką, albo podchodzi do nas, żeby uścisnąć dłoń młodego, zawsze uśmiechniętego mężczyzny i zamienić z nim choćby parę słów.

Na rynku w Lanskrounie jest dziś szczególnie gwarno, bo właśnie odbywa się zakończenie karnawału. Widzę wielką tablicę z napisem „Masopust” (po staropolsku — mięsopust). Przy dźwiękach „dechovki” (orkiestry dętej), z placu obok kościoła rusza korowód przebierańców, spośród których największe zainteresowanie wzbudza jadący na wózku inwalidzkim dobry wojak Szwejk. Dla księdza Zbigniewa Czendlika, lanskrouńskiego proboszcza, taki festyn to po prostu kolejna okazja, by zobaczyć się z ludźmi, uczestniczyć w ich radości.

Wśród setek jego znajomych nie brak szczerze oddanych przyjaciół, takich jak państwo Michaela i Jirí Krácmarowie. Ona pracuje w domu, on jest inżynierem elektronikiem, a ich prawdziwą dumę stanowi piątka zdolnych, przemiłych dzieci. Ksiądz Zbigniew chce, żebym koniecznie poznał tę rodzinę (tworzącą jedyny w swoim rodzaju parafialny zespół rockowy o nazwie „Michaela a hlas katedrály”), aktywnie uczestniczącą w życiu Kościoła. Opuszczamy więc rynek i udajemy się do zaprzyjaźnionego domu. Wizyta jest bardzo krótka, ponieważ Krácmarowie dosłownie za godzinę wyjeżdżają na ferie zimowe. Z wyjątkiem nieobecnej Alzbety, na miejscu znajduje się cała czwórka: Jakub, Vojtech, Markéta i Ondrej. Najstarszy, Jakub, studiuje na trzecim roku arabistyki. Mała Markétka natomiast pisze całkiem zgrabne, satyryczne wierszyki. Pozwoliła mi nawet zacytować jeden z nich — o księdzu proboszczu. Myślę, że nie trzeba tłumaczyć. Powiem tylko, że wiersz jest o komarach, które nie były tak głupie, by ukąsić proboszcza, kiedy zauważyły, że się modli:

Ksiądz Czendlik jest jednym z 13 duchownych diecezji katowickiej pracujących w Czechach. Po święceniach przez trzy lata pracował jako wikary w chorzowskiej parafii św. Floriana, a potem od razu trafił do przygranicznego Náchodu, swojej pierwszej czeskiej placówki. Nie było łatwo. Nikt nie przejmował się przybyłym z Polski, początkującym kapłanem. Owszem, dano mu posiłek, wręczono kartkę ze spisem zajęć na cały tydzień, ale dalej — to już radź sobie, człowieku, sam! A jemu się wydawało, że zostanie przyjęty z otwartymi rękami i róże będą słały mu się pod nogi. To był szok! Ale, jak się okazało, bardzo potrzebny. Zrozumiał bowiem, że na swoją pozycję wśród ludzi musi sobie dopiero zapracować. Zwłaszcza że po czesku znał wtedy tylko dwa słowa: „Pozor — vlak!” (Uwaga — pociąg!).

Nás pan farár

Rok później znalazł się w leżącym u podnóża Sudetów, 10-tysięcznym Lanskrounie, gdzie kieruje obecnie aż czterema parafiami (oprócz lanskrouńskiej są to: Zichlinek, Luková i Rudoltice).

— Jestem dziś zupełnie innym człowiekiem, niż byłem przed dziewięciu laty — zwierza się ksiądz Zbigniew w drodze na plebanię. — Przybyłem tu z nastawieniem, że już wszystko wiem, że zjadłem wszystkie rozumy i nic mnie nie może zaskoczyć. Ale w bardzo krótkim czasie musiałem całkowicie odrzucić tę swoją niemądrą filozofię. Musiałem przetrawić to, co wyniosłem z domu, z Polski, z seminarium...

— Na czym to polegało? — pytam nieco zaskoczony.

— Widzi pan, ja się tu często spotykałem, nie tylko ze strony dzieci, ale także dorosłych, z pytaniami tak oczywistymi, tak, powiedziałbym, elementarnymi — np.: co to jest niebo? co to jest grzech? na czym polega zbawienie? — że nagle sam zacząłem na nowo te tematy drążyć i zgłębiać. Przede wszystkim zacząłem szukać sposobów wyjaśniania i przybliżania tym ludziom, w większości niewierzącym, rozmaitych problemów religijnych. Bo do nich trzeba docierać zupełnie inaczej — nie przez jakieś abstrakcyjne rozważania, ale przez konkret. Więc właściwie się cieszę, że pracuję akurat w takim, mocno zlaicyzowanym środowisku, ponieważ ci ludzie, jakby od nowa zaczęli otwierać mi oczy na moją wiarę, na Pana Boga.

W Lanskrounie przeważa inteligencja techniczna. To miasto znane było głównie z zakładów elektrotechnicznych „Tesla”, które w ostatnich latach zostały sprywatyzowane. Kiedy stajemy przed drzwiami plebanii, ksiądz Zbigniew pokazuje mi zawieszony na klamce plastikowy woreczek pełen świeżych jajek: — No proszę, tacy są tutaj ludzie. Nawet nie wiem, kto mi je podarował. Stale mi ktoś coś podrzuca — mówi rozbawiony.

Na probostwie, przy filiżance aromatycznej herbaty, słucham opowieści o zagadkach ludzkiej duszy, między innymi o tym, jak przy remoncie kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Wacława bardzo intensywnie pomagali ci, którzy w ogóle do kościoła nie chodzą. I o tym, jak ksiądz proboszcz zaproszony został w charakterze honorowego gościa na bal maturzystów, by wygłosić na nim powitalną mowę, chociaż ze stu pięćdziesięciu uczniów tutejszego gimnazjum zaledwie dwunastu uczęszcza regularnie na lekcje religii. Ale za to wszyscy bez wyjątku mówią: „Nás pan farár” (Nasz ksiądz proboszcz).

Spoglądam na wiszący w kuchni, ciemny i mocno już podniszczony, ale bardzo piękny w swojej wymowie obraz, na którym Jezus wraz z dwoma uczniami spożywa wieczerzę w Emaus. Ksiądz Zbigniew zdradza mi swój sekret, że ta scena bardzo go inspiruje, dodaje mu sił do pracy: — Bo człowiek wierzący to ten, który idzie z Jezusem i wie o tym, że idzie. Niewierzący natomiast to człowiek, z którym Jezus też idzie, tylko że ten człowiek o tym nie wie. Wierzę, że na końcu tej drogi każdy będzie miał swój szczęśliwy moment, swój happy end, i że otworzą mu się oczy, tak jak się otworzyły uczniom w Emaus.

Zapewne z takiego pojmowania Ewangelii bierze się jeszcze jedna duszpasterska dewiza księdza Zbigniewa: „Dotrzymać ludziom kroku!” To znaczy, że jeśli ktoś jest na przedzie, musimy go dogonić, a jeśli pozostał z tyłu, musimy na niego poczekać.

Klerykalny jadłospis

Zbliża się pora obiadu, więc idziemy do parafialnej... restauracji. Nie, to nie jakiś tam zwykły, siermiężny bar, tylko schludna, elegancka restauracja (i kawiarnia) z prawdziwego zdarzenia. Nazywa się „U Pastyre” i chociaż jest „parafialna”, przychodzą do niej wszyscy. Można tu, całkiem tanio, zjeść na przykład pieczeń wieprzową zwaną „Okiem papieskiego urzędnika” albo panierowanego kurczaka o nazwie „Kapłańska radość”. Jest i „Specjał księdza kardynała”, i „Słabość księdza arcydziekana”... Ja jednak wybieram, trochę aluzyjnie, „Tajemnicę proboszcza”, licząc oczywiście na jej szybkie wyjawienie.

Ale proboszcz nie ma przede mną żadnych tajemnic. Ta restauracja to jedno z kolejnych zadań, jakie postawił sobie, by być bliżej ludzi. Tutaj przecież można znakomicie realizować ideę „wspólnego stołu”, tak bliską Ewangelii, a zwłaszcza owej scenie z uczniami w Emaus.

— Nasza gospoda — mówi ksiądz Zbigniew — istnieje już dwa lata i cieszy się dużym powodzeniem. Remont rozpoczął się w 1998 roku. Mamy też, jak pan widzi, piękny ogród, gdzie organizujemy różne imprezy kulturalne, na przykład „Muzyczne lato”. W sezonie, w każdy piątek od 19.00 do 22.00 odbywają się tu koncerty, i to jest świetna konkurencja dla telewizji. Ja nie jestem typem kapłana, który tylko czeka na ludzi w kościele albo na probostwie, żeby zapukali do drzwi. Wiem doskonale, że jest wielu takich, którzy po prostu boją się przyjść, natomiast tutaj, do gospody przyjdą bez obaw, bo to „teren neutralny”, na którym jesteśmy sobie równi i możemy spokojnie porozmawiać. Te kontakty często potem owocują większym zaufaniem, a niekiedy nawet zbliżeniem się do Kościoła, do wiary. Staram się być wszędzie tam, gdzie się coś dzieje, gdzie są ludzie. A jeśli przy okazji ci, co mnie spotykają, zaczną o mnie mówić pozytywnie, to, niejako automatycznie, w ich środowiskach będzie się mówić dobrze i o Kościele.

Mieszkańcy Lanskrounu lubią spędzać czas w restauracjach (oprócz parafialnej są w mieście jeszcze cztery inne). To dowód, że sytuacja bytowa ludzi jest całkiem niezła. W każdym razie, biedy tu nigdzie nie widać, a stopień bezrobocia — minimalny. Być może i z tego względu tak wiele osób oraz instytucji chętnie wspiera parafię materialnie lub włącza się w organizowanie dorocznych imprez, takich jak wrześniowy festyn parafialny czy Dni Polskie.

Najświeższym pomysłem księdza Zbigniewa Czendlika jest przekształcenie dawnego probostwa w Zichlínku w Rodzinny Dom Dziecka. Pieniądze na rekonstrukcję miałyby pochodzić z funduszu Ochrony Dziedzictwa Architektonicznego, a ponadto od czeskiej Caritas i różnych sponsorów. O tym ambitnym projekcie rozpisała się ostatnio czeska prasa, publikując m.in. obszerne relacje z koncertu na rzecz budowy wspomnianego domu. A tak w ogóle, to lanskrouński proboszcz stał się od pewnego czasu ulubieńcem czeskich mediów, które przysparzają mu nie lada popularności. Czy to dobrze, czy źle? Wszystko zależy od tego, czemu ta popularność służy! Kiedy przeglądam na plebanii pokaźną stertę gazet z dziesiątkami artykułów o polskim księdzu jako „wybitnej osobowości” kapłańskiej, to przyznaję, że robi mi się ciepło na duszy.

Sympatyczni bądźcie!

Do parafialnego kościoła pod wezwaniem św. Wacława na niedzielną Mszę św. przychodzi średnio od 200 do 250 osób. Dziś akurat ksiądz Zbigniew, nawiązując do Ewangelii św. Mateusza, wygłasza kazanie o chrześcijanach, którzy mają być „solą ziemi” i „światłem świata”. Skądinąd wiemy, że niełatwo było być „solą” i „światłem” zarówno w całych Czechach, jak i w tej konkretnej diecezji (jej stolicą jest Hradec Králové), przez 35 lat pozbawionej swojego biskupa, dewastowanej materialnie i moralnie w czasach komunizmu. Dlatego śmiało można powiedzieć, że ci, którzy przychodzą tu w każdą niedzielę, są niewątpliwie świadkami Chrystusa. Są oczywiście i tacy, a nie jest ich wcale tak mało, którzy dopiero niedawno odnaleźli swoją drogę do Boga. Tak jak Jirí i Pavla, rodzice trojga dzieci. Po dwudziestu latach wspólnego życia, pod wpływem lektury Pieśni o Bernadetcie, po prawie rocznym przygotowaniu katechumenalnym, przyjęli chrzest i wzięli ślub kościelny tu właśnie, w lanskrouńskiej świątyni.

To, co polski ksiądz najbardziej sobie ceni w czeskim Kościele, to samodzielnie myślący i działający świeccy, ludzie, którzy nie jedzą z ręki, ale sami potrafią się nakarmić. Znakomicie pracują obie rady parafialne: duszpasterska i ekonomiczna. Członkiem tej drugiej jest zastępca burmistrza miasta, pan Jan ˇebrle, który tuż po Mszy św. dzieli się ze mną swymi uwagami na temat pracy laikatu.

Jedno wydaje się pewne: życie tutejszej parafii to przede wszystkim życie w grupach. Jest tych grup wiele, przeważnie nieformalnych, ale ludzie, którzy się już w coś zaangażują, czynią to w sposób poważny i w pełni odpowiedzialny. Widać to trochę i na zewnątrz — świadczy o tym i wystrój kościoła, który jeszcze przed kilku laty był niemal w ruinie, i wygląd probostwa, i dziesiątki innych, na pierwszy rzut oka niewidocznych drobiazgów.

— Moim wiernym — zwierza się na koniec naszego spotkania ksiądz Zbigniew — powtarzam często: Pamiętajcie! Bądźcie sympatyczni! To bardzo ważne. Bo jeśli będziecie sympatyczni, to i dla innych sympatyczny będzie wasz Kościół, sympatyczna będzie wasza wiara, sympatyczny będzie wasz Bóg.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama