Kapitulacja

Pomysł referendum jest wyrazem kompletnej bezradności rządu Leszka Millera...

Pomysł referendum jest wyrazem kompletnej bezradności odchodzącego rządu. Bo zamiast w walce dyplomatycznej wygrać polskie interesy, zastosowano manewr schowania się za plecami własnego społeczeństwa.

Prawdziwe intencje polityków poznajemy zwykle wtedy, gdy nie zależy im już na zdobywaniu poparcia wyborczego. Leszek Miller po klęsce swojego rządu jest już politycznym zombi. Wiadomo, że nie musi liczyć się z poparciem społecznym, bo go nie ma, i nie widać sposobu, w jaki miałby odzyskać zaufanie obywateli. Może więc sobie pozwolić na działanie zgodne z prawdziwymi intencjami i poglądami. I to zrobił, godząc się na kapitulację podczas szczytu Unii Europejskiej w Brukseli. Wrócił do Polski, triumfalnie powiewając białą flagą.

Śmierć zamiast Nicei

Ponieśliśmy klęskę. Rząd wbrew uchwale Sejmu, wbrew opinii ogromnej części Polaków, a przede wszystkim wbrew narodowemu interesowi zgodził się na zapisany w projekcie Konstytucji Europejskiej system tak zwanej podwójnej większości. Mówiąc krótko, Al-Kaida, dokonując zamachu w Madrycie, napisała na spółkę z Niemcami i Francją konstytucję Europy. Bo wycofanie się Hiszpanii z walki o utrzymanie systemu głosowania z Nicei pociągnęło za sobą kapitulację Polski. Hiszpanie zaś wybrali rząd socjalistyczny, który zmienił politykę Madrytu właśnie ze strachu przed islamskimi zamachowcami. Powiedział to zresztą wprost Leszek Miller, stwierdzając, że w wyniku ataku terrorystów Europa uznała konieczność pogłębienia integracji.

Jakie to będzie pogłębienie, widzieliśmy kilka dni temu, kiedy spotkali się szefowie służb specjalnych pięciu państw: Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Polscy dyplomaci naciskali, by również nasi reprezentanci zostali zaproszeni na to spotkanie i otrzymali lodowaty prysznic. Podobnie zresztą, jak przedstawiciele małych państw unijnych, którym powiedziano, że dowiedzą się w stosownym czasie, co ustalili wielcy, nikt bowiem do prawdziwych tajemnic wywiadowczych nie będzie ich dopuszczał.

Upieranie się przy Nicei nie było fanaberią Polaków wynikającą z naszych mocarstwowych ambicji - jak kpili reprezentanci partii białej flagi. Walczyliśmy o to, by mieć realny wpływ na decyzje Unii Europejskiej. Zarówno w naszym państwowym interesie, jak w interesie nowych członków Unii.

Być może to paradoks, ale właśnie poprzednie stanowisko Polski było bliższe wizji jednolitej Europy. Nasza kapitulacja otwiera bowiem drogę do podziału Europy. Projekt Traktatu Konstytucyjnego został napisany jako reakcja starej Unii na rozszerzenie. I w gruncie rzeczy był rozwiązaniem pozornej politycznej kwadratury koła - jak się rozszerzyć, by się nie rozszerzać. Będziemy mieli w rezultacie nieustanne napięcie pomiędzy krajami przewodzącymi Unii a resztą, i miedzy starymi a nowymi członkami. Przedsmak tych sporów już mamy - kolejne kraje zamykają swój rynek pracy, kolejne państwa zapowiadają takie lub inne restrykcje. Jednocześnie stara Unia zamierza tak podzielić budżet, aby jak najmniej dać nowym.

W momencie, kiedy siła napięć wewnątrz Europy przekroczy granicę krytyczną - Unia pęknie. Bo walka o Niceę ze strony Polski była walką o zachowanie w Unii zasady solidarności. Zasady oznaczającej tyle, że bogatsi członkowie organizacji wspólnym wysiłkiem składali się na to, by przyspieszać rozwój biedniejszych. Nie tylko, a nawet nie przede wszystkim z altruizmu. Głównie dlatego, że zamożniejsze społeczeństwa to większy i bardziej chłonny rynek, a więc impuls rozwojowy zapobiegający bezrobociu i pozwalający na to, by europejska gospodarka była bardziej konkurencyjna.

To wszystko bierze w łeb w chwili, gdy narodowe egoizmy wygrywają wewnątrz Unii. A wygrywają. Na dodatek w doskonałym towarzystwie arabskiej Al-Kaidy. Bo teraz możemy spokojnie w galerii portretów twórców europejskiej konstytucji powiesić Valerego Giscarda d'Estaigne, francuskiego dziedzica tradycji rewolucji, który wykreślił Pana Boga z preambuły Traktatu, a władzę złożył w ręce biurokratów wyznaczonych przez państwa. Obok niego zawiśnie portret starego lewaka Joshki Fishera, przekonanego federalisty, który wywalczył zapisanie Unii Europejskiej jako podmiotu prawnego, bo chce on likwidacji państw europejskich i skoro nie udało się tego zrobić poprzez rzucanie kamieniami w 1968 r. ani przez działalność Frakcji Czerwonej Armii, to może uda się to w garniturach ministerialnych. Trzeci portret to wizerunek Osamy bin Ladena, który tak zastraszył Europejczyków, że zgodzili się na kulawy kompromis w nadziei, że zdołają w zamian wymyślić sposób na przekupienie terrorystów.

Diabelska alternatywa

Za decyzją polskiego rządu o kapitulacji stoi jednak nie tylko pogarda wobec własnego narodu i strach przed ostracyzmem brukselskich salonów. Stoi również dość szatański pomysł polityczny. Oto premier Miller zapowiada, że rząd zaproponuje przyjęcie konstytucji w referendum, a żeby zapewnić odpowiednią frekwencję, połączy referendum z wyborami prezydenckimi. Co to oznacza w praktyce? Otóż w czasie wyborów nie będzie się liczył podział na prawicę i lewicę, na postkomunistów i ludzi solidarności. Najważniejszą linią podziału stanie się "za" lub "przeciw" Eurokonstytucji. Symbolem "za" ma się stać pani Kwaśniewska, a symbolem sprzeciwu Andrzej Lepper. Dla polityków umiarkowanych, takich jak Lech Kaczyński czy Donald Tusk, miejsca już nie będzie.

Naturalnie pomysł referendum skwapliwie zwalczany dotychczas przez euroentuzjastów jest lepszy niż narzucenie obywatelom konstytucji. Niemniej jest on wyrazem kompletnej bezradności odchodzącego rządu. Bo zamiast w walce dyplomatycznej wygrać polskie interesy, zastosowano manewr schowania się za plecami własnego społeczeństwa. Sądzę, że Polacy odrzucą ten projekt. Co więcej, podobnie zrobią Duńczycy, Portugalczycy czy Irlandczycy. Pytanie wszakże - po co było jeść tę żabę? Prezydencja irlandzka dała w styczniu jasny sygnał, że zamierza po cichu pochować Konstytucję Europejską. Nie umieszczono jej nawet wśród priorytetów prezydencji. Podobną nadzieję mieli Brytyjczycy i kilka państw naszego regionu. Co więcej, po cichu liczyli na to Francuzi, nie mający ochoty na to, by ustąpić Niemcom pierwszeństwa w Europie. Dobrze im tak, możemy powiedzieć, bo chowali się dotychczas za polskimi plecami. Ale chowali się nie tylko dlatego, że tak było wygodniej. Robili to, bo premier Miller, pragnąc podreperować swoją pozycję wewnętrzną, dął w surmy bojowe obrony Nicei, by móc się w Polsce prezentować jako niezłomny patriota walczący o narodowe interesy. Kiedy przestało to być potrzebne, nagle tchórzliwie zrejterował.

Szczerze mówiąc, miałem cichą nadzieję, że przynajmniej w części europejskiej polską politykę epoki Leszka Millera będzie można skomentować pozytywnie. Premier, żegnając się z władzą, zapisał się jednak do potężnej partii białej flagi, udowadniając tym samym, że złudzenia dotyczące jego kwalifikacji męża stanu były całkowite. Dobre i to. W każdym razie, dokonując rzeczy historycznej, czyli likwidacji ruchu postkomunistycznego w Polsce, ekipa Leszka Millera przy okazji zdołała Polakom obrzydzić zarówno Europę, jak i Amerykę. Nie udało im się to przez pół wieku komunistycznej dyktatury. A teraz proszę, coraz silniejszy poklask znajduje partia moskiewska, co wydawało się absolutnie niemożliwe. Jeśli sprawdzą się najgorsze prognozy dotyczące naszego nieprzygotowania do członkostwa w UE, możemy mieć w Polsce grunt dla powstania nowej Targowicy.

Mam nadzieję, że tak się nie stanie, bo dobrym skutkiem sporu o Europę powinien być definitywny koniec polityki gabinetowej prowadzonej w tajemnicy przed społeczeństwem. Jeśli nie damy się oszukać i pójdziemy do referendum, to zrobimy ważny krok na rzecz pożegnania się z duchami PRL-u. Oby elitom i szarym obywatelom starczyło rozsądku po pierwsze do mądrego zaplanowania i przeprowadzenia referendum, a po drugie do wybrania ludzi, którzy wiedzą, że Polska nie jest małym grupowym "geszeftem". Tym panom, którzy skapitulowali w Brukseli, już dziękujemy.


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama