Święci codziennego użytku

Po co w ogóle są święci?

Szymon Hołownia

WSTĘP TEORETYCZNY, CZYLI: PO CO W OGÓLE SĄ ŚWIĘCI?

Jest takie opowiadanie Marka Twaina (Wyjątek z opisu wizyty kapitana Stormfielda w niebie), w którym idący do nieba chrześcijanie na wejściu żądają, by dać im śpiewnik, podręczną harfę, aureolę i parę skrzydeł. Następnie ze zdumieniem odkrywają, że niebo to nie udawanie, że jest się koktajlem z organisty, ministranta i katechetki. Że niebo jest (jak to powiedział z kolei chyba Peter Kreeft) utkane z relacji, ale każdy może sobie tu wybrać zawód i spełniać się, robiąc to, co kocha. „Nie umieramy w formie skończonej”. Niebo nie kastruje człowieka, przeciwnie – temu, co w nim jest dobre, dodaje supermocy. Niebo to nie stagnacja, to spełnienie.

Święci codziennego użytku

Po co wydłużać i tak już niemożebnie długaśny rząd książek o jego mieszkańcach? Właśnie po to, by po raz kolejny przypomnieć, że tamta rzeczywistość ma się tak do tego, co przeżywamy teraz, jak tort do jajek albo jak dom z cegły do glinianki. Patrząc na świętych, widzę, co może powstać z materii, którą teraz jestem. I to właśnie oni są najlepszym dowodem, że w niebie nie będzie nudy. Skąd by się tam wzięła, jeśli trafiły tam tak kompletnie odmienne pasje, talenty, poczucie humoru, wrażliwości, charaktery?

Katolicki Zachód od jakiegoś czasu świętych ma generalnie w nosie. Może jesteśmy tak przekonani o własnej samowystarczalności, że nie potrzebujemy już – jak nasi dziadkowie – specjalnej pomocy z Góry, może nasiąkliśmy protestanckim myśleniem, w którym nie czci się świętych. Z kimkolwiek spośród moich nawet bardzo wierzących znajomych gadałem, pisząc tę książkę, wszyscy odpowiadali: „O, o świętych? Wiesz, to może być ciekawe (czytaj – nudne jak flaki z olejem – przyp. SH), jakoś nigdy nie mogłem się do tego tematu przekonać, to jakaś niezrozumiała, obca ziemia, no bo co my mamy z nimi wspólnego?”.

Relacje ze świętymi w zasadzie tylko w prawosławiu przybierają rozmiary niespotykane w innych gałęziach naszej wyznaniowej rodziny. Bracia wschodni mają totalnego hysia na punkcie relikwii, ikon, nabożeństw adresowanych do świętych. Dlaczego? Bo w tej duchowości idzie się raczej drogą opisanego w tej książce świętego Charbela (a on z kolei naśladował ojców i matki pustyni): człowiek całe życie zmaga się przede wszystkim z sobą samym. Idzie, bacznie siebie obserwuje, a gdy się zrani, „przykłada” w to miejsce Ewangelię i patrzy, czy to działa. Dopiero gdy nauczy się czegoś sam o sobie, zaczyna przyjmować uczniów, radzić innym. To dlatego w prawosławiu raczej nie ma misjonarzy, „nowych ewangelizacji”, a mnisi całe życie „doczyszczają się” wewnętrznie, za to ich święci zaczynają robić cuda po śmierci. To wtedy stają się pełną gębą lekarzami, cudotwórcami, duszpasterzami. Przykładów znajdzie się w tej książce mnóstwo.

Na Zachodzie, myśląc o świętych, szukamy ciekawych życiorysów. Był interesujący – fajnie. Kolejny król, pustelnik albo zakonnica  – nudy na pudy. Na Wschodzie święty to mistrz kung-fu, który całymi latami doprowadzał do perfekcji sztukę łączenia oddechów i ruchów, w naszym kręgu kulturowym święty to bardziej bohater, ekspert, celebryta. Z moich obserwacji wynika, że im dalej na zachód, tym ekscytacja zagadnieniem słabnie. A szkoda. Omijając świętych, amputujemy dobrowolnie jakąś część siebie samych.

Subiektywny wybór fragmentów tej książki
na naszych stronach:

A oni przecież mogą wyleczyć z wielu duchowych paranoi. Znaczna część moich znajomych jest na przykład przekonana, że Kościół to coś takiego jak wojsko, tylko dużo nudniejsze – wszyscy mają być tak samo ubrani, krzyczeć na rozkaz i służyć jakiejś wielkiej sprawie, o której coś tam wie ubrany na czarno major albo zawinięty w biel marszałek. Gdy się człowiek zapozna ze świętymi, dostrzega, że nie ma chyba większej bredni. Spójrzcie tylko na ludzi opisanych w tej książce: są tu ludzie Wschodu i Zachodu. Jest tu skończony histeryk będący genialnym tłumaczem, kobieta konkret, która cokolwiek z wiary zaczęła rozumieć po czterdziestce. Jest wieczny Hamlet, który był ministrem wojny, profesor medycyny, który dostał nagrodę od Stalina, jest pustelnik, jest fryzjer damski, były gangster, poeta – śpiewak i jest facet, który zginął, surfując koło Rio de Janeiro. Oni wszyscy osiągnęli w chrześcijaństwie szczyty własnego rozwoju. Jeśli doskwiera ci poczucie, że niełatwo zmieścić się w ławkach, patrz nie na wikarych i aktywistów parafi alnych, podnieś głowę i popatrz na świętych. „W domu Ojca mojego jest mieszkań wiele”, mówił Jezus. O mniejszym i większym metrażu. Odpowiednich dla miłośników życia w mieście i hucznych domówek oraz relaksu na wsi, na tarasie, przy grillu.

Jest drugi powód, dla którego warto zreanimować swoją więź ze świętymi. Z nimi jest trochę jak z posłami. Konstytucja mówi, że poseł w momencie wyboru przestaje reprezentować jakąś partię czy grupę, od tej chwili – choć nadal należy do partii i jeździ do swojego okręgu, reprezentuje cały naród. Święty – nieważne czy był w zakonie, czy był ojcem rodziny, pochodził z Salwadoru czy z Rosji – może zająć się i zaopiekować każdym, za każdego czuje tę samą odpowiedzialność. Jasne, ludzie poszufladkowali ich sobie jak lekarzy specjalistów: jeden ma załatwiać zniknięcie pryszczy, inny wypraszać kasę, jeszcze inny łagodzić pokusy cielesne. Uważam, że to nie ma większego sensu, wolę chyba myśleć o tym w bardziej wschodniej perspektywie. Gdy zacznie się relację ze świętym zupełnie inaczej: nie przyjdzie doń jak do szewca, ale jak do kogoś, z kim można się zaprzyjaźnić, do mistrza, relacja stanie się dużo głębsza i więcej można z niej wynieść. Bo co, jeśli idącemu do szewca zacznie się rżnąć nagle ząb mądrości? Zostawi go i będzie leciał sprawdzać w internecie, który ze świętych z kolei zajmuje się sprawami paszczowymi? Święci dzięki różnorodności swoich losów (ale też i mimo niej) mogą pokazać, że tak naprawdę nieważne, kim jesteś i co robisz, ważne, że zawsze – nawet gdy rozpadnie ci się małżeństwo albo wyleją cię z pracy – masz nadal po co żyć i czym się zająć, bo nadal masz siebie. A tylko gdy naprawdę będziesz miał siebie, będziesz w stanie dać siebie światu.

Zamiast więc latać od okienka do okienka, lepiej zbudować własną brygadę, własny pitstop świętych, którzy od teraz będą iść z tobą przez całą resztę życia. Chciałbym, by ta książka była praktycznym przewodnikiem pomagającym samemu zbudować takie niebiańskie zaplecze, grupę wsparcia wysokościowego. Trzeba ich wybrać starannie, a zanim się wybierze – choć trochę obwąchać się i poznać. Dać na to szansę sobie, ale i konkretnemu świętemu. Święci to przecież ludzie, a z ludźmi jest tak, że jeden ci przypasuje, a z drugim – mimo że nic do niego nie masz – nie nadajecie na tych samych falach.

Święci są nam potrzebni, ale czy my przypadkiem nie jesteśmy też czasem potrzebni świętym? Możemy zrobić za nich to, czego oni nie zdążyli zrobić kiedyś albo chcieliby dziś, patrząc na to, co się dzieje na ziemi. Relacja ze świętym naprawdę rozkwita, gdy z interesownego monologu zmienia się w dialog. Gdy poznajesz przyjaciela, ale on też poznaje ciebie – o ile łatwiej mu wtedy zasypywać cię zupełnie nieoczekiwanymi prezentami.

Zrozum jednak – błagam – że nigdy go jednak nie zdobędziesz, jeśli nie zaczniesz szukać! Zastanawiam się, czy mizeria naszych relacji ze świętymi nie bierze się z uogólnionej bierności naszego chrześcijaństwa, z poczucia, że naszym zadaniem jest wyłącznie „się nadstawiać”, że wszystko tu musi zrobić się samo. A przecież to aktywność ziemi powoduje reakcję nieba. Święta mistyczka Hildegarda z Bingen wyłożyła to najmocniej jak można, formułując szokujące zdanie: „Jeśli w człowieku nie ma pytania, w Duchu Świętym nie ma odpowiedzi”.

Święci codziennego użytku
Fragment pochodzi z książki:

Szymon Hołownia
Święci codziennego użytku

wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2015

Pewnie wielu czytelników ma już swoich ulubionych patronów. A gdyby tak – w imię zachłystywania się różnorodnością tego świata  – poszerzyć nieco grono znajomych na niebieskim Facebooku? Proponuję na początek pięćdziesięciu dwóch świętych do wyboru. Dlaczego akurat tych? Bo z nimi akurat mam bardzo serdeczną relację. Wszystkich ich lubię, intrygują mnie, kręcą, drażnią, do wszystkich z nich czasem się modlę i nieraz przekonałem się, jak uważnie słuchają. Są tu święci katoliccy, prawosławni, tacy, których nigdy ofi cjalnie nie kanonizowano (ale raczej na bank wiadomo, że są w niebie), oraz tacy, którzy czekają na formalne przyznanie aureoli. W niebie nie ma przedzielonych elektrycznym pastuchem zagród dla katolików, protestantów czy Koptów. Bóg to nie Stadion Narodowy z lepszymi sektorami dla tych, co już dorobili się tytułu świętych, i ciut gorszymi dla tych, co dochrapali się dopiero Sługi Bożego.

Na koniec wyznam, że pisanie tej książki, kompletowanie materiałów, doczytywanie różnych wersji biografii, ganianie po świecie (głównie na Wschód) po ikony sprawiło mi naprawdę dawno nie odczuwaną przyjemność. Jeśli pomysł chwyci, jestem gotów zajmować się pisaniem biografii świętych już do końca życia, a takie zbiorki wydawać regularnie, na przykład co rok. Jeśli jednak miałoby to stać się jednym z ważniejszych aspektów mojego powołania, proszę pogadać o tym ze swoimi świętymi, inicjatywa musi wyjść od nich. Bo to niby jest fajne, ale wiem też, ile ryzykuję. Przecież stanę kiedyś z nimi twarzą w twarz, a gdy będę umierał, wyjdzie po mnie ta moja Rada Nadzorcza i nie chciałbym, żeby pokiwali głowami i zaczęli robić sobie ze mnie bekę, mówiąc: „No to, Szymuś, chłopaku, poleciałeś... Poleciałeś...”. :)

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama