Dotykam Jego płaszcza [GN]

O przebywaniu na pustyni wiary, gotowaniu i Florencji z Tessą Capponi-Borawską rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Źródło: Gość Niedzielny

Dotykam Jego płaszcza

Z Tessą Capponi-Borawską rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Dotykam Jego płaszcza [GN]

Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk



O przebywaniu na pustyni wiary, gotowaniu i Florencji z Tessą Capponi-Borawską rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Barbara Gruszka-Zych: Już po urodzeniu czwórki dzieci zaczęła Pani studia teologiczne na „Bobolanum”.

Tessa Capponi-Borawska: — Teologia to wyjeżdżona ścieżka rowerowa, którą przemierzamy las. Bóg jest tym nieskończonym lasem, a wybierając się na tę przejażdżkę, miałam nadzieję Go zobaczyć. Podczas studiów pootwierało mi się też w głowie kilka klapek. Na przykład na wykładach z teologii zrozumiałam, że łaska jest jedna i jest nią samoudzielanie się Boga człowiekowi. Wciąż prosimy o łaskę zdrowia, wiary, jakby Bóg chodził z płaszczem z wieloma kieszeniami, z każdej wyjmował łaskę i dosypywał do naszych zup. Teologia była mi też potrzebna do uporządkowania spraw emocjonalnych. Przez kilka lat po urodzeniu Stasia chorowałam. Po trudnym porodzie dopadła mnie głęboka depresja, odwiedzałam setki lekarzy, ale wciąż byłam bardzo słaba, miałam anemię, nie mogłam wykonać najdrobniejszej pracy. Pamięta pani ten fragment Ewangelii o krwawiącej kobiecie, która dotyka płaszcza Chrystusa? Właśnie on przyszedł mi do głowy w jednej z krytycznych chwil. Wstąpiłam wtedy do kościoła i powiedziałam: „Boże, też chciałabym dotknąć Twego płaszcza”. Podeszłam blisko tabernakulum i powiedziałam: „Słuchaj, Panie, jestem osobą szalenie fizyczną, mało intelektualną, stoję na totalnej pustyni, nie słyszę Cię, nie widzę Cię. Znalazłam się na granicy wytrzymałości i muszę dotknąć Twego płaszcza”. Zaczęła się Msza, nie chciałam na niej zostać, ale zmusiłam się. Kiedy przyszedł moment Komunii św., w jednej sekundzie błysnęło mi, że przyjęcie Ciała Pańskiego to właśnie dotknięcie tego płaszcza. Za każdym razem, kiedy podchodzę do Komunii, dotykam Jego płaszcza.

Mówi Pani jak zakochana w Bogu kobieta.

— Bo jestem w Nim zakochana aż do bólu — kłócę się z Nim, wołam do Niego. To miłość do prawdziwego Boga, a nie jakiejś fikcyjnej postaci. I stale się do Niego modlę. Moją pierwszą modlitwą jest „Ojcze nasz”. Potrafię odmawiać ją spontanicznie nawet pięć, sześć razy dziennie, na każdą okoliczność — kiedy chcę podziękować za ładny dzień, za udane spotkanie. Bardzo często też medytuję nad tekstami Pisma Świętego. Innym sposobem zwracania się do Boga jest śpiewanie. Śpiewam przy gotowaniu, ale też razem z grupą przyjaciół. Ostatnio pracuję nad arią „Mesjasza” — fragmentem Izajasza zaczynającym się od słów: „O Mężu Boleści...”, czytanym zwykle w Wielkim Tygodniu. Śpiewam też mojej chorej ciotce, którą odwiedzam co miesiąc, wyjeżdżając do Włoch. Muszę organizować jej życie, bo cierpi na demencję starczą. To jest taka moja praktyka z teologii. Uczenie się przygotowania do śmierci.

Boi się Pani śmierci?

— Nie śmierci, ale umierania. Porównuję śmierć do porodu. Każdy jest inny — niektóre matki rodzą kilkanaście minut, inne — kilkadziesiąt godzin. Ale jak już pani wypuszcza na świat tę główkę, rączki, nóżki, to przestaje pani czuć ból, jest w pani tylko wielka radość. Myślę, że tak będzie po śmierci.

Urodziła się Pani we Florencji...

— Tam spędziłam 24 lata i niewątpliwie ma to duży wpływ na moje życie. W dzieciństwie dużo czytałam, a najbardziej uwielbiałam silne i odważne bohaterki bajek i legend. Później, czytając „Orlando Furioso” Ariosta, w postaci Bradamante odnalazłam topos literacki kobiet uzbrojonych jak mężczyźni, ale posiadających dodatkową mądrość płynącą nie tylko z siły, ale i z serca.

Kiedy miała Pani 9 lat, zdiagnozowano, że młodszy, trzyletni brat Piero cierpi na autyzm.

— To przyśpieszyło moje dojrzewanie. Rodzice zdecydowali, że nie oddadzą go do ośrodka. W tamtych latach we Włoszech nikt się nie znał na tej chorobie. Moi rodzice jako pierwsi w 1971 stworzyli stowarzyszenie dla dzieci dotkniętych autyzmem. Tacy chorzy traktowani byli wtedy jak schizofrenicy, a państwo włoskie nie było skłonne do pomocy finansowej prywatnym ludziom, zmagającym się z tym problemem. To był dla nas — dzieci — trudny czas.

W kim znajdowała Pani wtedy oparcie?

— Pomagała mi babcia o rzadkim imieniu Elnyth, co znaczy Elf, Angielka urodzona i wychowana we Florencji. Szczupła, drobna, miała siwe włosy czesane w stylu lat dwudziestych, ostry makijaż i nieprawdopodobne oczy w kolorze prawie przezroczystego błękitu. Miało się wrażenie, że zagląda nimi do środka. Powtarzała mi, że najważniejsze jest być wiernym sobie.

Babcia była anglikanką?

— Ale zgodziła się na wychowanie dzieci po katolicku. Jednak, jak podkreśla mój ojciec Neri, jego katolicyzm był wyborem dojrzałego wieku. Najpierw skończył prawo i prawo kanoniczne, od lat jest adwokatem w rocie rzymskiej, sędzią w trybunale kościelnym we Florencji, a także oblatem benedyktyńskim. A wychowywała go babka Tessa, bardzo religijna anglikanka, ale też matka jego ojca — Szwajcarka należąca do odłamu protestantów. Za to matka mojej matki była Greczynką, urodzoną w Tesalonikach i wychowaną w prawosławiu, dopiero potem przeszła na anglikanizm. To ona zostawiła mi w spadku talent do gotowania.

Dzieli go Pani z mężem — Polakiem.

— Nie mogłabym wyjść za mąż za faceta, którego nie interesowałoby jedzenie. To jedna z łączących nas płaszczyzn. W naszej rodzinie wszyscy lubią wspólnie gotować. Zaczyna się tym zajmować także najmłodszy, 10-letni syn Staś, który lubi wyrabiać ciasto do pizzy. Z mężem, oprócz gotowania, łączą nas jeszcze dwie podstawowe sprawy — wiara i to samo wychowanie w duchu miłości do Boga i człowieka, szacunku do tradycji rodzinnej, do poczucia obowiązku. Bo, jak mówi mój ojciec, dobre wychowanie to przedpokój do miłości bliźniego. Z Kubą poznaliśmy się w 1983 we Florencji. Jesienią tego samego roku przyjechałam z nim do Warszawy.

I od 24 lat jesteście małżeństwem.

— Jesteśmy bardzo różni, każde z nas uważa, że drugie jest nieznośne... Myślę, że jestem dla Kuby utrapieniem z tym nieliczeniem się z czasem, żywiołowością. Wszyscy znają moją odpowiedź na słynne pytanie: „Co będziemy jeść dziś wieczorem?”. „Nie wiem” — mówię. „Zobaczę, co jest w lodówce”. Choć on też jest obdarzony trudnym charakterem i w związku z tym nieraz chciałabym go zabić 25 razy dziennie. Ale nie chcę, żeby zabrzmiało to banalnie — nie mogłabym bez niego żyć. Jeżeli małżeństwo jest budowaniem jednego ciała — to nasze ścieranie się emocjonalne jest konieczne, żeby doszło do tego zjednoczenia. Kuba się śmieje, że stare małżeństwo myśli i mówi w tym samym czasie te same rzeczy. Nam zdarza się to coraz częściej. Mąż był moim przewodnikiem kulturowym i duchowym po Polsce. Uczy mnie też swojej dziecięcej, ufnej wiary bez zbędnych pytań. Kiedy się o coś lękam, pociesza mnie: „Tessuniu, jesteśmy w rękach Boga”. Wie, że możemy działać do pewnego momentu, a resztę zrobi Bóg. Jak patrzę na wiarę Kuby, to się pytam, po co mi była ta teologia, powinna mi wystarczyć jedna rozmowa z nim.

Pierwszą trójkę dzieci urodziła Pani we Włoszech.

— Zawsze uważałam, że w każdej kobiecie jest coś zwierzęcego i dlatego pewniej rodzi jej się na swoim. Dlatego znalazłam szpital w pół drogi między Florencją a naszym rodzinnym wiejskim domem w Calcinaii. To moje miejsce na ziemi, potrafię z niego czerpać siłę. Kiedy miałam depresję, odzyskiwałam siły, leżąc na trawniku przed domem. Nasz dom stoi tam od 1525 i chyba nawet jego ściany są szczęśliwe, bo czują, że kochają je ich mieszkańcy.

Kluczem do wszystkiego jest miłość.

— Tak, ona przejawia się w wielkim staraniu o zrozumienie drugiego. Bardzo łatwo mówić o miłości bliźniego, tylko on zazwyczaj nie jest ani piękny, ani pachnący i uśmiechnięty. Bliźni bywa trudny, śmierdzący, brzydki i niewdzięczny. I teraz próbuj w nim zobaczyć na co dzień Boga... To jest takie konieczne ćwiczenie. Moja matka mówi, że prawdziwa caritas zaczyna się w domu. Najpierw trzeba popracować nad relacjami z mężem, z bliskimi, a potem z całym światem.

Co jest dla Pani najważniejsze?

— Gdybym miała teraz stąd wyjść i umrzeć, to musiałabym zrobić szybki rachunek z życia. Okazuje się, że tylko bym dziękowała, że w tak nieprawdopodobny sposób zostałam obdarowana. Miałam wszystko, co chciałam. Dlatego nie proszę o nic dla siebie. Gdyby się zdarzyło, że jestem ciężko chora, to byłoby nawet lepiej, że to ja, a nie mój mąż czy dzieci. Proszę tylko o zdrowie i szczęście dla moich najbliższych, a potem dla całego świata. Chciałabym, żeby każdy człowiek na tej ziemi mógł powiedzieć to, co ja powiedziałam pani przed chwilą. Ci, którzy dużo dostali, mają obowiązek stale dawać o tym świadectwo.


opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama