Do spółki ze szpitalem

O prywatyzacji służby zdrowia

Wielu pacjentów podejrzewa: prywatna służba zdrowia to pewnie taka, gdzie wyciągasz portfel i płacisz. Nieprawda. Nawet gdyby rządowa reforma miała z czasem doprowadzić do prywatyzacji szpitali, to za twoje leczenie będzie wciąż płacił NFZ. A za to już nikt nie będzie od ciebie wymuszał łapówki.

Planowana przez rząd reforma wcale jednak nie musi doprowadzić do szybkiej i masowej prywatyzacji. Może tylko ten proces przyspieszyć. Politycy PiS i postkomuniści wykorzystują więc okazję, żeby postraszyć tych wyborców, którzy na sam dźwięk słowa „prywatyzacja” wpadają w panikę.

Politycy Platformy Obywatelskiej na razie bardzo gwałtownie zaprzeczają, kiedy ktoś im powie, że ich ostatecznym celem jest prywatyzacja. — Chodzi nam tylko o komercjalizację szpitali! — podkreślają.

Samorząd weźmie udziały

O co więc chodzi w planowanej komercjalizacji? O przekształcenie publicznych szpitali w spółki handlowe. Według rządowego projektu, to przekształcenie ma być obowiązkowe. Dzisiaj właścicielem szpitalnych budynków są samorządy. I to właśnie samorządy przy komercjalizacji przejmą udziały w nowych spółkach.

Co z tymi udziałami zrobią? Co im się podoba. Samorządy mogą na przykład swój pakiet większościowy utrzymywać przez całe dziesięciolecia, z kadencji na kadencję. Ale mogą też zmienić zdanie i odsprzedać swoje udziały jakiemuś prywatnemu inwestorowi. Dopiero wtedy nastąpi prawdziwa prywatyzacja.

Platforma strasznie boi się jednak tego słowa. Minister zdrowia Ewa Kopacz przekonuje, że samorządy wcale nie będą oddawać kontroli nad swoimi szpitalami, bo są przecież rozliczane przed swoimi wyborcami. — Rolą samorządu jest m.in. dbałość o bezpieczeństwo zdrowotne swoich mieszkańców. Aby tak było, musi tam działać sprawny ośrodek medyczny — powtarza.

Przekształcanie szpitali w spółki nie jest zresztą w Polsce niczym nowym. Odbywa się to od dawna, tyle że na mniejszą skalę. Już 65 z 750 polskich szpitali zostało skomercjalizowanych. I jak na razie, samorządy rzeczywiście nie pozbywają się ich. Tylko 4 proc. kapitału w tych 65 szpitalach jest prywatna.

Do obowiązkowego przekształcania szpitali w spółki jeszcze jednak daleka droga. Prezydent Kaczyński zapowiedział, że tę ustawę zawetuje. Platformie może nie udać się zebranie tylu głosów, żeby jego weto obalić.

Straszne słowo: prywatyzacja

Mimo lęku Platformy przed wypowiadaniem słowa „prywatyzacja”, warto zastanowić się, co by było, gdyby większość polskich szpitali została jednak z czasem sprywatyzowana? Niepokoi możliwość robienia „przekrętów” w czasie samego procesu prywatyzacji. Szykowała się już do nich była posłanka Beata Sawicka w rozmowach nagranych przez CBA. Jednak dla pacjenta leczenie się w szpitalu, który działa na rynkowych zasadach, ma wiele plusów. Wystarczy spojrzeć na sprywatyzowane przychodnie lekarskie, z których korzysta dzisiaj większość Polaków. Standard usług jest w nich bez porównania wyższy niż w czasach, kiedy były to przychodnie państwowe. Rodacy już zapominają, że w przeszłości bardzo niewielu lekarzy można było zastać w przychodni w godzinach, które mieli wypisane na tabliczkach przy drzwiach. Lekarze zwykle urywali sobie z tego co najmniej dwie godziny. A pacjentami, którzy warczeli na siebie, tkwiąc godzinami w ogromnych kolejkach, nikt się nie przejmował.

Na prywatyzacji szpitali i — co równie ważne — na wprowadzeniu między nimi konkurencji pacjenci też mogliby zyskać. Znikłaby korupcja, a szpitale zaczęłyby zabiegać o pacjenta. Jest już zresztą w Polsce około 70 prywatnych szpitali, które sobie radzą, m.in. Chorzowie, w Kostrzynie, w Świeciu.

System wpędza w długi

Politycy opozycji oskarżają dziś, że szpitale przekształcone w spółki kierują się zyskiem, zamiast dobrem pacjenta. Jednak ten argument nie jest do końca przemyślany. Bo czy w szpitalach publicznych można zaobserwować jakąś szczególną troskę o dobro pacjenta?

Jednym z najpoważniejszych przeciwników komercjalizacji i prywatyzacji szpitali jest prof. Zbigniew Religa, minister zdrowia w poprzednim rządzie PiS. W zeszłym tygodniu w Sejmie mówił, że w skomercjalizowanych szpitalach brakuje oddziałów, które mogą przynieść straty. — Nie ma OIOM, nie ma oddziału ratunkowego. Został zlikwidowany, bo się nie opłaca. A więc chory, który najbardziej potrzebuje opieki w tym szpitalu, nie otrzyma jej, będzie wysłany do szpitala publicznego znajdującego się 50 km dalej — ostrzegał w pełnym emocji przemówieniu.

Zwolennicy prywatyzacji twierdzą jednak, że prof. Religa wskazuje nie tego winnego, co trzeba. — Wie pan, dlaczego niektóre oddziały szpitalne przynoszą straty? Bo to monopolistyczny płatnik, którym jest NFZ, zdecydował, że te oddziały mają przynosić straty — mówi Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. — Gdyby prywatnych szpitali w Polsce była większość, łatwiej wytłumaczyłyby NFZ, że za działalność tych oddziałów trzeba zapłacić więcej. Bo inaczej się nie da, bo po prostu się nie opłaca. Tymczasem publiczne szpitale zgadzają się na te niekorzystne warunki, bo muszą — dodaje.

Między innymi dlatego szpitale publiczne nie tylko nie przynoszą dochodu, ale w dodatku lawinowo się zadłużają. W tej chwili mają już ponad 2,6 mld złotych długu. A zadłużają się bez większych oporów, bo mają też świadomość, że rząd pewnie i tak je oddłuży... Robi to przecież regularnie co kilka lat. Ministrowie zdrowia zawsze robią przy tym surowe miny i zapowiadają, że to już ostatni raz. Ale wiadomo, że za parę lat historia się powtórzy. To frustrujące dla tych dyrektorów, którzy prowadzą szpitale sprawnie i bez wpadania w długi. Bo po co mają się tak starać, po co likwidować przerosty zatrudnienia w administracji, skoro rząd i tak w końcu wszystkie szpitale oddłuży, nawet te najgorsze?

Sporo rodaków kiwa jednak głowami: tak, trzeba szpitale oddłużać, bo zdrówko jest najważniejsze. Rzadko sobie jednak uświadamiają, że to jest oddłużanie z ich własnych pieniędzy. I że dlatego musimy płacić w Polsce tak wysokie podatki, bo wciąż dokładamy m.in. do działalności źle zarządzanych szpitali.

W tym roku budżet wpompował w służbę zdrowia już o 8 mld złotych więcej niż rok temu. — To są blisko 2 punkty procentowe składki! — mówiła w Sejmie minister Kopacz. — Pytam, ile jeszcze do tego niewydolnego, nieszczelnego systemu trzeba tych pieniędzy włożyć, żebyśmy mogli nareszcie powiedzieć, że jest ich dość i system ochrony zdrowia będzie wydolny? — mówiła.

Precz ze szwagrami starosty

A jeśli skomercjalizowany szpital też się potwornie zadłuży i zbankrutuje? Oczywiście może się to zdarzyć. I nad właścicielami szpitala nawet powinna wisieć świadomość, że tak może się stać, jeśli dyrekcja będzie nieudolna. Jednak do bankructwa nie dojdzie tak łatwo. Bo jeśli tylko szpital zacznie przynosić straty, wtedy ma włączyć się specjalne zabezpieczenie: trzeba będzie w nim wszcząć postępowanie naprawcze.

— Spółka prawa handlowego z reguły lepiej funkcjonuje niż podmiot publiczny — uważa Krzysztof Bukiel. — Z reguły, bo można wskazać pojedyncze inne przypadki. W spółce wszystko musi się jednak bilansować. Przychody muszą być większe od wydatków i koniec kropka — dodaje. Jego zdaniem spółki mniej też podlegają wpływom politycznym. — Dyrektor nie podejmuje tam decyzji, które przynoszą straty, bo mu tak burmistrz każe. Na przykład, że ma zatrudnić jakieś osoby dlatego, że są szwagrami starosty — dodaje.

Krzysztof Bukiel twierdzi, że idea przekształcenia publicznych szpitali w spółki jest dobra. Jeśli jednak reforma sprowadzi się tylko do tego, to jej wprowadzaniu może z początku towarzyszyć chaos. — W służbie zdrowia trzeba też m.in. wprowadzić konkurencję. Prywatyzacja powoduje tylko, że przedsiębiorstwa działają dla zysku, a konkurencja, że działają dla zysku godziwie — mówi. — Trzeba więc znieść limitowanie usług medycznych przez NFZ. I wprowadzić zasadę: pacjent sam wybiera, gdzie się leczy, a NFZ za to płaci. Bez tego reforma się nie powiedzie — podkreśla.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama