Patron oczarowanych pustynią, Antoni

Fragment książki "Współtwórcy Europy"

Patron oczarowanych pustynią, Antoni

Mirewicz Jerzy SJ

WSPÓŁTWÓRCY EUROPY

Copyright © Wydawnictwo WAM 2003



Patron oczarowanych pustynią

Antoni

Miał dwadzieścia lat, gdy wszedłszy do kościoła na modlitwę, usłyszał odczytywany głośno urywek Ewangelii św. Mateusza o młodzieńcu, który nie przyjął propozycji Chrystusowej: „Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną”. Dla Antoniego od tej chwili słowa te stały się programem życiowym. Czy już wtedy w jego wyobraźni nastąpiło skojarzenie ich ze złotym piaskiem pustyni i z szelestem liści palmowych, nie wiemy. Pierwszy jego biograf, Atanazy, biskup aleksandryjski, mógł przypuszczać, że taki był plan Antoniego zawarty w wyrzeczeniu się przezeń majątku odziedziczonego po ojcu, zamożnym wieśniaku egipskim.

Pisząc bowiem Życie Antoniego (370 r.), był nie tylko świadkiem nadzwyczajnego rozwoju życia monastycznego, ale musiał też znać dzieło Filona, hellenizującego Żyda z Aleksandrii: Życie kontemplacyjne, w którym wspomniani są i chwaleni terapeuci. Była to sekta żydowska, tworząca społeczność podobną do społeczności esseńczyków z Qumran. Osiedliła się w pierwszym wieku przed Chrystusem nad jeziorem Mareotis, nieopodal Aleksandrii, żeby oddawać się umartwieniom, czytaniu Pisma Świętego, wspólnym modlitwom i kontemplacji prawd Bożych. Obowiązywała ich wspólnota dóbr oraz celibat. Filon oczywiście przesadził, przypisując im rozszerzenie się po całym świecie. Pragnął jednak w ten sposób ukazać jeszcze jeden punkt styczny światopoglądu żydowskiego z helleńskim, w którym pewne kierunki filozoficzne propagowały również oderwanie się od spraw doczesnych dla osiągnięcia doskonałej równowagi wewnętrznej. Należy pamiętać, że kultura grecka dzięki Aleksandrowi Wielkiemu oparła się aż o rzekę Indus, a więc graniczyła z różnorodnością zjawisk religijnych Dalekiego Wschodu, wśród których miejsce niepoślednie zajmowała surowa asceza uprawiana przez pustelników lub przez wspólnoty mnichów buddyjskich.

W każdym sakralnym pojmowaniu całej rzeczywistości tkwi bardzo trudny problem takiego zharmonizowania stosunku do świata widzialnego i niewidzialnego, materialnego i duchowego, ludzkiego i ponadludzkiego, żeby człowiek mógł przeżywać swój los w doskonałej równowadze psychicznej, a przynajmniej bez tragicznego rozdarcia wewnętrznego, które zwykle kończy się negacją albo wartości nadprzyrodzonych, albo doczesnych. Takie tragiczne napięcie wchodzi w strukturę myśli platońskiej. Dlatego też każda próba najlepszego rozwiązania dylematu: materia — duch, nie może pozostać w sferze jedynie logicznych rozważań i abstrakcyjnych pojęć, lecz musi być konkretnym czynem osoby ludzkiej pragnącej pogodzić w sobie i naokoło siebie wszystkie elementy rzeczywistości. Odejściom więc na pustynię czy w samotność odosobnienia nie należy przypisywać motywów potępiania zwykłych spraw ludzkich oraz motywu absolutnej odmowy brania w nich udziału, dopóki zaangażowani w te odejścia sami nie uzasadniają swej decyzji wyżej wymienionymi motywami. Prawdziwa nienawiść do stworzeń i pogarda okazywana dziełu Bożemu nie potrafią — połączone nawet z wielkimi umartwieniami — uładzić myśli i odczuć człowieka, by z nich powstał hymn na cześć Stwórcy.

Szukający ładu wewnętrznego i zewnętrznego wiedzieli o tym i bali się zmarnowania podjętego trudu. W jednej z modlitw buddyjskich mamy prośbę: „Niech moje bolesne oderwanie się od świata uczyni go piękniejszym i lepszym”. Nie wszyscy oczywiście umieli według tych słów układać swoją walkę o prymat ducha nad materią. Zdarzały się wynaturzenia tego gestu szczególnie tam, gdzie nie dbano o jasne granice pojęć: Bóg — człowiek — wszechświat. W ascezie bowiem również poprawna myśl przylegająca do prawdy musi poprzedzać każde działanie, żeby ono było sensowne i żeby ubogacało duchowo jednostkę, a przez to i całą społeczność. Ale badaczom kultur sakralnych największe nawet wynaturzenia nie powinny przesłaniać faktu, że były one tylko w pewnych wypadkach deformacją rzetelnej i podstawowej troski o osiągnięcie przez człowieka dostępnej mu doskonałości. W słabych psychikach troska ta przeobraża się często w paniczny strach przed działaniem czaru materialnego świata — w strach, kuszący do ucieczki w popłochu i rozterce wewnętrznej w surową przestrzeń pustyni. Dla przerażonych uciekinierów trzeba mieć współczucie, jeśli powodowała nimi chęć wyrwania się za wszelką cenę z tego, co jeden z nich nazwał „topielą bezbożności i zmysłowego rozpasania miast i skupisk ludzkich”. Panowało bowiem wówczas przekonanie, że gdziekolwiek zbiorą się ludzie w innym celu aniżeli oddawanie czci bóstwom i obrona sprawiedliwości, tam automatycznie rodzi się zło. Wydaje się nam to dzisiaj przynajmniej dziwne, ponieważ kultura chrześcijańska każe nam inaczej patrzeć na wszystkie zjawiska socjologiczne, społeczne i gospodarcze.

Inaczej też od samego początku swego istnienia kazała wyznawcom Chrystusa patrzeć na pustynię. Nie było to miejsce ucieczki, lecz miejsce walki. Udający się tam człowiek mógł liczyć tylko na to, że Bóg obecny przy wszystkich jego sprawach, w każdej sytuacji życiowej będzie przy nim, gdy zło wystąpi bez maski, bez ukrywania się za gęstą tkaniną stosunków międzyludzkich, bez wplątania swego głosu w gwar rojnych miast. Pustynia wzywała ludzi odważnych, zdrowych psychicznie, o wielkim dynamizmie duchowym, posługujących się prostą, ale nieubłaganą logiką nadprzyrodzoną w rozwiązywaniu najważniejszego problemu: własnego zbawienia włączonego w ogólny plan ratowania całej ludzkości. Tak często wówczas używane przez ascetów wyrażenia: „gardzenie światem”, „deptanie bogactw świata tego”, „zamykanie oczu na złudne piękno kosmosu” były głoszone i odczytywane z podtekstem mówiącym, że materialny świat sam w sobie nie jest zły i nie musi być zagrożeniem wartości duchowych, lecz może służyć za narzędzie zła, któremu bez wahania nadawano właściwe imię: szatan. Z nim to walczono o zachowanie godności nie tylko człowieka, lecz wszystkich dzieł Bożych. Zrozumienie tej prawdy pozwala osądzić poprawnie epokę-kolebkę chrześcijańskiego życia zakonnego. Rozbrzmiewały nad nią słowa Piotra: „Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, szatan, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć. Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu” (1 P 5,8—9). Obowiązek przeciwstawiania się szatanowi odnosił się do wszystkich wiernych, ale niektórzy spełniali go w wybranych przez siebie warunkach: na pustyni. Tam chcieli być świadkami mocy Chrystusowej. Ich twarda asceza, zwalczanie w sobie złych skłonności, praktyki pokutne, modlitewne czuwania przekształcały się w oczach społeczności chrześcijańskiej w prawdziwy gest apostolski. Świadczyli bowiem sobą, że najsurowsze i zarazem najwznioślejsze nakazy Ewangelii mogą być przez człowieka realizowane, jeżeli on poważnie potraktuje Boga, siebie, kosmos i szatana. Mnisi, żyjący samotnie lub też we wspólnotach, by sobie nawzajem pomagać w dążeniu do doskonałości, byli ludźmi poważnie traktującymi życie, świadomymi sensu i celu obranej drogi. Za patrona — jeśli nie inicjatora — tej drogi tradycja chrześcijańska uważa świętego Antoniego. Nawet Hieronim we wstępie do Życia Pawła z Teb — pierwszego eremity pisze: „Panuje wielka niepewność co do stwierdzenia, kto pierwszy żył jako mnich na pustyni. Niektórzy, cofając się aż do odległych wieków, wskazują na Eliasza i na Jana Chrzciciela. Wydaje się nam jednak, że Eliasz był raczej prorokiem aniżeli mnichem, a Jan zaczął prorokować jeszcze przed swym urodzeniem. Inni znowu sądzą (i wielu razem z nimi), że to Antoni zapoczątkował taki sposób życia. Jest to w pewnym sensie słuszne; nie w tym, jakoby w czasie uprzedził innych, lecz że w nich obudził nadzwyczajną gorliwość”. Autor życiorysu Pawła Eremity, powołując się na niejakiego Amatasa, przyznaje pierwszeństwo samotnikowi z Tebajdy. Lojalnie jednak zaznacza: „To jest moja osobista opinia nie tak oparta na faktach, jak raczej wywodząca się z mego wewnętrznego przekonania”. I chyba ta lojalność również kazała Hieronimowi, uzupełniającemu brak faktów tworami własnej wyobraźni, więcej nam powiedzieć o Antonim i jego przygodach w pielgrzymce do pustelni Pawła aniżeli o głównym bohaterze Życia. Późniejszy odeń biograf Antoniego nie ma już żadnych wątpliwości co do głównej roli odegranej przez swego bohatera w procesie powstawania monastycznej struktury życia w chrześcijaństwie. Określa tę rolę krótko i jasno: „Wypełnił swoją świętością pustynię i zaludnił swymi naśladowcami”.

Wchodził w nią powoli i ostrożnie. Po rozdaniu ubogim przypadającej mu części dziedzictwa i po zabezpieczeniu losu młodszej siostry pozostawał jeszcze przez pewien czas w pobliżu miejsca rodzimego, by w samotności wypróbować swe siły i przygotować się do powzięcia ostatecznej decyzji, według której potoczyłaby się jego przyszłość. Następnym etapem była Pustynia Libijska, gdzie w skalnej komorze grobowej przechodził trudny okres oczyszczenia myśli i opanowania zmysłów protestujących przeciwko całkowitemu ich poddaniu zasadom heroicznej doskonałości. Okres ten stał się kopalnią tematów dla artystów i pisarzy (Kuszenie św. Antoniego Brue-gla Starszego, M. Grünewalda i Boscha, opowieść Flauberta pod tym samym tytułem). Czyj pędzel lub jakie pióro potrafi oddać wewnętrzne zmaganie się człowieka ze złymi skłonnościami w sobie i z podsuwaną z zewnątrz wizją raju ziemskiego? Dotknąć możemy tej tajemnicy jedynie poprzez wyznania ludzi, którzy ją przeżywali w najbardziej dramatycznym napięciu. I dlatego jesteśmy wdzięczni świętemu Hieronimowi, że w liście do Eustochium podzielił się swymi doświadczeniami zbieranymi przez pięć lat pobytu na pustyni. Opisał siebie siedzącego na spieczonej od żaru słonecznego ziemi i wędrującego równocześnie myślami do rozkoszy życia w ukochanym Rzymie. Wybrał z języka łacińskiego szorstkie i brutalne słowa, by nimi wywołać obraz nieludzkich prawie warunków pustelniczego bytowania i nagle wyznaje: „I oto ja, mający za jedyne towarzystwo skorpiony i dzikie bestie, widzę naraz korowód tańczących dziewcząt... Nie wstydzę się głośno mówić o nędzy mych nieszczęśliwych dni”. Współcześni Hieronimowi chrześcijanie doskonale rozumieli sens jego wyznań. Przyzwyczajeni byli bowiem do nazywania zła i dobra po imieniu i uczuleni na rozdzielającą je granicę. Tego zrozumienia i uczulenia brak dzisiejszej kulturze i dlatego jesteśmy skłonni do umieszczania wszystkich przeżyć ówczesnych „atletów Bożych” — tak określano wtedy pierwszych mnichów — w dziedzinie fanatyzmu religijnego lub schorzeń psychicznych. Zapominamy, albo też nie chcemy wiedzieć, że oni walczyli o naszą sprawę: o wyznaczenie granic możliwości człowieka w realizowaniu wszelkich ideałów zawartych w Ewangelii. Średniowiecze uczciło ich nazwą exploratores terrae nondum cognitae mysteriorum Dei (zwiadowcy w nie znanej jeszcze ziemi tajemnic Bożych). Dorzucić chyba wolno: i tajemnic człowieczego umysłu, woli i serca.

Ciekawy był jednych i drugich tajemnic święty Antoni. Nie uciekał przed nimi nawet wtedy, gdy zapuszczał się coraz dalej w głąb pustyni, aż za Nil, by tam, w samotności, łączyć je w jedną wizję uporządkowanego królestwa Bożego w czasie i poza czasem. Nie miało to nic wspólnego z marzycielstwem i z tworzeniem utopii. Pustelnicy odznaczali się wielkim realizmem w traktowaniu spraw ludzkich. Byli nawet większymi realistami i jednocześnie znawcami ówczesnych problemów społecznych, kulturalnych i religijnych aniżeli ci, którzy przebywali w rojnych miastach i przez których świadomość przepływał strumień aktualnych wydarzeń. Pustynia okazała się dobrą nauczycielką logicznego myślenia i uładzonych sądów o losach człowieka. Na tym polegał jej czar działający nie tak na wyobraźnię, jak raczej na tkwiący w każdym z nas głód prawdy i pragnienie potwierdzenia jej sposobem życia. Ciągnęły więc na nią tłumy. Z nich powstawały wspólnoty liczące czasem kilka tysięcy członków pod kierownictwem jednego mistrza, zwanego ojcem (abbas — opat). Krystalizowały się tam zasady ascezy nie tylko zakonnej, lecz i ogólnej, obowiązującej każdego chrześcijanina. Wiek czwarty, piąty i szósty był świadkiem jeszcze innego bardzo dziwnego zjawiska. Oto z miast, z centrów życia politycznego i religijnego wybierali się ludzie wysokich stanowisk, dostojnicy świeccy i kościelni, by u pustelników i mnichów zasięgnąć rady, jak mają spełniać swe obowiązki rządzenia. Przychodzili do nich z konkretnymi zagadnieniami i spodziewali się odejść z konkretnym również ich rozwiązaniem. Nic więc dziwnego, że do pustelni Antoniego prowadziły drogi wydeptane przez uczniów pragnących się poddać jego kierownictwu, przez kapłanów i biskupów przynoszących troskę o własne sumienie i o poprawność gestu duszpasterskiego, przez administratorów prowincji i przez pełniących służbę wojskową. Wszyscy byli przekonani, że właśnie ci, którzy żyją w oderwaniu od świata, w samotności wypełnionej modlitwą i umartwieniem, pracą ręczną i udzielaniem wszelkiej pomocy bliźnim, otrzymali od Boga ostrzejsze widzenie spraw ludzkich i zdolność ich hierarchizowania w świetle uzyskanym w czasie kontemplacji niezmiennych prawd Bożych. Nie wszystkim jednak wydawało się to normalne, że — jak pisał jeden z ówczesnych kronikarzy — „serce, intelekt i gorliwość chrześcijańska schroniły się na pustyni”. Zapomniał chyba, że dla wielu była ona tylko szkołą przejściową, z której wracali ubogaceni duchowo z poszerzonymi horyzontami myślowymi, a przede wszystkim ze zrozumieniem, że źródło dynamizmu apostolskiego znajduje się w kontemplacji. Pojętnymi uczniami pustyni okazali się Hieronim, Atanazy, Chryzostom i Bazyli — wspominamy tylko najsławniejszych — z których każdy czerpał z doświadczeń Antoniego, by dokonać najtrudniejszej sztuki: przylgnięcia myślami i czynami do planów Bożych. Słusznie więc obdarzano ich tytułem „budowniczych królestwa Chrystusowego”. Zanurzenie się na pewien czas w samotności zbliżało ich do Boga i do ludzi. Jan Chryzostom, już jako biskup, idący w 404 roku na wygnanie, zapewniał wiernych mu diecezjan, że nie rozstaje się z nimi, zabiera ich ze sobą w sercu, modlitwach i troskach pasterskich. Gdy potem opuszczał pustynię, mógł również powiedzieć, że nie rozstaje się z nią, będzie mu towarzyszyła wszędzie: w rozprawach z dworem cesarskim, w sporach z przeciwnikami, w posługiwaniu braciom w Chrystusie.

I w tym naśladował pustelnika Antoniego, który dwa razy udawał się do Aleksandrii, by wziąć udział w ogólnych sprawach całego chrześcijaństwa.

Pierwszy raz było to wtedy, gdy władzę nad Egiptem sprawował cesarz Maksymilian Daia (303—313), wznawiając tam prześladowanie chrześcijan. Antoni odwiedzał ich w więzieniach i umacniał na duchu. I może właśnie wtedy przeczuł, że jest to ostatnia fala udręki Kościoła, a zarazem koniec okresu świadczenia przede wszystkim cierpieniami fizycznymi i krwią męczeńską o wierności Chrystusowi. Wywalczona z władzami ziemskimi wolność wyznawania wiary będzie odtąd wymagała innego, również trudnego znaku przyznawania się do Ewangelii. Rodził się ten znak na pustyni w formie ofiary osobistej i dobrowolnej z korzystania z trzech praw — z prawa do miłości cielesnej, do posiadania dóbr doczesnych, do rozporządzania sobą. Zakony przejęły całą mistykę pustyni, wyrażając ją ślubami ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Na scenę świata wchodzi nowy świadek — człowiek, który we wszystkich uwarunkowaniach i we wszystkich dziedzinach rzeczywistości ludzkiej pragnie Bogu i bliźnim usłużyć swoją własną ofiarą. Nie było to wyrzekaniem się życia, lecz tego tylko, co w oczach niewierzących, a także mniej gorliwych chrześcijan uchodziło za najwyższe lub przynajmniej konieczne dobro każdego losu człowieczego. Powołani do złożenia takiej ofiary nie przecinali swej łączności z ludzkością, nie uciekali od jej problemów i serc swoich nie zamieniali w suchą, jałową pustynię, nawet gdy za wysokimi murami klasztoru oddawali się przede wszystkim umartwieniom i kontemplacji. Kto bowiem w jakikolwiek sposób zbliża się do Boga prawdziwego, ten staje się prawdziwym człowiekiem i jednocześnie wzrasta w całą ludzkość aktem czuwania przy jej istotnym szczęściu: przy realizowaniu się w jej dziejach wizji królestwa Bożego. Pustynie więc egipska, syryjska i arabska — nie tylko wychowały nowych świadków, zastępców męczenników, na „nowe i spokojne czasy Kościoła”, lecz również ukształtowały ideał świadectwa, który dotąd przetrwał próby wszystkich czasów: ideał życia zakonnego.

Drugi raz odwiedził Antoni Aleksandrię na prośbę biskupa Atanazego. Szalała tam wówczas herezja ariańska, której chciano przeciwstawić powagę pustelnika, szanowanego przez całe chrześcijaństwo, wyznającego nieskażoną naukę Kościoła i poddającego się posłusznie jego władzom. Drogi prawdziwych ascetów nie wybiegały nigdy poza Kościół, czy to pojmowany jako ciało mistyczne Chrystusa, czy jako instytucja prawna. Wypada znowu powtórzyć: pustynia była szkołą wierności. Wierności Kościołowi, który wtedy bardziej lękał się rozbicia spójni wewnętrznej aniżeli wszystkich nieszczęść przychodzących z zewnątrz, chociażby w postaci strasznych prześladowań. Dlatego też święty Antoni nie zawahał się z miejsca ciszy i spokoju wędrować do centrum burzy, by w gwar dysput teologicznych wnieść świadectwo uczciwie przemyślanej i naznaczonej osobistą ofiarą prawdy Chrystusowej.

Po powrocie z Aleksandrii zapowiedział swoim uczniom, że wkrótce nastąpi jego ostateczne rozstanie się z pustynią. Miał już ponad sto lat. Na śmierć czekał jak na dobrą przewodniczkę, która wierzących „przeprowadza przez próg z przedsionka domu Pańskiego do sali godowej”. Przed odejściem prosił, żeby jego grób stopił się w jedno z przestrzenią pustynną. Ufał więcej jej piaskom aniżeli dłoniom niektórych ludzi oddających cześć szczątkom sług Bożych z odrzuceniem ideałów, którym ci poświęcili swe życie.

Grób jego odnaleziono dopiero w 561 roku. Ideały przekroczyły granice pustyni, przyciągając uwagę i budząc sumienia chrześcijan „oplątanych — jak głosił święty Ambroży — siecią fałszu i niemoralności”. Jednym z oplątanych był Augustyn, słuchacz kazań biskupa Ambrożego w Mediolanie. Jak dotarł doń głos pustelnika z Tebajdy, opisuje w Wyznaniach (ks. VIII, 6—8). Odwiedził Augustyna Pontycjan, wyższy urzędnik cesarski, i w czasie rozmowy wziął do ręki leżące na stoliku do gry Listy św. Pawła. Pisze Augustyn: „Gdy mu powiedziałem, że książkę tę czytam z wielkim zajęciem, począł opowiadać o egipskim mnichu Antonim, którego imię słynęło wśród sług Twoich, Boże, nam jednak dotąd nie było znane. Słysząc to, zdziwił się, jak mogliśmy o tak wielkim mężu nie wiedzieć, i dalej opowiadał o nim nam, ignorantom. A my zdumiewaliśmy się, słysząc, że tak niedawno i niemal w naszych czasach, w prawdziwej wierze i w Kościele katolickim działy się «cuda Twoje», nie ulegające żadnej wątpliwości. Wszyscy dziwiliśmy się: my, że były to wydarzenia tak doniosłe, on — że wieść o nich do nas nie dotarła. Następnie opowiadanie zeszło na klasztory, istniejące w wielkiej liczbie, na kwitnące w nich wzorowe obyczaje”... Następnie Pontycjan przytoczył przykłady porzucania życia świeckiego przez dworzan cesarskich po przeczytaniu Życia św. Antoniego. Augustyn znowu zwierza się Bogu: „Tak opowiadał Pontycjan. Ty zaś, Panie, podczas jego opowiadania zwracałeś mnie ku mnie samemu, wyciągałeś mnie z ukrycia mego, bo kryłem się przed samym sobą, nie chcąc spojrzeć na siebie, i stawiałeś mnie przed obliczem moim, bym widział, jak jestem szpetny, ułomny i brudny, poplamiony i owrzodzony. Widziałem i wzdrygałem się, a nie było miejsca, gdzie bym przed sobą mógł uciec. A kiedy usiłowałem odwrócić wzrok od siebie, on opowiadał dalej, Ty zaś znowu stawiałeś mnie przede mną samym i wrażałeś w oczy moje obraz mój, abym poznał i znienawidził nieprawość moją. Znałem ją, lecz ukrywałem ją, broniłem się przed nią i usiłowałem o niej zapomnieć” (tłum. ks. dr J. Czuj).

Augustyn nie poszedł na pustynię i nie wstąpił do zakonu, ale dał się oczarować pustyni, którą ówcześni chrześcijanie zaczęli odkrywać w sobie. Była to zdolność poświęcania rozważaniom prawd Bożych i działaniu łaski Chrystusowej dużej przestrzeni w myślach i pragnieniach czynu: przestrzeni oczyszczonej z wielu niepotrzebnych trosk, z gmatwaniny spraw nie mających nic wspólnego z głównym celem człowieka, z gwaru słów własnych i cudzych. Przekonano się, że najpiękniejszym miejscem spotkań człowieka z Bogiem jest zawsze jego dobra, mądra i uciszona wola czekająca w wewnętrznej samotności na głos Boży, który „zapowiada wielkie rzeczy”. Patronem tych spotkań może być Antoni Pustelnik, człowiek o zdrowym rozsądku i o sercu szerokim jak pustynia.

Potrzebujemy dzisiaj takiego patrona. Żyjemy bowiem w czasach, o których pisze A. Terc (A. Siniawski): „Głos Boży rozlegał się w pustyni i ciszy, a właśnie ciszy i pustyni nam brakuje. Wszystko zagłuszyliśmy, wszystko wypełniliśmy sobą, a potem jeszcze dziwimy się, że Pan nie chce się nam ukazać”. A przecież naszym najważniejszym problemem życiowym jest usłyszenie głosu Bożego i zdobycie się na odpowiedź godną chrześcijanina, godną człowieka.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama