Jeszcze olimpiada nie zginęła [GN]

Rozmowa o ideach olimpijskich - po Olimpiadzie Zimowej w Vancouver

Jeszcze olimpiada nie zginęła [GN]

Idea olimpijska nie może umrzeć — mówi Bohdan Tomaszewski. Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk

O gafach Justyny Kowalczyk, polskiej stronie duszy Ammanna i cyrku w Vancouver mówi Bohdan Tomaszewski.

Jarosław Dudała: Podsumowanie igrzysk trzeba zacząć od Justyny Kowalczyk?

Bohdan Tomaszewski: — Wszyscy jesteśmy w niej zakochani. Jest medialna, ma piękny uśmiech, mówi dobrą polszczyzną, jej wywiady są dowcipne. Jest „unerwiona”, w dopuszczalny sposób pewna siebie. Teraz niezręcznie o tym mówić, ale ja powrócę do wypowiedzi, w której publicznie zarzuciła rywalce, że może stosuje doping. Podważyła jej uczciwość. Może to staromodne, ale, moim zdaniem, ona była ostatnią, która miała prawo poruszyć tę sprawę.

Ja jednak wezmę ją w obronę, bo po pierwszym zwycięstwie Marit Bjoergen Kowalczyk powiedziała, że to złoto Norweżce się należało. Poza tym, skoro chorzy na astmę mogą brać niektóre środki, to dlaczego nie pozwolić na ich stosowanie sportowcom zdrowym?

— To jednak nie byłoby czyste. Bo jeśli Kowalczyk nie jest chora na astmę, to może by jej to nawet zaszkodziło? Jeśli nawet nie mam tu do końca racji, to jednak nie podoba mi się, że w dzisiejszej mentalności pewne rzeczy jakoś uchodzą. Kiedyś polemizowałem na ten temat z wytrawnym publicystą, który stwierdził: „Po co się mamy czarować, niech wszyscy biorą doping, będzie sprawiedliwie”. No to może wszyscy róbmy w życiu jakieś kanty? Nie, ja jestem tu za surowością.

Bjoergen nie jest jedyną, która skarży się na astmę, a jednak sięga po laury. To zadziwiający zbieg dwóch okoliczności: chorowitości i deklasowania rywali.

— Chce pan powiedzieć, że zażywając te środki, Bjoergen pomaga sobie w chorobie, ale zyskuje też w sporcie? Hm..., ale jednak w biegu na 30 km przegrała.

Drugim polskim bohaterem igrzysk jest Adam Małysz.

— On jest i pozostanie wielką postacią w historii sportu. Nie wszyscy wiedzą, kim był Lubański czy Deyna, ale nie ma w Polsce człowieka, który nie wiedziałby, kim jest Małysz. Chociaż złotego medalu olimpijskiego nie zdobył.

Można by powiedzieć, że jest jak Hitchcock, który za żaden ze swoich filmów nie zdobył Oscara (Dostał go potem za całokształt twórczości.)

— Tak. To, co pociąga w Małyszu, to jego zwyczajność, niepozorność. To, co mówi w wywiadach, jest szalenie proste, nienapuszone. Zdumienie budzi długotrwałość i dramatyzm jego kariery, jej załamanie i powrót na szczyty. To zasługa trenera Hannu Lepistoe. Za mało się o nim mówi, ale to on załamującego się Małysza przywrócił do dawnej formy. Jest w tym jakaś tajemnica: jak trafić ze szczytem formy w odpowiednim czasie.

Na tym polega chyba fenomen Simona Ammanna. On nigdy nie zdobył Pucharu Świata, ale na dwóch igrzyskach zgarnął komplet złotych medali.

— Szwajcarzy słyną z dokładności, ale te jego rozstrzygające skoki były pełne porywu. A więc mamy połączenie dwóch cech: solidności i fantazji. On, jak Polak, w trudnym momencie zdobywa się na szarżę. Tak, w dzisiejszym sporcie taki wyczyn to rzecz wyjątkowa.

Ta olimpiada nie miała, z wyjątkiem Ammanna, takiej gwiazdy jak np. panczenista Eric Heiden, który w 1980 r. na jednych igrzyskach zdobył 5 złotych medali.

— O coś takiego jest trudno i będzie coraz trudniej ze względu na wyśrubowany poziom. Jeśli coś mnie w tych igrzyskach zaskoczyło, to ich widowiskowość. Hokej — jakaż to była walka! A te wariackie konkurencje, które nawet nie wiem, jak się nazywają, a w których młodzi ludzie robią te koziołki na nartach czy na desce? To jakiś rodzaj cyrku, chociaż to jest sport.

Igrzyska nie udały się Tomaszowi Sikorze. Bardzo bym chciał, żeby ten skromny, pracowity człowiek zdobył olimpijskie laury.

— Ten żal wynika z tego, że nasze mass media jeszcze przed olimpiadą rozdawały medale, nawet złote. I Sikora był w tej naszej „wielkiej trójce”. Ja się publicznie oburzałem na to przedwczesne dzielenie medali. Sikora jest olimpijczykiem zasłużonym, ale i wysłużonym. A jednocześnie obciążonym wielkimi oczekiwaniami. Dlatego rozumiem to jego niepewne strzelanie.

Biathlon to straszny sport. Bo najpierw trzeba dać z siebie wszystko, by dobrze pobiec, a potem, gdy ręka drży z wysiłku, trzeba celnie strzelać. To okrucieństwo.

— Świetne określenie. Tak, to okrucieństwo dotknęło Sikorę.

Był moment, gdy polska prasa wieszała psy na pozostałych skoczkach i na sztafecie biathlonistek. Pomyślałem wtedy, że taka krytyka jest niesprawiedliwa, bo przecież to media rozbudzały nadmierne apetyty.

— Bardzo zasłużony dla sportu prezes Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusz Tajner z całą powagą publicznie oświadczył w TV, że w konkursie drużynowym w skokach będziemy walczyć o medal. Człowiek, który ma rozeznanie w narciarstwie światowym i polskim, nie powinien mówić takich rzeczy. W ten sposób krzywdzimy zawodników, a kibicom odbieramy radość. Bo gdyby Kowalczykówna przegrała ten niesamowity finisz albo była czwarta, to oficjalnie cieszylibyśmy się, ale w prywatnych rozmowach mówilibyśmy: „No tak, tyle było szumu, a jest dopiero druga czy czwarta”.

Na szczęście to była nadzwyczaj udana dla Polski olimpiada. Pierwsze złoto od 38 lat, w sumie 6 medali.

— To prawda, ale błyskotliwość, która daje nam tyle radości, a niektórym także dumy, to głównie dzieło tej dwójki: Kowalczykówny i Małysza. Nie chcę szukać dziury w całym, przecież tyle lat byłem entuzjastą, tyle lat krzyczałem do mikrofonu. Ale czuję się w obowiązku powiedzieć, że nie mamy narciarstwa alpejskiego, nie mamy łyżwiarstwa figurowego, nie mamy biegów mężczyzn, nie mamy hokeja. Nie mamy nie tylko drugiego Małysza, ale nawet nie mamy takiego trzy czwarte Małysza. To jest jakaś nieudolność — niewykorzystanie wielkości Małysza dla wychowania następców. Niby stwarzamy dobre warunki dla sportowców, ale nie zawsze.

Wiedzą o tym nasze brązowe panczenistki, które 9 miesięcy w roku spędzają w Berlinie, bo w Polsce nie ma sztucznego toru do jazdy szybkiej na lodzie. To też jest swego rodzaju dramat.

— Dobrze, że pan o tym mówi, bo to są rzeczy, które są gdzieś pod powierzchnią. Nawiasem mówiąc, niespodziewane medale to taka nasza polska tradycja olimpijska. Zwłaszcza na igrzyskach letnich mieliśmy zawsze jakichś faworytów do medali. Oni raz wygrywali, raz przegrywali, ale prawie na każdej olimpiadzie wpadał nam jakiś niespodziewany medal. Taki prezencik. I nasze panczenistki podtrzymały tę tradycję.

Pisał Pan kiedyś, że Polska nie ma sukcesów w sportach zimowych, bo one nie są u nas uprawiane masowo. W Finlandii uprawia je każde dziecko, a przecież występ reprezentacji tego kraju w Vancouver to jedna wielka klęska. Wycofa się Pan z dawnej diagnozy?

— Jak widać, związek masowości i sukcesów nie jest jednak taki prosty. Może po prostu trzeba mieć szczęście? Bo natrafienie na takiego Małysza to szczęście. Mój wniosek dla Polski jest taki: jak jest dobra passa, to się cieszmy, ale myślmy też o przyszłości.

Może sedno tkwi w tym, że Finowie przeznaczyli na przygotowania do tych igrzysk tylko 7 mln dolarów, Polska — 10 mln, a Kanada, która zwyciężyła w klasyfikacji medalowej, przeznaczyła na to 120 mln dolarów?

— Ale można mieć pieniądze i też ponosić klęski. Dowód — 11. miejsce Rosji w klasyfikacji medalowej. Bez medalu w hokeju, w łyżwiarstwie figurowym. Dla Rosjan to porażka. A oni przecież mają teraz pieniądze.

To dla Pana największa sportowa niespodzianka tych igrzysk?

— Niewątpliwie tak. Gdyby ktoś przed olimpiadą powiedział mi, że tak będzie, to odpowiedziałbym: „Może zmieńmy temat, bo pan się w sporcie nie orientuje”.

W Vancouver okazało się, że dla tych najsłabszych zmagania na olimpijskim poziomie mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Przykład — śmierć gruzińskiego saneczkarza. Skoro wielka Lindsey Vonn wypadła z trasy, to może nie powinno się pozwalać, by ruszał na nią alpejczyk z Ghany? A skoro Petra Majdić spadła na zakręcie w przepaść, to może nie powinniśmy pozwalać, by na tę samą trasę ruszał narciarz z Etiopii?

— Czy oni mają w takim razie w ogóle nie startować w igrzyskach? Wydaje mi się, że powszechna sympatia dla przegrywających jest czymś pozytywnym pośród całej tej bezduszności opinii sportowej. Bo oto z tej masy szalikowców wychodzi coś dobrego, prawie charytatywnego. Podobnie było z powszechną sympatią dla Joannie Rochette, która zdobyła brąz 3 dni po śmierci swej matki, i dla Majdić, która zdobyła brązowy medal, biegnąc z połamanymi żebrami.

Może to właśnie jest ta ginąca idea olimpijska?

— Tak, ona umiera, ale nie może umrzeć! Można wiele mówić niedobrego o współczesnym człowieku i współczesnym świecie, ale nie wszystko stracone. Gdzieś są elementy dające nadzieję. Trzeba o tym mówić, trzeba się tym cieszyć i trzeba to propagować.•

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama