Europa, to tak łatwo powiedzieć

Czy znamy prawdę o Konstytucji Europejskiej, czy tylko błądzimy w celowo stworzonej zasłonie dymnej?

Kości zostały rzucone. Konferencja międzyrządowa w Rzymie zdecyduje o ostatecznym kształcie europejskiej konstytucji. Po latach dreptania w miejscu i trwożnego pytania się: „jaka Europa” ma być przedstawiony spójny projekt porządku europejskiego na przyszłe dziesięciolecia.

To wersja optymistyczna. Ledwie drzwi sal konferencyjnych się zamknęły, wiemy już, że szanse powstania takiego projektu są bliskie zera. Dostaniemy kolejny polityczny kompromisik będący wynikiem targów o bieżące interesy. Projekt przedstawiony przez Konwent i wedle zgodnego francusko-niemieckiego chóru nie podlegający negocjacjom jest po prostu zły. Polski rząd powinien więc w Rzymie porzucić głoszenie, że jest świetnie i potrzebujemy tylko kilku poprawek. To, co uroczyście przedstawiono na szczycie w Salonikach jako dzieło europejskiej myśli politycznej jest słabym kompromisem pomiędzy dwiema wizjami Europy: federalnej oraz konfederacji państw. Na dodatek zbudowanym przez Francuza i na francuskiej tradycji rewolucyjnej opartym.

Zasłona dymna

Wokół projektu Konstytucji Europejskiej zręcznie rozsnuto w Polsce zasłonę dymną, spoza której widać ledwie kilka spośród 455 artykułów Traktatu. Debatujemy nad „invocatio Dei”, ważnym ideowo, ale politycznie bez znaczenia i bronimy rozdziału głosów w Radzie Ministrów przyjętego dla rozszerzonej Unii w Nicei. Jako obrońcy chrześcijaństwa reprezentująca nas w Rzymie trójca Miller, Hübner, Cimoszewicz jest mało wiarygodna. Podobnie jak w sprawie Nicei, bo kiedy Jerzy Buzek wykłócał się nocą o głosy dla Polski, opozycja SLD-owska przezornie milczała, nie interweniując u swoich kolegów z Międzynarodówki Socjalistycznej. Tymczasem zasadniczym celem polskiej delegacji na konferencję międzyrządową musi być obronienie zasady „nic o nas bez nas”. Realizacja tej zasady to przede wszystkim powstrzymanie się od przyjęcia ostatecznego tekstu Traktatu Konstytucyjnego przed majem 2004, czyli przed formalnym rozszerzeniem Unii.

Gwarancje - nie słowa

Czołowe postacie Unii Europejskiej powtarzają, że w sprawie konstytucji kandydaci będą mieli pełne prawo głosu. To tylko słowa. Formalnie decyzje podejmuje stara „15”, która obiecuje, że będzie się liczyła z kandydatami. Już kiedyś posłuchaliśmy obietnicy prezydenta Chiraca i kanclerza Kohla, iż Polska wejdzie do Unii w roku 2000. Podpisane przez nas traktaty gospodarcze opierały się na tej obietnicy. Nasz rynek jest więc otwarty na unijne towary od tego czasu - bez wzajemności. Musieliśmy łatać gospodarkę różnymi ekstracłami i dopłatami eksportowymi. Za każdym razem po ciężkiej awanturze z Brukselą. Ruina warszawskiej FSO to też po części efekt wiary w zapewnienia unijnych przywódców i przedwczesnego zniesienia cła na samochody. Jeżeli zgodnie z zapowiedziami włoskiej prezydencji konferencja międzyrządowa zakończy się w grudniu, to nasz głos może stać się jedynie głosem doradczym.

Zamiast walenia pięścią w stół nasz rząd wpisuje się w nurt francusko-niemieckiej propagandy na rzecz ograniczenia dyskusji nad traktatem. Pani minister Danuta Hübner powiada, że Polska nawet nie myśli o słowie „szantaż” i odmienia na wszelkie sposoby pojęcie kompromisu. Nasi dyplomaci od kilku lat przyjmują postawę proszalnego dziada. Minister Hübner widzi się już w wygodnym fotelu unijnego komisarza. Słyszymy wyrażane przez oficjalnych przedstawicieli Polski głosy zrozumienia, że nowy sposób liczenia głosów wzmacniający Niemców i Francuzów jest jakoś tam zrozumiały, jest ich znacznie więcej od Polaków, są silniejsi etc. Włos się jeży na głowie, zwłaszcza po lekturze konstytucji, w której obrona narodowych interesów silniejszych jest posunięta do granic absurdu. Dla przykładu - Traktat Konstytucyjny przewiduje specjalne ułatwienia dla obszarów zdewastowanych przez ustrój komunistyczny. Dla Polski czy Litwy? Skądże, to wymienione wprost w dokumencie obszary dawnej NRD.

Jeżeli nie obronimy zasady prymatu prawa wewnętrznego, czekać nas mogą nieprzyjemne perturbacje gospodarcze i prawne. Już wkrótce możemy być zmuszeni do procesowania się z niemieckimi wypędzonymi o własne mieszkanie - co adwokaci niemieccy coraz głośniej obiecują. Notariusz z Essen wyjmie papiery, na mocy których w roku 2000 pan - powiedzmy - Steinbach sprzedał herr Braunowi swój (do 1945 r.) dom w Gorzowie. A ponieważ my papierów notarialnych nie mamy, bo własność na mocy idiotyzmu komunistów jest tam tylko dzierżawą wieczystą, to pan Braun przyjedzie do Gorzowa i jako prawowity właściciel, w asyście policji, wyważy drzwi od mieszkania państwa Nowaków i powie „wynocha” (raczej „raus”). Skoro prawo europejskie jest nadrzędne wobec wewnętrznego, to Nowakowie będą mogli poprosić grzecznie o czas i zgodę na wyniesienie mebli. W sensie politycznym jeszcze ważniejsze od obrony polskiej siły głosów jest więc jasne potwierdzenie priorytetu prawa wewnętrznego nad wspólnotowym.

Podatki po europejsku

Rząd Leszka Millera nie obawia się jak najszerszego stosowania decyzji większościowych. Przeciwnie, deklaruje, że takie zmiany popiera. Konstytucja leżąca na stole w Rzymie przewiduje więc większościowy tryb decydowania o kwestiach gospodarczych. Ot, nagle od jednego głosowania obudzimy się z 50-procentowym VAT-em, np. w budownictwie, albo z obowiązkiem pozłocenia klamek w chlewach. Jednym z powodów odrzucenia w pierwszym referendum irlandzkim Traktatu z Nicei była walka Irlandczyków, by Bruksela nie podwyższała im podatków. My, mając gospodarkę nieporównanie wrażliwszą od irlandzkiej i różniącą się od gospodarek Starej Europy, nie bronimy autonomii decyzyjnej w tej dziedzinie. A sprzeczność interesów ekonomicznych pomiędzy nowymi i starymi członkami Unii stanie się jednym z najważniejszych pól konfliktu po maju 2004 roku.

Kolejny zapis, wręcz chwalony przez panią minister Hübner i polski rząd, to możliwość zmian europejskiego prawa na mocy inicjatywy obywatelskiej. Dotychczas stanowienie prawa było zarezerwowane dla państw. Dlaczego Polakom miałoby się podobać wprowadzenie regionalizacji korzystnej głównie dla Niemiec? Diabli wiedzą. Ci sami niczym przed święconą wodą bronią Konstytucji przed samym słowem chrześcijaństwo. Czytamy w niej bodaj siedem razy o prawach mniejszości seksualnych. Ale ani razu nie pada nawet słowo chrześcijaństwo. To już nie troska o „Laickość”. To po prostu zwykłe antyreligijne zacietrzewienie.

Podczas sejmowej debaty nad Traktatem Konstytucyjnym padło wiele ostrych słów. Generalnie jednak dominował ton Jana Rokity: „Nicea albo śmierć”. Nasi partnerzy zagraniczni reprezentowani przez marszałka Europarlamentu Pata Coxa byli bardziej wstrzemięźliwi. Kompromis, kompromis, kompromis - słyszeliśmy. Jego brak to klęska Europy. A kompromis to zmiana ustaleń nicejskich.

Miraż sukcesu

Może być jeszcze gorzej. Rząd Millera potrzebuje sukcesu jak tlenu. Bez względu na to, co uzyska, ogłosi wielki triumf. Przedsmak mieliśmy podczas warszawskich rozmów Pata Coxa. - Wy, Polacy, jesteście nam potrzebni, by prowadzić politykę wschodnią Unii - oznajmił Cox. Nasi politycy natychmiast popędzili do kamer, mówiąc, jak to nasza rola w Europie wzrośnie. Problemem UE jest jednak to, iż niewiele znaczą w niej słowa, a wiele regulacje prawne. Jeżeli za obietnice ustąpimy choćby o krok w obronie naszych interesów, na lata zostaniemy krajem Europy B. Zapowiedzi ściślejszej integracji wygłaszane przez Niemców, Francuzów i Belgów - tym razem już nie tylko w odniesieniu do polityki obronnej, ale do Wspólnot jako takich - są dywersją rozbijającą cały projekt europejski. Szwedzi, mówiąc „nie” w referendum nad przyjęciem euro, dali sygnał. Wydumany i niekonsekwentny projekt europejski jest w coraz mniejszym stopniu akceptowany przez samych obywateli Unii. Może zamiast mrzonek federacyjnych przebijających z każdego paragrafu Traktatu Konstytucyjnego może pozostać po prostu przy solidnej strefie wolnego handlu i stworzyć kilka małych komisji harmonizujących politykę migracji czy ochrony środowiska.

Tekst, który wymyślił Konwent Europejski, musi zostać gruntownie zmieniony. Dlatego żądanie przyjęcia go w referendach przez obywateli zarówno Polski, jak pozostałych państw jest jedynym rozsądnym wyjściem. W przeciwnym razie obywatele Unii, odkrywając kolejne miny skrzętnie ukryte w Traktacie, rozbiją całą konstrukcję europejską. Konferencja Międzyrządowa będzie chwilą prawdy. Ukryte intencje wyjdą na jaw. Projekt Konstytucji jak na razie tworzy podstawy pod zarządzane przez Francję i Niemcy superpaństwo. Udawanie, że jest inaczej to co najmniej mydlenie oczu. Unia utrzymała się i rozwinęła dzięki temu, że obowiązywała w niej jednomyślność, a wszystkie państwa były traktowane jednakowo. Do takiej Unii solidarnej i subsydiarnej wchodziliśmy, głosując w czerwcowym referendum. Nie głosowaliśmy za rozbijaniem NATO, za wspólnym ministrem spraw zagranicznych, wyrzucaniem Amerykanów z Europy, ani jednolitymi podatkami. Na pewno zaś nie głosowaliśmy za Europą kategorii A i B z Polską stojącą przed wyborem: albo słuchać Paryża i Berlina, albo znaleźć się na marginesie Unii.


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama