Boży Doping - mówią gwiazdy sportu

Ks. Paweł Łukaszka były bramkarz hokejowej reprezentacji Polski opowiada o swej karierze i wpływie wiary i Boga na życie i sport

Wypowiedzi pochodzą z książki "Boży Doping", Wydawnictwo "Rafael"

Boży Doping - mówią gwiazdy sportu

Urodzony w 1962 roku. Bramkarz hokejowy, zawodnik Podhala Nowy Targu w latach 1969-81 i 1990-91, 27-krotny reprezentant kraju, olimpijczyk 1980 r. Mając zaledwie 19 lat został uznany najlepszym bramkarzem hokejowej ekstraklasy, oferowano mu grę w Kanadzie. Zrezygnował jednak z wyczynowego uprawiania sportu, wstąpił do seminarium duchownego i został wyświęcony na kapłana w 1987 r. Będąc już księdzem, za namową działaczy Podhala, wrócił do drużyny, w której rozegrał jeszcze 7 mistrzowskich meczów ligowych. Na tafli pojawia się nadal, pomagając w szkoleniu młodych adeptów hokeja w Polsce i USA.

"Przeżegnanie się przed zawodami jest oznaką
religijności, ale traci swój sens, kiedy ten sam
zawodnik na boisku nie przestrzega zasad fairplay..."

Tak to naprawdę było z księdza powołaniem? Urodził się ksiądz z nim, czy może odkrył je w trakcie błyskotliwie rozpoczętej kariery sportowej?

- Już nie pamiętam, jak wiele razy odpowiadałem na pytanie dotyczące mojego powołania do kapłaństwa. Nie chcę jednak, by w mojej drodze do stanu duchownego doszukiwano się podobieństw z życiorysami niektórych świętych i mówiono, że urodziłem się z takim powołaniem. To z pewnością mnie nie dotyczy.

- Czy zatem sport odegrał jakąś rolę w odnalezieniu księdza drogi do Boga?

- To prawda, w pewnym okresie mego życia sport był dla mnie wszystkim, ale nigdy jednak nie stawiałem go na szali z religią i wiarą. Kościół szedł swoją drogą, a sport swoją. Owszem, dzisiaj mogę powiedzieć, że w trakcie uprawiania sportu pojawiły się znaki i zdarzenia, mogące stanowić świadectwo mojego powołania do kapłaństwa. Może wprost nie przesądziły o moim powołaniu, ale z pewnością nieustannie je kształtowały i umacniały. Ale tak naprawdę sekret mojego powołania tkwi w aktywnym przeżywaniu Eucharystii już od piątego roku życia, kiedy po raz pierwszy jako ministrant służyłem do Mszy świętej. Dzisiaj jestem Panu Bogu wdzięczny za to, że z czasem właśnie Eucharystia stawała się dla mnie coraz bardziej centrum życia duchowego. Od tamtej pory, gdy pojawiało się jakieś zagrożenie, że nie będę mógł uczestniczyć w niedzielnej Mszy, to czułem się jakoś dziwnie niespokojny. Dlatego, kiedy zacząłem grać w drużynie hokejowej, zawsze dbałem o to, żeby w niedzielę być na Mszy. Nawet kosztem treningu z narodową kadrą.

-I trzymali w niej tak niesubordynowanego zawodnika?

- Jakoś mi się udawało. Jak chociażby wtedy, kiedy w 1976 roku z reprezentacją juniorów pojechałem do Niemiec. Byłem najmłodszy w ekipie, miałem zaledwie 14 lat, a to był mój pierwszy w życiu wyjazd na Zachód. Turniej rozgrywano w małym górskim miasteczku Fussen. Wszystko było takie piękne i nowoczesne, niczym z bajki. Czuliśmy się tam znakomicie, a dobry nastrój spotęgowało zwycięstwo odniesione w inauguracyjnym meczu z gospodarzami. Tylko jedna sprawa mnie martwiła - nie wiedziałem, czy w niedzielę będę mógł uczestniczyć we Mszy świętej. W sobotę wieczorem odnalazłem jednak w pobliżu naszego hotelu kościół katolicki. Niestety, pora wyznaczonego naszej drużynie treningu pokrywała się z Mszą, a trener i kierownik ekipy nie wyrażali zgody na zwolnienie z zajęć. Ja jednak nie chciałem po raz pierwszy w życiu opuścić niedzielnej Mszy świętej. Długo nie mogłem zasnąć. Rano, po śniadaniu, do kościoła jednak poszedłem. Pamiętam, jak bardzo przeżyłem wówczas przyjęcie Komunii świętej, którą kapłan podawał wiernym do wyciągniętych przez nich rąk. Taki zwyczaj był nieznany w Polsce. Kiedy wróciłem na lodowisko, trening dobiegał końca. Trener pokrzyczał na mnie, mówił o dyscyplinie, o tym, że dostałem szansę, mogłem zrobić największą karierę w polskim hokeju, ale szansy tej nie potrafiłem wykorzystać. Groził, że już nigdy więcej nie wyjadę za granicę... Nie miał racji. Po czterech latach tylko ja z tamtej drużyny juniorów trafiłem do olimpijskiej kadry i pojechałem na Olimpiadę w Lakę Placid. A jedenaście lat po tamtym zdarzeniu w Fussen odprawiałem swoją Mszę Świętą Prymicyjną w Nowym Targu. Było wielu przyjaciół i znajomych, tylko na przyjęciu naliczono ponad 1100 osób. Wśród nich był ów trener, który mnie tak bardzo skarcił, że poszedłem na Mszę świętą. Przy składaniu życzeń powiedział mi między innymi tak: "Pawełku, ciągle modliłem się za ciebie i wiedziałem, że słusznie postąpiłeś wtedy w Fussen. Obyś był dobrym i wiernym kapłanem Pana Jezusa, tak jak tamtej niedzieli...". Zdarzenia z Fussen nikt nie rozpowszechniał. Głośno natomiast było o tym, co się wydarzyło podczas hokejowych mistrzostw świata w 1981 roku. i- Nigdy o tym wcześniej nie mówiłem, bo nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, ale teraz uważam, że to także był pewien znak j na mojej drodze do kapłaństwa. Mistrzostwa odbywały się w Val Gardena, nic dziwnego więc, że strasznie chcieliśmy się spotkać z Papieżem. No, bo jak to, nasz rodak na Stolicy Piotrowej już trzeci rok, a my będąc we Włoszech nie odwiedzimy Go? Niestety, nie było to możliwe. Ani podczas turnieju, ani też po nim, bo natychmiast trzeba było wracać na mecze ligowe. Postanowiłem więc napisać w imieniu całej drużyny list do Ojca Świętego, prosząc o błogosławieństwo. Aż wstyd powiedzieć, że napisałem „Wasza Świętobliwość", zamiast „Świątobliwość". List podpisali wszyscy zawodnicy i członkowie ekipy, a na odwrocie koperty mimochodem napisałem swoje nazwisko i adres hotelu, w którym mieszkaliśmy. Nie liczyłem, że otrzymamy odpowiedź, więc tym większe było zaskoczenie, kiedy z Watykanu nadszedł telegram. Jak można się domyśleć, zaadresowany był na moje nazwisko. No, i zaczęło się. Sprawę podchwycili natychmiast dziennikarze i w gazetach ukazały się informacje, jakoby w polskiej drużynie występował kapłan, a duchowego wsparcia udziela jej sam Jan Paweł II. Ich wątpliwości zostały całkowicie rozwiane, kiedy w moim pokoju znaleźli krzyż i książeczkę do modlenia, z którymi wybierałem się w każdą podróż. Niestety, najważniejszy mecz w mistrzostwach z reprezentacją Włoch przegraliśmy i - choć mieliśmy wówczas naprawdę bardzo dobry zespół - nie zdobyliśmy awansu do grupy A.

- Doprawdy trudno w to uwierzyć, że młody człowiek, świetnie zapowiadający się sportowiec, nie rozstaje się z różańcem, krzyżem, książeczką do modlitwy. Szczególnie w tamtych latach nietrudno było stać się z tego powodu obiektem żartów i kpin.

- Owszem, pracowałem bardzo dużo, może nawet więcej niż moi koledzy, ale już jako kilkunastoletni chłopiec mogłem przebierać w rzeczach doczesnych. Może właśnie dlatego kapłaństwo jawiło mi się wtedy jako ta najtrudniejsza droga.

- Dlaczego wtedy?

- Bo dzisiaj, patrząc z innej już pozycji, dostrzegam jak wiele poświęcenia i trudów wymaga życie w sakramencie małżeństwa. Borykanie się rodzin z ogromem problemów doczesnych, troskami dnia codziennego, jest niekiedy trudniejsze od mojego życia kapłańskiego, które także inaczej pojmuję dzisiaj. Wówczas myślałem, że jeśli zostanę kapłanem, to przede wszystkim będę służył ludziom, będę się z nimi solidaryzował i pomagał. Bóg miał być tłem tej misji. Teraz uważam inaczej - zawsze na pierwszym miejscu musi być Bóg. On musi być centrum każdego działania!

-Takie patrzenie na sprawę to efekt ewolucji wiary?

- Tak, bo przecież dopiero teraz widzę głębiej niż kiedyś mój związek z Panem Bogiem. Gdy byłem sportowcem, moją wiarę charakteryzowała spontaniczność. Bezwzględnie była mi ona potrzebna, ale dopiero teraz stała się sensem i koniecznością mojego kapłańskiego życia.

- Sport jednak nie zniknął zupełnie z tego życia...

...Ale wewnętrznie nabrał on dla mnie całkiem innego wymiaru. Dopiero teraz zrozumiałem, jak wiele ćwiczeń wykonywałem, nie uświadamiając sobie po co to robiłem. Jasne, że gdybym wówczas dysponował dzisiejszą wiedzą, mój talent rozwijałby się zupełnie inaczej. Aczkolwiek dojście do pewnego poziomu fizycznej doskonałości byłoby tylko takim częściowym, zewnętrznym spełnieniem.

- A jednak dał się ksiądz namówić do powrotu na lodowisko. Może nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Paweł Łukaszka od trzech lat był już kapłanem. Historia hokeja nie zna podobnego przypadku.

- Od razu chcę wyjaśnić, że nieprawdziwe były wówczas informacje, jakoby na moją grę w klubie nie wyraził zgody ksiądz kardynał. Cóż, nie kryję, mając 26 lat, ciągnęło mnie do sportu. Odmówiłem jednak Cracovii, bo nie był to mój macierzysty klub, ale uległem namowom działaczy i kolegów z Podhala, którym w pewnym okresie brakowało trzeciego bramkarza. Oczywiście, długo się wahałem. Zdecydowanym przeciwnikiem mojej gry był ojciec, ale przesądziła - jak zwykle - moja mama. „Niczym się nie przejmuj. Jak masz tylko zdrowie i chęci do gry, to graj. Ino żeby ci nic złego nie zrobili" - powiedziała. Gdy podobną opinię usłyszałem od mojego spowiednika, ojca Dionizego, zdecydowałem się wznowić treningi. Nawet nie przypuszczałem, że zagram w mistrzowskim meczu, a jednak wystąpiłem w siedmiu ligowych spotkaniach. To było moje nowe doświadczenie, ale dzisiaj uważam, że był to jednak mój błąd.

- Sobór Watykański II nie zabraniał, a wręcz był otwarty na takie postawy duchownych.

- Ale mój powrót do wyczynowego sportu ani nie pogłębił w tym środowisku wiary, ani nie zaznaczył się żadnymi pozytywnymi zmianami. Natomiast jako ksiądz mogłem stać się obiektem kpin i lekceważenia, bo grając bez regularnego treningu i odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, byłem narażony na wpadki. A skoro jakoś mi się udawało, to niedobrze to świadczyło o moich konkurentach. Teraz wiem, że miejsce księdza jest gdzie indziej i nie powinien on wchodzić tam, gdzie gra toczy się o pieniądze i liczy się tylko prestiż oraz presja zwycięstwa.

- Kiedyś sport był inny?

- Nie było w nim tak dużych pieniędzy. Dzisiejszy sport to wielki biznes, wkroczyły do niego media, nowoczesny sprzęt, ale też farmakologia. Nawet rywalizacja juniorów jest zakażona osiąganiem wyniku za wszelką cenę. Zawodnicy zaś zachowują się jak pędząca za pieniądzem zaciężna armia.

- Był kiedyś taki ważny mecz hokeistów Zagłębia Sosnowiec z Podhalem...

- Tak, po puszczeniu w drugiej tercji trzeciej bramki zjechałem do boksu i pewnie dlatego... wygraliśmy.

-Ale to jednak Paweł Łukaszka zbierał gratulacje. Ba, oklaski otrzymał także od rywali.

- No, dobrze - opowiem po kolei. To był jeden z tych meczów, które decydowały o mistrzostwie Polski. Po pierwszej bezbram-kowej tercji, w drugiej najpierw Leszek Tokarz nie dał mi szans w sytuacji „sam na sam", a chwilę później pokonał mnie po raz drugi Wiesiek Jobczyk. Nic nam nie wychodziło, byłem podenerwowany, natomiast rywale grali jak w transie. W pewnym momencie wyjechałem kilka metrów z bramki i wówczas Andrzej Zabawa oddał bardzo mocny strzał. Usłyszałem tylko świst krążka lecącego między szyją i uchem. Kątem oka zauważyłem drgnięcie siatki w bramce, ale sędzia nie zapalił czerwonej lampki. Przez chwilę nastąpiła konsternacja: był gol, czy też krążek minął bramkę? Sos-nowiczanie wyjechali na lód, zaczęły się przepychanki. Sędzia Bogdan Tyszkiewicz, obecny prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, po konsultacji z arbitrem bramkowym gola jednak nie uznaje. Atmosfera robiła się nieprzyjemna. Wtedy podjechał do mnie Zabawa i tak mówi: "Paweł, przecież jesteś ministrantem i lektorem, więc przyznaj się i powiedz, że była bramka!" Odpowiedziałem: "Tak, był gol". Słyszący to sędzia Tyszkiewicz natychmiast wskazał na środek lodowiska. Przegrywaliśmy 0-3. Poprosiłem trenera o zmianę i na lód wyjechał Tadzio Słowakiewicz. Niektórzy mieli mi za złe, że się przyznałem. Ale od tego momentu to nam zaczęło sprzyjać szczęście, a tak naprawdę sprzyjało ono broniącemu Tadziowi. Zagłębie nadal atakowało, ale on interweniował znakomicie. Wychodził z opresji w najtrudniejszych sytuacjach. Do tego stopnia zdeprymował rywali, że ci pudłowali nawet do pustej bramki. W sukurs przychodziły mu słupek i poprzeczka. Niecodziennie spotyka się takie sytuacje na lodowisku. Naszym napastnikom udało się natomiast jeszcze w tej tercji strzelić dwa gole, a w trzeciej jeszcze dwa i całe spotkanie wygraliśmy 4-3. Oczywiście, bohaterem był Tadzio Słowakiewicz, ale po meczu to mnie koledzy składali gratulacje. Uznali, że gdybym się nie przyznał do puszczonego gola i nadal stał w bramce, to z pewnością mecz przegralibyśmy. Ten gest po prostu nam się opłacił. Powiem szczerze, że ja się wtedy nie zastanawiałem nad tym. Przyznanie się do oczywistej sprawy, wydawało mi się czymś normalnym. Przykładów takich zachowań pewnie można by znaleźć więcej, chociaż ubolewam nad tym, że to co powinno być regułą, staje się obecnie podstawą do przyznania nagrody fair play.

- W ferworze twardej, sportowej walki, choćby takiej jak na hokejowej tafli, nie ma chyba okazji na akcentowanie dobroci, miłości, otwartości, ustępliwości, a więc tych przymiotów, które powinny wyróżniać katolika.

- Istotnie, postawa religijna wymaga wyciszenia, spokoju, czasu na kontemplację. Zawsze jednak po zakończeniu walki na boisku przychodzi czas na refleksję, przeproszenie rywala, wyciągnięcie do niego ręki w geście przebaczenia.

- Czy zatem sportowiec - katolik może swym zachowaniem dawać publicznie świadectwo wiary?

- Nie może, lecz - jak najbardziej - powinien! Każdy katolik swym życiem, dobrymi uczynkami, jest wręcz zobowiązany do świadczenia o swej przynależności do Chrystusa. Ten nakaz dawania świadectwa wiary wynika z chrztu świętego. A co to oznacza dla sportowca? Przede wszystkim, by przestrzegał praktyk religijnych, ale także - kiedy wymaga tego sytuacja - kierował się sprawiedliwością ducha. Na przykład przy podziale pieniędzy, lub gdy ktoś nakłania go do sprzedania meczu, oszukania kolegów z drużyny. To również nieunikanie rozmów o Panu Bogu i o prawdziwych wartościach, które do niego wiodą.

- Regułą stało się niemal, że uczestnicy zawodów rozpoczynają je znakiem krzyża...

- Jest to także oznaka religijności, ale traci ona swój sens, kiedy zawodnik najpierw kilka razy się przeżegna, a na boisku nie przestrzega zasad fair play. Wówczas nie jest to świadectwo wiary, lecz zabobon. Zabobon bowiem to używanie religijnych znaków i postaw do realizacji swych doczesnych celów. Nie można się bowiem modlić tylko o to, by wygrać, odnieść sukces. Modlimy się, żeby nie stracić łączności z Panem Bogiem, by nie zatracić duchowego sensu i kierunku, który nas do Boga prowadzi. Dlatego największym niebezpieczeństwem i zagrożeniem dla wiary nie są jej przeciwnicy oraz ci, którzy wiarę prześladują i z nią walczą, lecz tacy, którzy mówią, że są wierzącymi, ale nie żyją wedle wiary i swym życiem tej wierze zaprzeczają. Świat słów i gestów nie zawsze okazuje się światem życia. Cóż bowiem z tego, że Maradona pięknie się przeżegna, skoro zdobywa bramkę ręką i nie potrafi się do tego przyznać?

- Czy zatem prawdziwa jest teza, że sławny sportowiec może niekiedy w szerzeniu wiary uczynić więcej niż kapłan?

- Rzeczywiście, niekiedy tak. Tę prawdę, uniwersalną dla każdej zresztą religii, akcentuje Pan Jezus, mówiąc: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre czyny i 'chwalili Boga, który jest w niebie". Mądrość chrześcijańska polega więc na tym, że czyniąc dobro człowiek nieustannie realizuje program Boga w tym świecie i przedłuża w nim Jego obecność. A z czynienia tego dobra nie jest nikt zwolniony. Nawet największy sportowiec.


opr. JU/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama