Pokora i poczucie winy

Neurotyczna postać pokory, związana z poczuciem winy, to nie prawdziwa pokora, która jest podstawą życia duchowego

Pokora i poczucie winy

Trudność konkretnego ćwiczenia się w pokorze tkwi w tym, że pokorę i skruchę od ubiegłego (XIX) stulecia fałszywie powiązano z nieświadomym poczuciem winy i to w dwojaki sposób. Pokora jest przeważnie psychologicznie obciążona poczuciem winy, samozniszczenia, wymierzania sobie kary itd. Jest to neurotyczna postać pokory — nazwijmy ją pokorą fałszywą. To zrozumiałe: kto nieświadomie żyje mocno wyśrubowanym ideałem, starając się żyć w zgodzie z nieuświadomioną instancją w sobie, wciąż od nowa doświadcza ze strony tej instancji bardzo bolesnych wyrzutów, które budzą w nim poczucie winy, uczucie strachu, przymusu poddania się karze — i te wymagania są stale spychane w podświadomość, bo z nimi ostatecznie nie można żyć.

Tu przychodzi nam z pomocą ideał pokory oferowany z zewnątrz. Daje on korzystną sposobność uśmierzenia tych nieświadomych uczuć. Pokora ta jest pewnego rodzaju wentylem. Wypuszczamy na zewnątrz — jeśli wolno mi to tak wyrazić — „nieco powietrza” z pokory i strachu, aby się do pewnego stopnia pogodzić z tą nieświadomą instancją w nas. Jednak aby coś mogło uchodzić za pokorę nadprzyrodzoną, to musi ona być czymś — patrząc po ludzku — zupełnie bez perspektyw, czymś bezpłodnym. Może przejściowo rozluźnić trochę napięcie, ale instancja pozostaje, pozostają też wymagania a uczucie strachu znowu narasta. I znowu mamy do czynienia z tą samą egocentryczną pokorą, która nie prowadzi do Boga. Pokorą, której nieświadomym celem nie jest nic innego, jak w jakimś stopniu zadowolić samorzutnie postawione sobie, nieuświadomione wymagania. Jest swego rodzaju pyszną pokorą, o jakiej mówi Fénelon. Powstaje diabelski krąg. Prawdopodobnie stan taki zawsze istniał w człowieku, ale w ostatnich stuleciach nasilił się, zwłaszcza w moralności mieszczańskiej XIX wieku. Wystarczy pomyśleć o moralności wiktoriańskiej w Anglii, która jeszcze dziś mocno obciąża całą angielską duchowość. Myślę tu także o silnie legalistycznej pobożności kalwinizmu, jaką spotyka się w północnej Holandii.

Obecnie obserwujemy gwałtowną reakcję przeciw takiemu podejściu i jest to zrozumiałe. Nieświadomie wszyscy nosimy w sobie tę reakcję. Może ona wystąpić nawet u mnicha, który z maksymalną skrupulatnością, zachowuje zakonną karność. Bogu dzięki, jeśli może się to ludziom przydarzyć! Reakcja ta polega na agresywnym buncie przeciw wszystkim wymaganiom narzuconym z zewnątrz, ale właściwie od wewnątrz (Mówi się „z zewnątrz”, ale właściwie są to narzucone od wewnątrz roszczenia super-ego). Jest to etap uzupełniający. Człowiek reaguje, buntuje się, ale to wciąż jest w nim ten sam strach, który czyni z niego niewolnika. Człowiek więc wciąż nie jest wolny. Sądzi teraz, że jest wolny i głośno wykrzykuje, że jest wolny i chce być wolny. To cechuje naszą sytuację w Kościele od czasu Soboru. Ale w rzeczywistości jeszcze wciąż pozostaje zniewolenie przez tę nieświadomą instancję. I odrzuca się wszelkie zobowiązania: wolność za każdą cenę, wolność od więzów w pełnym znaczeniu tego słowa. Zrywa się wszelkie więzy psychologiczne, morale sans péché — moralność bez grzechu. Jest to wciąż ten sam strach, który doszedł do tego, że boi się sam siebie i na łeb na szyję rzuca się w świat pozorów, którego ceny jeszcze nawet nie zapłacił. I wtedy pokora, skrucha, wina, grzech i słabość stają się pojęciami nie do zniesienia.

Jest to, jak mi się zdaje, mniej więcej nasza dzisiejsza sytuacja. Widocznie odczuliśmy naszą neurotyczną pokorę jako bardzo szkodliwą i paraliżującą. Teraz już nie możemy zaakceptować żadnej postaci pokory. Czasami posuwa się to bardzo daleko. Stawia się w wątpliwość prawo moralne. Dlaczego? Bo zapomniało się całkowicie o tym, by jak ewangeliczny celnik stanąć na ostatnim miejscu w kościele, pozostawać jeszcze w swej słabości i wyznawać swoje grzechy. Albo raczej: w wyznaniu grzechów przed Obliczem Boga uczcić Jego miłosierdzie.

Dziś mówi się: Ależ właściwie to nie jest żaden grzech... Dotyczy to także, jak mi się wydaje, wszelkich trudności w dziedzinie moralności małżeńskiej. Widzimy, że Rzym reaguje przez umacnianie obiektywnych norm, które nie tylko mogą być, ale które muszą być. Ale nie ma to żadnego bezpośredniego związku z praktyką — wszyscy to czujemy. Trudność tkwi obecnie w tym, że dziś nikt nie wyzna, jak celnik: „Jeszcze nie jestem tak daleko, nie mogę sobie jeszcze dać z tym rady, muszę stać przy mojej słabości; Bóg mi wtedy udzieli łaski”. Nie, dziś reaguje się nerwicowo i krzyczy się: „Ależ to nie był żaden grzech!”

Inny przykład z naszego aggiornamento. Możemy powiedzieć: Także św. Benedykt zrobił pewne ustępstwa. Ułatwił nieco psałterz, pozwolił mnichom na wino. Ale Benedykt mówi, że robi to z rubor confusionis, zaczerwieniony ze wstydu i zakłopotania, ponieważ w porównaniu z przodkami, żyjemy gnuśnie i niedbale (RB 73,7). Stawia siebie na ostatnim miejscu. Ułatwienia są ustępstwem na rzecz dzisiejszej słabości.

Jeśli wprowadziliśmy jakiekolwiek innowacje, to przeważnie myślimy: stare było nonsensem, czegoś takiego już się dziś nie robi, tego już nie można wymagać. Poddajemy zatem w wątpliwość to, co działo się dawniej, podczas gdy właściwie musielibyśmy powiedzieć: Dziś już tego nie potrafimy. Powinniśmy stanąć przy naszej słabości, Bóg w swoim miłosierdziu nawiąże do naszego wyznania. Ale to naturalnie wymaga innej mentalności.

Wszystko to utrudnia nam dziś w szczególnym stopniu mówienie o pokorze i zrozumienie, gdzie tkwią jej możliwości, gdzie wdziera się Duch Święty. Używam tu słowa „wdzierać”, bo sądzę, że ukazuje ono w jakimś stopniu jak działa w nas Duch Święty. Musi On rzeczywiście odsłonić w nas gwałtownie coś bardzo głębokiego, ten punkt styczności, w którym łaska Boga przenika naszą słabość, naszą niemoc — wolę jeszcze nie mówić o grzechu — i staje się siłą Ducha. Duch Święty może to sprawić tylko wdzierając się siłą. Musi obrócić w gruzy mury, umocnienia, zamki. Musi skruszyć nasze serce na miał, conterere cor. Istnieje piękne wyrażenie o nieskruszonym sercu, cor contritum. Musi nas wysadzić z siodła, jak to dosłownie uczynił z Pawłem na drodze do Damaszku. Czyni to od zewnątrz przez rzeczy, które nas spotykają, przez wydarzenia, ale czyni to także od wewnątrz.

Może dobrze byłoby przy tym trochę jeszcze pozostać. Życie Ducha zostało w nas głęboko wsiane przy naszym chrzcie. Na samym dnie naszej istoty, by użyć powiedzenia Ruysbroec'a. To życie musi w nas zapuścić korzenie i powoli się rozwijać. Gdzie jest to życie? Można by powiedzieć, że w naszym sercu, w naszej najtajniejszej głębi, gdzieś bardzo głęboko w organie duchowym, który czyni nas podatnymi na łaskę Bożą. Ale też nie można go w myśli wykluczyć z naszego ciała, z naszej psyche i z wszystkich tych mniej lub więcej opacznie wyrosłych struktur psychicznych. Łaska będzie torować sobie drogę poprzez wszystkie te struktury. Przez tę glebę, przez tę materię przenikać będą korzenie łaski. Życie duchowe to coś innego, niż warstwa powierzchniowa naszego bycia, swego rodzaju płaszcz rozpostarty na wszystkim, aby okryć, osłonić, i trzymać w ryzach podświadomości psyche. Jest raczej odwrotnie, jeśli mi wolno będzie tak się wyrazić: Łaska sięga głębiej od naszej podświadomości. Jest ona w nas czymś najgłębszym i musi wzrastać przenikając duszę i ciało. I to prawdziwie przekopie i wstrząśnie naszą duszę, zburzy i odbuduje, zrani i uleczy, wyprostuje, co krzywe.

Całego człowieka trzeba uleczyć i uratować w taki sposób. A to przebicie się łaski jest też rozpadem struktur. Zawsze jest ono bolesne. Wprowadza człowieka w jego najgłębszą słabość, do najniższego poziomu, do jego punktu zerowego, a sądzę, że i do punktu jego najdotkliwszej słabości psychicznej. Decydująca próba duchowa w życiu mnicha doprowadza go na skraj rozpaczy, na skraj możliwości utraty rozumu. Tak daleko mogą zajść sprawy, jeśli z jego najgłębszej słabości nie uratuje go Łaska. Nie dziwi nas to; jeśli padną w gruzy mury fałszywej pokory i fałszywej doskonałości, wtedy nagle wszystko na nowo staje się możliwe. Człowiek jest totalnie wydany na pastwę swego strachu. Wtedy żaden ideał nie może już pomóc — ale tam pojawia się nowe: Bóg. Tam Bóg może się pokazać jako Miłosierdzie: w naszej najgłębszej słabości, jak mówi św. Paweł, jego Łaska staje się siłą. To trwanie we własnej słabości, aby dać się wciągnąć przez ratującą Miłość, to właśnie jest łaska pokory. To cud. Jest to po prostu cud, który przynosi człowiekowi pokój i równowagę, scala wewnętrzne rozdwojenie, jednoczy go z Bogiem, ludźmi i samym sobą. To naprawdę cud.

Znany jest tekst Izaaka z Niniwy:

Kto zna swoje grzechy, jest o wiele większy niż ów, który wskrzesza umarłego. Kto przez godzinę potrafi naprawdę płakać nad samym sobą, jest większy od tego, który naucza cały świat; kto zna własną słabość, jest większy niż ten, kto ogląda Anioły.

Fragment książki „Pokora i posłuszeństwo”.

O. André Louf OCSO, ur. w Lovanium w 1929 r., studiował na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzy­mie w Instytucie Biblijnym, opat klasztoru tra­pistów Mont-des-Cats (Katsberg) w latach 1963—1997 we Flandrii, północna Belgia.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama