Walka o nadzieję

Fizjoterapia to nie tylko działalność fizyczna, to coś więcej. Rozmowa z dr Anną Spannbauer, fizoterapeutką krakowskiego Szpitala Bonifratrów, wyróżnioną w plebiscycie "Miłosierny Samarytanin"

 

Pani Aniu, w „Gościu Niedzielnym” wyczytałem, że ma Pani bardzo ciekawy skład krwi...

Naprawdę?

Tak, pani dziennikarka napisała, że „pani Anna miłosierdzie ma we krwi”...

Dobre, dobre (śmiech).

To jak to jest z tym miłosierdziem? Wyróżnienie w plebiscycie „Miłosiernego Samarytanina 2012 roku” sugeruje, że coś jest na rzeczy...

Może rozpocznę od nieco innej historii. W czwartek byłam na spotkaniu z okazji dwudziestej rocznicy ślubu mojej koleżanki. Kasia jest psychologiem, wspólnie pracowałyśmy trzy lata w Szpitalu Bonifratrów, to osoba, która prowadzi różne terapie, różne zajęcia, pisze projekty, ma dwadzieścia lat udanego małżeństwa — co w dzisiejszych czasach, w dobie kryzysu rodziny, jest dużą sprawą. Ale nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Kaśka urodziła się niepełnosprawna. Ma po trzy palce w obu dłoniach, nie ma stawów łokciowych, ma fantastycznego męża, adoptowała dziecko, adoptowałaby więcej, ale ma poważną wadę serca, właściwie może umrzeć w każdej chwili. Serce jest do wymiany. Natomiast żyje pełnią życia, uwieszona Pana Boga. Podczas tego jubileuszowego spotkania wstała i powiedziała, że jej mąż Grzesiek to największy dar, jaki otrzymała od Boga i że o ten dar modliła się od szóstej klasy szkoły podstawowej. O dobrego męża! Nie o męża w ogóle, ale o dobrego męża. Grzesiek to właśnie jej marzenie, które się spełniło. Nawiasem mówiąc, fantastyczny facet! To było wzruszające wyznanie. Zadałam sobie wtedy pytanie, czy ja się o coś tak żarliwie od dzieciństwa modliłam? Po zastanowieniu, przypomniałam sobie, że było coś takiego. Prosiłam Boga o to, żebym była dobra. I być może Pan Bóg jakoś wysłuchuje tych naszych modlitw, choć to nigdy nie jest dane nam raz na zawsze, wszystko możemy stracić, nawet Salomon na starość okazał się być głupkiem. Ale ta prośba o dobro i to miłosierdzie, które jest mi bliskie, to jakaś łaska od Boga. Mam taką wrażliwość, że potrafię się podzielić, coś dać, coś zrobić, ludzie mówią, że to jest niezwykłe, a ja nie czuję tej niezwykłości. Owszem, może coś jest na rzeczy, ale trudno tak siebie oceniać.

Często spotyka się Pani w pracy z osobami, które pomimo swojej słabości, choroby promienieją nadzieją, dają świadectwo wiary?

Spotykam takie osoby, rzeczywiście. To są rzadkie przypadki, ale jeśli je spotkam, zachwycam się. Starsza kobieta, która jest schorowana, cierpi, ale mówi, że oddaje to już Panu Jezusowi albo Matce Bożej, to nawet widać po rysach twarzy, że ktoś ma nadzieję, ufność, że idzie w to lepsze życie. Ale częściej niestety jest tak, że są osoby z ogromnym poczuciem osamotnienia, beznadziei, cierpienia i wtedy dobrze jest wejść z jakąś radością, by odwrócić uwagę od tego bólu. Poprzez zwykłe gesty, proste słowa, takie rzeczy oczywiste...

Ale czasami właśnie o tych oczywistych rzeczach zapominamy.

Oj, zgadza się,

Może warto powiedzieć, co takiego oczywistego możemy zrobić, spotykając cierpiące osoby?

Gdy przychodzę na intensywną terapię, bo tam prowadzę rehabilitację pacjentów pozabiegowych, pacjenci czasem się mnie pytają: „Dlaczego tutaj jesteśmy bez piżam?”. I ja im wtedy odpowiadam, bo tu jest bliżej nieba, a w raju wiadomo tak jest (śmiech). Staram się, żeby było dowcipnie, żeby było śmiesznie, żeby im opowiadać coś o domu, ale też, jeżeli jest taka sytuacja, że ktoś jest cierpiący, bardzo staram się to odnieść do Chrystusa. Jeśli osoby są pod respiratorami, głaskam je, dyskretnie czynię znak krzyża na czole, mówię im, żeby ofiarowali to cierpienie Chrystusowi w intencji swojej albo bliskich, staram się ich pocieszać. Wiem, że mi łatwo mówić, bo zaraz pójdę do swojego domu, a oni tam zostają, ale staram się ich przekonać, że to ich cierpienie ma wielką wartość. I bardzo często widzę łzy albo czuję uścisk dłoni. To bardzo ważne. Zwłaszcza intensywna terapia jest takim miejscem, gdzie musi być dużo sprzętu, dużo urządzeń i pacjenci bardzo się boją. Trzeba im wtedy dać wiele pokoju, a jeśli robi się to w oparciu o Chrystusa, to wydaje mi się szczególnie cenne. Pewnie, że nie każdy chce, są różne osoby, ale jeśli ktoś i tak nie może mówić, to musi mnie słuchać (śmiech). Nie jestem psychologiem, lecz rehabilitantką, ale przy okazji ćwiczeń rozmawiam, bo znam siłę słowa, dzięki niemu można zachęcić kogoś do życia, by ćwiczył, chodził. Czasem stosuję takie „podstępy”: poczęstuję kogoś dobrą herbatką z cytrynką, i potem wiadomo, ten ktoś pomyśli sobie, że takiej miłej pani nie wolno odmawiać i idzie na ten spacer czy ćwiczenia. Mówię to również swoim studentom, że warto takie rzeczy wykorzystywać, zachęcać czy nawet podchodzić pacjentów „podstępem”.

Być ewangelicznie chytrym?

Tak. Ja tak akurat pracuję i widzę, że to się sprawdza. Może dla kogoś nie jest to do końca profesjonalna rehabilitacja, choć w takim razie, na czym ten profesjonalizm miałby polegać? Mój styl jest ot taki „na wnuczkę”: tu przyjdzie, tam może kapciuszki poda, uśmiechnie się, zażartuje, ale tym starszym ludziom chcę dodać sił, by mogli nabrać otuchy.

Przede wszystkim pracuje Pani z osobami starszymi, ale na uczelni spotyka się Pani ze studentami. Czy tam również udaje się być ewangelicznie chytrym?

Staram się. Kiedyś prowadziłam przypadkowo taki przedmiot, którego nie cierpiałam — gimnastykę korekcyjną. Sama całe życie się garbię, a teraz miałam uczyć studentów , jak powinni uczyć dzieci się nie garbić. Koszmarne! W każdym razie z jakiegoś powodu (takiego dobrego powodu) nie przygotowałam się, powiedziałam wtedy studentom, że wszyscy mamy problemy z kręgosłupami, tymi moralnymi również i w ramach wykładu puściłam im naukę ojca Ziółka z rekolekcji o Judaszu. I powiedziałam, że to jest na zaliczenie. Nie wiedziałam, jak to przyjmą. Wykładowczyni puszcza im rekolekcje i każe wyciągnąć kartki, pot lał mi się po plecach, ponieważ nie chciałam być wyśmiana. Jeszcze nie jestem na tej drodze, żeby dać się zabić za Chrystusa. Chciałabym bardzo móc tak powiedzieć... No może zabić to jeszcze, ale być wyśmianą? (śmiech). Ale wytrzymałam ten wykład do końca, nie było żadnej kpiny, jedna grupa nawet podziękowała, że było to świetne. Podczas innych zajęć studenci ćwiczyli tzw. ćwiczenia bierne z pacjentem, który był nieprzytomny. Ćwiczy się poszczególne stawy, żeby nie było tam przykurczów. I nagle dwójka studentów wychodzi i mówi, że pacjent im umarł. Musiałam się jakoś do tego odnieść, modliłam się do Ducha Świętego, by im odpowiedzieć, że ten ich dotyk jednak miał sens, że być może w tym momencie niósł mu ulgę, był potrzebny temu człowiekowi. Mówię im również, że ja się modlę, że odmawiam koronkę do Bożego Miłosierdzia, nie boję się do tego przyznać i nigdy nikt mnie nie wyśmiał.

A młodzi ludzie, studenci mają w sobie pragnienie Ewangelii?

Czasami widać to w tym, jak pracują, jakie mają podejście do pacjenta, z szacunkiem, z delikatnością. To jest jedna rzecz, więc jakikolwiek ktoś miałby światopogląd, jeśli tak potrafi pracować, to jest w tym jakaś duchowość. Ale wyłapuję też tych, którzy mają różańce na palcu, koronki. Przyznam się, że zdarzyło mi się komuś dać z tego powodu lepszą ocenę (śmiech). Później żartowałam do takiego studenta: „Zdałeś materiał na czwórkę, ale masz piątkę, bo nosisz różaniec na palcu, a u facetów to się rzadko zdarza, podoba mi się to i żyj tym”.

A skąd pani czerpie siły i nadzieję?

Z Augustyna Pelanowskiego, słucham codziennie (śmiech). Ale tak poważnie (choć tamto też na poważnie), to z Eucharystii . Ona daje mi dużo siły i radość. Jestem raczej osobą melancholijną i depresyjną, choć trudno w to uwierzyć, gdy mówię to ze śmiechem.

Ulubiona modlitwa?

Codziennie modlę się koronkami. Podzielę się też moim odkryciem. Kilka lat temu podjęłam się duchowej adopcji. Pomyślałam sobie, a jeden dziesiątek różańca — dam radę. A później zrozumiałam, że tu chodzi o całą tajemnicę. I ta duchowa adopcja, to dziecko nauczyło mnie regularności w mojej modlitwie. Nauczyło mnie smaku modlitwy. Nie wiem, jaka jest jakość tej modlitwy, ale wyczytałam kiedyś taką opowieść o młodym mnichu adepcie, który przychodzi do swojego mistrza i mówi, że czyta święte księgi i nic z nich nie rozumie. Mistrz na to odpowiada: „Weź sito i przynieść mi wodę z rzeki”. Tamten wziął sito, ale wrócił z pustym i mówi mistrzowi, że nic się nie nabrało. „No to idź jeszcze raz” — słyszy z ust mędrca. Po kilku razach zauważył, że wprawdzie wody nie nabrał, ale sito jest czyściejsze. Myślę, że podobnie jest z tymi moimi modlitwami.

A jest jakiś szczególny przyjaciel wśród świętych?

Bardzo lubię Jana Bosko, pracuję też jako dziecięcy kurator sądowy i gdy są jakieś problemy, lubię do niego się zwracać. Byłam w Turynie na jego grobie, tam, gdzie się urodził. Jest takim fajnym Świętym uśmiechniętym, tak zwyczajnie, tak naturalnie. Gdy czasem patrzy się na wizerunki świętych w tych ekstazach, to czuje się dystans, a ten jego życzliwy uśmiech mnie ujmuje. Taka świętość jest mi bardzo bliska.

Pani Aniu, dziękuję za rozmowę.

A ja chciałabym się jeszcze czymś podzielić.

Bardzo proszę.

W naszym szpitalu leżała Wisława Szymborska, była na intensywnej terapii, i napisałam dla niej wiersz, który wysłałam Panu Rusinkowi, zresztą mi odpowiedział i stwierdził, że Pani noblistce wiersz się podobał. Byłam również na pogrzebie Pani Wisławy, byłam tak nim wstrząśnięta, że bez mszy świętej, bez kapłana, że naprawdę codziennie wspominam Panią Wisławę Szymborską w modlitwie. Ten drugi wiersz jest owocem tego, co wówczas przeżyłam.

Czy mogę je wykorzystać?

Oczywiście, nie mam w zwyczaju chwalić się moimi wierszami, ale czuję taką potrzebę, by tymi właśnie się podzielić.

Pani Aniu, dziękuję zatem za ten prezent i za nasze spotkanie, życząc sobie, Pani, nam wszystkim, byśmy na co dzień byli tymi miłosiernymi samarytaninami.

 

Rozmawiał o. Piotr Hensel OCD

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama