Na pograniczu śmierci

Pod opiekę domowego Hospicjum św. Faustyny trafiają chorzy wymagający opieki paliatywnej. Są to pacjenci z "wyrokiem śmierci", a jednak pragną, aby o nich nie zapominać

Na pograniczu śmierci

- Do dziś pamiętam chwilę śmierci mojego Stasia, jego zdziwiony wyraz twarzy, błysk w oku, którego nie potrafię opisać i którego nie zapomnę do końca życia - wspomina Eleonora Zoń, opłakując śmierć swojego męża Stanisława, jednego z pierwszych podopiecznych Hospicjum żywieckiego im. św. Faustyny Kowalskiej

Pani Eleonora do dziś utrzymuje przyjazne kontakty z wolontariuszami hospicyjnymi, choć od śmierci męża minęło już 14 lat. To u nich znalazła wraz z mężem pomoc, która, jak twierdzi, pozwoliła mu żyć nawet kilka miesięcy dłużej. Pod opiekę domowego Hospicjum św. Faustyny trafiają chorzy wymagający opieki paliatywnej. Są to pacjenci z kolejnym wyrokiem śmierci, tym razem prawomocnym. Chorzy ci pragną, aby o nich nie zapominać. Obecność drugiego człowieka w ostatnich etapach życia jest dla nich najważniejsza. Współczesny człowiek odsuwa od siebie ból, chorobę, cierpienie i śmierć jak najdalej. Jednak świadomość bliskości swej śmierci nie jest, jak mogłoby się nam wydawać, bezczynnym oczekiwaniem na koniec. To także sztuka życia, a nie wegetowania. To umiejętność doceniania każdego dnia, który może okazać się tym ostatnim.

Ostatni pociąg do marzeń

O czym marzą ludzie u schyłku swego życia? Z pewnością nie są to typowe marzenia, takie jak: bogactwo, sława, kariera czy piękny samochód. Najczęściej występującym pragnieniem chorych jest to, aby uśmierzyć ich ból. Cierpienie fizyczne, jakie towarzyszy pacjentom, jest nie do opisania. Jak trudno jest znieść tę udrękę, wiedzą tylko ci, którzy jej doświadczyli. Zdarzają się również nietypowe marzenia, które, dla nas z pozoru błahe, dla chorych są czymś wyjątkowym. - Stasiu nigdy nie marzył o wielkim majątku - wspomina pani Eleonora. - Był człowiekiem o wielkim sercu. Pomagał innym bezinteresownie, choć często nam samym nie starczało na chleb. Pamiętam jedno marzenie z czasów choroby - opowiada. - Pewnego jesiennego ranka Stanisław obudził mnie wcześnie rano i powiedział, że miał piękny sen. Śniło mu się, że widział Matkę Boską w pięknym, malowniczym miejscu, pośród kwiatów. Po kilku tygodniach oglądaliśmy wspólnie w telewizji program o zakopiańskich Krzeptówkach i nagle poruszony Stasiu mówi: „Lesia, to tam widziałem Matkę Boską w moim śnie”. Mąż uparł się i nie było rady, trzeba było jechać do Zakopanego - uśmiecha się pani Eleonora. - Ale jak zorganizować wyjazd, skoro Stasiu jest ciężko chory, nie posiadamy odpowiedniego samochodu, nie mamy też przenośnego sprzętu do podtrzymywania życia? Szczęśliwie z pomocą przyszło żywieckie hospicjum, które wszystko zorganizowało. Podchodziliśmy do wyjazdu aż trzy razy. Podczas pierwszej próby Stasiu był tak podekscytowany, że 10 minut przed wyjazdem dostał napadu duszności i wyjazd trzeba było odwołać. Również podczas drugiej próby nastąpiły drobne komplikacje. Dopiero za trzecim razem udało się wszystko zorganizować i bezpiecznie wyruszyć w podróż, wraz z całą eskortą, na czele z ówczesnym kapelanem hospicjum ks. Zdzisławem Grochalem, lekarzem, pielęgniarką i wolontariuszami. - Warto było - stwierdza Agnieszka Dybczak, wolontariuszka żywieckiego hospicjum, która uczestniczyła w wyprawie do sanktuarium na Krzeptówkach. - Pamiętam, jak spoglądał szczęśliwy na Matkę Boską... Nie zapomnę również, jak ze łzami w oczach powtarzał, że to właśnie Matka Boska z jego snu.

Pani Agnieszka wspomina również swoją podopieczną, która w środku zimy zapragnęła zjeść arbuza. - Szukałam wszędzie, obeszłam każdy sklep, bazar, hipermarket, aż w końcu przez 60. osobę udało mi się wytrzasnąć wymarzonego przez pacjentkę arbuza - wspomina. - Cały trud włożony w poszukiwania wynagrodził mi widok chorej delektującej się arbuzem o 2 w nocy, z wielką radością na twarzy - uśmiecha się pani Agnieszka.

Wolontariusze starają się spełniać wszystkie prośby swoich podopiecznych. Nie są to wielkie marzenia, a proste rzeczy, których często nie doceniamy w codziennym życiu. To, na co my nie zwracamy specjalnej uwagi, dla chorego może okazać się całym życiem. Drobnostki sprawiają, że chorzy mogą być szczęśliwi choćby przez jeden dzień, godzinę czy nawet minutę. Uśmiech chorego jest najlepszą zapłatą za ciężką pracę wolontariusza.

I nie opuszczę cię aż do śmierci

Opieka hospicyjna nie opiera się tylko na łagodzeniu fizycznych objawów choroby, lecz dba o człowieka jako integralną całość. Zadaniem wolontariuszy jest więc również podnoszenie podopiecznych na duchu. Dlatego też starają się oni utrzymywać z chorymi przyjacielskie relacje. Pacjenci potrzebują często wielu spotkań, aby otworzyć się przed wolontariuszami. Zdarza się nawet, że chory wybiera jedną osobę spośród nich i to z nią nawiązuje specjalne relacje. Wszystko wymaga czasu. Najlepsza sytuacja jest wówczas, gdy chory trafi pod opiekę hospicjum przynajmniej na 2-3 miesiące, ponieważ wolontariusze są w stanie przeprowadzić z nim wiele rozmów, które pomogą mu pokonać bunt i rozwiać wiele wątpliwości. - Czas to najlepsze lekarstwo dla zranionych serc - uważa pani Agnieszka. - Wiele zależy od osobowości i charakteru podopiecznego. W naszym hospicjum „specjalistką od serc i rozwiązywania trudnych spraw” jest pani Stanisława Lach-Gawron, nasza koordynator. Potrafi ona znaleźć sposób dotarcia do chorego nawet w bardzo trudnych przypadkach. Pamiętam panią Krystynę, która trafiła pod naszą opiekę dzięki swoim sąsiadom. Byli oni dla niej jedynymi bliskimi po stracie starszej siostry. Pani Krystyna była samotną kobietą z piekielnie trudnym charakterem. Psychicznie nie radziła sobie z chorobą i potrafiła dopiec wolontariuszom poprzez drobne złośliwości, takie jak szczypanie czy obrażanie - wspomina pani Agnieszka. - Przez dom pani Krystyny przewinęła się ponad połowa wolontariuszy z naszego hospicjum. Ciężko było przekonać ją do wielu rzeczy, a najgorsze były dla niej drobne kłamstewka. Jeśli wolontariusz stwierdził, że zastrzyk nie będzie bolał, stawał się dla pani Krystyny największym wrogiem. Pacjentka chciała być przygotowana na wszystko. Razem ze Stasią spędziłyśmy u niej wiele czasu i nauczyłyśmy się, że gorzkie kropelki nie mogą być słodkie - opowiada. - Po wielu wizytach pani Krystyna wyznała mi, że boi się umrzeć w samotności. Bez zastanowienia obiecałam jej, że będę towarzyszyć jej w chwili śmierci, co z mojej strony było co najmniej nierozsądne. Była to moja pierwsza tak poważna deklaracja względem chorego, więc modliłam się, aby udało mi się ją spełnić. Pani Krystyna przechodziła ciężką walkę, lecz przez ostatni tydzień swojego życia była spokojna jak nigdy wcześniej. Zaakceptowała nas i spotkania z nami stały się przez nią oczekiwane. Co najważniejsze, rozwiałam obawy pani Krystyny, towarzysząc jej, wraz z innymi wolontariuszami, podczas śmierci - opowiada pani Agnieszka.

Dopóki starczy nam sił

Pani Agnieszka wspomina chorych, którzy zamiast czekać na śmierć, realizowali swoje małe pasje. Podaje przykład podopiecznej, która obdarowywała wolontariuszy haftowanymi chusteczkami własnego wyrobu. - Były piękne - wspomina. - Widziałam w nich serce, które chora włożyła w ich stworzenie. Pacjenci, wiedząc, że zostało im mało czasu, wszystko przeżywają na sto procent. Dlatego też nawet wykonywanie najprostszej rzeczy, która sprawia im radość, jest dla nich jak projektowanie największego budynku na świecie - komentuje pani Agnieszka.

Oswoić cierpienie

Bunt, który pojawia się u chorych, występuje niemal w każdym przypadku. Wszelkie rozterki podopiecznych, szczególnie w kwestiach egzystencjalnych, starają się rozwiewać wolontariusze na czele z kapelanem. - Lepiej radzą sobie ludzie wierzący - zauważa pani Agnieszka. - Inny wymiar ma wtedy dla nich ich cierpienie. Łatwiej znaleźć im punkt oparcia. Pamiętam, jak pan Stanisław, podczas naszych spotkań, wpatrywał się w krzyż. Mówił przy tym: „skoro Jezus cierpiał tak za moje grzechy, to ze mną nie jest aż tak źle”. Pan Stanisław odnalazł sens cierpienia, lecz nie każdy jest w stanie tego dokonać. Każdy ma swoje własne sposoby na pogodzenie się ze śmiercią. Nasze hospicjum jest dostępne dla każdego, bez względu na wyznanie. Każdy, kto potrzebuje pomocy, otrzyma ją. Nie odmawiamy nikomu. Przypominam sobie moją podopieczną, panią Julię, która, jak na osobę niewierzącą, dobrze znosiła rozterki towarzyszące jej podczas choroby. Przejmował ją tylko dalszy los swojej rodziny. Spokojnie przechodziła chorobę, przyjmując od hospicjum pomoc wyłącznie w ludzkim wymiarze. Nie wszyscy jednak radzą sobie tak jak pani Julia - komentuje pani Agnieszka. - Jeśli nie są ugruntowani moralnie lub są pozbawieni wsparcia, pojawiają się pytania o sens istnienia, cierpienia i śmierci.

W ostatnich chwilach życia chorzy potrzebują nadziei, by ograniczyć duchowe rozterki. Ta sfera jest wyjątkowo delikatna u człowieka na pograniczu śmierci. Zdarza się, że przez rozmowy prowadzone z wolontariuszami, a następnie godziny rozmyślań chorzy nawracają się. Nie wygląda to tak, jak w amerykańskich filmach, że minutę przed śmiercią chory odzyskuje wiarę - to długi proces, który podopieczny przechodzi świadomie i dobrowolnie.

Pomimo ciężkiej choroby chorzy są w stanie odnaleźć sens życia. Najważniejsze, aby pacjent zawsze otoczony był wsparciem i opieką. Rodzina powinna być największą ostoją miłości dla umierającego.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama