Jak się nie zgubić na duchowym targowisku

Zadziwiające jest to, z jaką łatwością tworzymy sobie rozmaite substytuty religii, byleby tylko pozostać samodzielnymi i niezależnymi.

Bóg Biblii ma wiele wspólnego ze światem. Według niej Stwórca nie tylko podtrzymuje wszystko w istnieniu — począwszy od kwantów i gronkowców, na galaktykach i słoniu skończywszy — ale przejmuje się losem tego, copowołał dożycia. Do tego stopnia, że chaos zaprowadzony na ziemi przez człowieka skłania Go do nadzwyczajnego działania i posłania na świat swojego Syna.

Jednakże taki Bóg, jak na ironię, jest dla ludzkości gorzką pigułką do przełknięcia. Już autor Psalmów, zważywszy na kruchą kondycję człowieka, nie ukrywa dziwienia wobec zaangażowania Jahwe: „O Panie, czym jest człowiek, że masz nad nim pieczę, czym syn człowieczy, że Ty o nim myślisz? Człowiek jest podobny do tchnienia wiatru, dni jego jak cień mijają” (Ps 144,3—4).

Jak się nie zgubić na duchowym targowisku

Wielu greckich filozofów uznałoby koncepcję Opatrzności za coś absurdalnego. Jeśli Bóg w ogóle istnieje, zainteresowany jest przede wszystkim sobą, a nie stworzeniem. Wpatruje się w swój boski umysł, trwając w niezmąconym szczęściu. Dlatego nie ingeruje w sprawy tego świata, gdyż mieszanie się w ludzkie problemy oznaczałoby odwrócenie uwagi od siebie i działanie, co w przypadku Absolutu byłoby oznaką słabości. Jakiekolwiek akty, poza wieczną kontemplacją, sprowadziłyby takiego boga do istoty podrzędnej kategorii. Toteż świat w gruncie rzeczy istnieje od zawsze.

Jak się nie zgubić na duchowym targowisku

Późniejszą wariacją tego przekonania jest osiemnastowieczny deizm, który wciąż oddziałuje na nasze współczesne myślenie. Kierunek ten nie odrzuca istnienia Najwyższej Istoty. Owszem, uznaje, że Absolut trwa w niedostępnych przestworzach, a nawet — według wszelkich znaków — stworzył świat widzialny, ale po zakończeniu prac oddał go w ręce ludzi i powiedział „Żegnam”. Zredukowanie koncepcji Boga do Wielkiego Architekta wypływa w gruncie rzeczy z przekonania, że „prawdziwa” boskość nie może się za bardzo z nami spoufalać. Jej bliskość przyprawiłaby nas o drżenie. Takie zniżenie, zgodnie ze szlachetnym filozoficznym mniemaniem, nie przystoi nieskończonej Istocie. Nie róbmy sobie żartów, powiedzieliby deiści, cudów nie ma, a ewentualna zażyłość ludzi z Bogiem graniczy z cudem.

Rozumowe wykoncypowanie Wielkiego Budowniczego świata, zwłaszcza w formie oświeceniowej, przy wręcz alergicznym trzymaniu się z dala od Biblii czy innych świętych ksiąg, było również próbą zminimalizowania wpływu religii instytucjonalnych, na czele z chrześcijaństwem. Konsekwentnie: jeśli Bóg, koronując dzieło stworzenia, wycofał się z ludzkiej rzeczywistości, trzeba sobie jakoś radzić. Serce nie sługa, nie tylko w kwestii zakochania. Pragnienie Boga bliskiego drzemie w nas nieustannie, dlatego „tworzymy” sobie Jego obraz na własną modłę. Jednym z przykładów tej twórczości jest dzisiejsze rozumienie „duchowości”.

Odwiedzając duże miasta, lubię wstąpić do księgarni. Można się tam w miarę szybko zorientować, co rozchodzi się jak świeże bułeczki, rzucając okiem na tytuły bestsellerów. Ich popularność odzwierciedla zainteresowania czytelników. Podczas jednej z wizyt w ogromnej księgarni w Bostonie zatrzymałem się w dziale„Religiai duchowość”. Czegóż tam nie było! Trochę chrześcijaństwa, odrobina islamu, szczypta astrologii, poradniki zen, vademecum jogi, instrukcje tarota, najwymyślniejsze metody samowyzwolenia z przeróżnych kłopotów.

Moją uwagę szczególnie przykuła pozycja zatytułowana „Myśl pozytywnie”. Z ciekawości zajrzałem do wstępu. W końcu — cóż złego w pozytywnym myśleniu... Czego się dowiedziałem? Że żyłem dotąd w błogiej nieświadomości. Nawet nie przeczuwałem, że skazany byłem nasukces. Wystarczyło bowiem chcieć więcej pieniędzy, przyjaźni, nowego mieszkania, pracy, i wierzyć, że moje życzenia się spełnią, a wszechświat sam by się o mnie zatroszczył. Zdaniem autorki, jeśli teraz otworzę się na energię uniwersum, w ciągu trzech miesięcy moje marzenia zostaną spełnione. Magiczna moc kosmosu wyjdzie naprzeciw moim potrzebom.

Inny obrazek. Kiedy Dalajlama przybył pewnego razu z wizytą do Niemiec, zaskoczyła mnie ogromna liczba jego entuzjastów. Nie piszę o tym, aby odbierać mu należny szacunek czy krytykować buddyzm. Chodzi mi raczej o przyczyny popularności tej religii w Europie Zachodniej i w USA, a w jakimś stopniu również w Polsce. Nie pomniejszając autentyczności zaangażowania wielu wyznawców religii niechrześcijańskich, zauważyłem, że propozycja wschodnich religii, potraktowana wybiórczo, doskonale wstrzeliwuje się w gusta zachodnich konsumentów.

Z szerokiej palety dostępnych „duchowych” możliwości wybiera się to, co służy osiągnięciu wewnętrznego pokoju i odprężenia. Relaksacyjno-medytacyjne techniki Wschodu są w tym bardzo pomocne, ale czy o to w nich chodzi? Na półkach księgarskich można znaleźć tak hybrydalne tytuły jak chociażby ten: „Taoistyczne metody uzdrowienia ze szczyptą hinduizmu, buddyzmu, szamanizmu i humanizmu”. Zwłaszcza ostatni ze składników recepty na ludzkie szczęście jest intrygujący... Ta mieszanka, jak podaje wprowadzenie do tej książki, ma być „doskonałym antidotum na depresję, lęk, poczucie straty, samotność, smutek i urazy”.

Wielu ludzi powtarza dzisiaj (sam takich spotkałem), że przestali być religijni, gdyż odkryli w sobie duchowy pierwiastek. Ich zdaniem religia i duchowość nie pokrywają się ze sobą. Religie, zwłaszcza objawiające Boga osobowego, są drakońskie, ponieważ obarczają skomplikowanymi rytuałami i procedurami. Na co to komu? Nadto ich wyznawcy bez przerwy kłócą się, która jest lepsza, i wszczynają konflikty.

Te urojone problemy rozwiązuje nowoczesne rozumienie duchowości. Tzw. pluralistyczna i inkluzywna koncepcja duchowości zakłada, że tak naprawdę istnieje tylko jedno boskie źródło wszystkich religii, do którego każdy ma nieskrępowany dostęp jak do promieni słońca. W każdym człowieku istnieje „duchowy” pierwiastek przyciągający boskość. Niepotrzeba więc żadnych nadzwyczajnych środków, pośredników, przynależności do instytucji, znaków materialnych. Wobec tego jest wykluczone, by istniała religia, która cieszyłaby się szczególnym uprzywilejowaniem i wyłącznością. Dlatego nie warto kruszyć kopii o to, gdzie boska moc jest bardziej obecna. Bóg rozlewa się równomiernie w całym wszechświecie. Religia już przebrzmiała.

Co więcej, tylko duchowość oparta na ćwiczeniu świadomości może przebudzić w nas „duchowy” rdzeń, gdyż obejmuje ona znacznie więcej niż ryty i zinstytucjonalizowane formy poszukiwania transcendencji. „Duchowość” staje się czymś prywatnym, opartym na osobistym eksperymentowaniu i testowaniu niekonwencjonalnych środków, podczas gdy religia kojarzy się bardziej ze sferą publiczną, angażującą w tradycyjne formy oddawania czci Bogu, i z „nawracaniem”. Zwolennicy tego myślenia twierdzą, że „duchowość” tak naprawdę niczego od nas nie wymaga, w przeciwieństwie do judaizmu, islamu czy chrześcijaństwa, w których Bóg ciągle czegoś od nas chce. Męczy i tak już utrapionego człowieka zamiast przynosić mu ulgę i wytchnienie.

Niektórzy zachwycają się faktem, że pomimo zaniku w Europie instytucjonalnych religii, „duchowość” doznaje rozkwitu. Ten boom można zauważyć zwłaszcza w bogatych społeczeństwach. Podstawowe potrzeby są zaspokojone. Standard życia wysoki. Trzeba jeszcze coś zrobić z duchem. Jeśli — praktycznie rzecz biorąc — wszystko można kupić, dlaczego spod tej reguły miałyby być wyjęte przeżycia duchowe? Myślenie konsumpcjonistyczne wszystko sprowadza do produktu. Jeśli w supermarkecie mamy tak wielki asortyment, to dlaczego w sferze potrzeb duchowych mielibyśmy ograniczać się do jednej opcji, na dodatek nie zawsze zadowalającej? Czy nie lepiej podejść do sprawy jak do szwedzkiego stołu, przy którym można wybrać, co się komu podoba?

Sęk w tym, że „duchowość” przeciwstawiona religii oferuje tylko chwilowe i kosmetyczne zmiany. Zredukuj stres, pozbądź się depresji, odkryj swój potencjał, unikaj trapiących cię myśli. Coraz więcej ludzi przyswaja „duchową” dietę, która unika dotykania źródeł ludzkich niedomagań. Po co narażać się na nieprzyjemny ból? Celem „duchowości” jest raczej jego uśmierzenie, a z drugiej strony — ucieczka w świat iluzji. Wygląda to jak gaszenie pożaru bez zlokalizowania źródła ognia lub odchudzanie się za pomocą chemicznych preparatów. Tylko w reklamie zrzuca się dziesięć kilogramów w ciągu miesiąca. Czasem być może jest to nawet możliwe, przyczym nikt nie wspomni o fatalnych skutkach konsumpcyjnej magii, które nieraz trzeba znosić przez długie lata.

Żadne substancje i cudowne przepisy nie zastąpią uprawiania sportu i redukcji jedzenia. Podobnie z „duchowością”, która paradoksalnie nie sięga do rzeczywistej genezy problemów, lecz ślizga się po powierzchni, proponując połowiczne rozwiązania i krótkotrwałą ulgę. Religie monoteistyczne zachęcają do przemiany stylu życia i wskazują na źródła kłopotów wywołujących zmęczenie, samotność, smutek i inne nieprzyjemne uczucia. Co więcej, Bóg osobowy wyciąga rękę do człowieka. I to On dokonuje wewnętrznego uzdrowienia.

Odwołując się do Ewangelii, można powiedzieć, że odstępując od religijnego wymiaru życia w stronę mglistej „duchowości”, człowiek sam siebie czyni Mesjaszem i uzdrowicielem. Zawsze to lepsze niż bycie jedynie pokornym sługą Zbawiciela. Fałszywy „mesjasz” naiwnie sądzi, że źródło życia bije w nim lub w kosmosie. Trzeba tylko użyć odpowiednich narzędzi.

Historia kołem się toczy. Zadziwiające jest to, z jaką łatwością tworzymy sobie rozmaite substytuty religii, byleby tylko pozostać samodzielnymi i niezależnymi. Bóg chrześcijan rzeczywiście nie pozostawia nas w spokoju. W postaci człowieka zstępuje w sam środek naszego zagubienia. Równocześnienie pozwala się „kupić” i zastosować jako remedium na wszelkie bolączki. Bóg z nas nie zrezygnował. Dał słowo, że nam pomoże, i je wypełnił. Przynajmniej podarował nam szansę. Jak widać, ciągle wikłamy się w alternatywne sposoby uporządkowania świata i człowieka. Ale czy coś z tego wyjdzie?

Trzeba zapytać, czy aby ów odwrót od tradycyjnych religii, zwłaszcza chrześcijaństwa, nie jest po części spowodowany wypaczeniami w głoszeniu Ewangelii. Czy wszystko należy zrzucić na karb niewiary i ludzkiego błądzenia? Myślę, że Kościoły chrześcijańskie miałyby sobie wiele do zarzucenia w tym względzie. Jak to się bowiem dzieje, że wielu ludziom wybierającym „duchowość” Chrystus nie kojarzy się z osobą, która zdejmuje z człowieka rozmaite jarzma i wyzwala, lecz z despotą, który pragnie utrapić rodzaj ludzki?

Czy Ewangelia przestała być atrakcyjna? Czy misja chrześcijaństwa się zdezaktualizowała? Nie sądzę. Wielu filozofów nowożytnych wypracowało taką, a nie inną wizję Boga, ponieważ doświadczyli niezbyt przykładnego życia chrześcijan lub nadużyć ze strony Kościoła. Nie każdy potrafi oddzielić czyste ziarno Ewangelii od plew, które się z nim mieszają. Na ogół utożsamia się świadectwo życia wierzącego z tym, co głosi wyznawana przez niego religia. Opór wobec instytucjonalnych form religii może mieć różne korzenie, nie wykluczając grzechu. To oczywiste. Ale z pewnością forma podania Ewangelii odgrywa tutaj niebagatelną rolę.

Jak się nie zgubić na duchowym targowisku
fragment pochodzi z książki:

Dariusz Piórkowski SJ

Spodziewaj się dobra

 

ISBN: BN 978-83-277-1384-1
wyd.: Wydawnictwo WAM 2017

Sądzę, że odrodzenie się „duchowości” zaprasza do przeprowadzenia poważnego rachunku sumienia co do jakości głoszenia i życia Ewangelią przez chrześcijan, duchownych i świeckich, we współczesnym świecie. Podam tylko jeden przykład. U nas w Polsce często zamiast Dobrej Nowiny słyszy się na ambonach pohukiwania, połajanki, narzekanie, lament nad zalewającym nas zewsząd złem czy potępianie tych, którzy przyszli do kościoła. Niedawno w jednej ze szczecińskich świątyń byłem świadkiem, jak to czcigodny kapłan podczas kazania wykładał własne poglądy na temat moralności (twarda to była nauka) których jednakowoż trudno doszukać się w aktualnym Katechizmie Kościoła. Najwyraźniej nie przeczytał go uważnie.

Jeśli Dobra Nowina nie podnosi na duchu, jeśli wierny nie wychodzi z Mszy świętej podbudowany, lecz opuszcza kościół ze zwieszoną głową, to coś tutaj nie gra. Oczywiście, Ewangelia to nie tylko poklepywanie po ramieniu. Jednakże Chrystus gromił jedynie tych, którzy publicznie sprzeciwiali się Jego nauczaniu i gorszyli maluczkich. Starannie dobierał słowa w zależności od słuchającej go grupy, a w kontakcie indywidualnym był bardzo wyrozumiały i taktowny.

Nie pozostaje nic innego, jak ciągle wracać do źródeł, by odkryć, że Bóg chrześcijan nikomu nie zagraża ani nie chce na siłę wtrącać się w nasze sprawy.

opr. ab/ab

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama