Odpowiedzi świętej Teresy

Fragmenty książki "Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż"

Odpowiedzi świętej Teresy

Elizabeth Ficocelli

Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż

Tytuł oryginału

Shower of Heavenly Roses

© 2004 Elizabeth Ficocelli

The Crossroad Publishing Company

16 Penn Plaza, 481 Eighth Avenue

New York, NY 10001

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja

Lidia Bączek

© Dla polskiej edycji LIST, Kraków 2005

ISBN 83-913496-9-1


Odpowiedzi świętej Teresy

Proście, a będzie wam dane; szukajcie,

a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam...

(Mt 7, 7)

 

Odzyskałam moich synów

Święta Teresa albo Santa Therezinha (co znaczy święta Tereska, jak zdrobniale nazywamy ją w Brazylii) wywarła wielki wpływ na moje życie. Moja matka miała do niej szczególne nabożeństwo i często ją wzywała. Tak też było tuż przed moim urodzeniem, zaraz po wybuchu II wojny światowej. Poród był trudny. Płód ułożył się nóżkami do przodu i lekarz powiedział ojcu, że uda się chyba uratować tylko matkę. Mama błagała Tereskę o pomoc, obiecując, że jeśli dziecko przeżyje, nazwane zostanie jej imieniem. I przeżyło.Ja jednakże nie rozumiałam cudownego wstawiennictwa świętej Tereski, aż do momentu, kiedy wykryto u mnie rzadki rodzaj mięsaka. Pojechałam do USA na operację i rekonwalescencję. Niedługo potem choroba wróciła. W tym czasie spotkałam ludzi zaangażowanych w pracę w Towarzystwie Świętej Teresy. Zaprosili mnie na któreś ze spotkań. Duże wrażenie zrobiła na mnie ich głęboka duchowość. Modlili się za mnie i powiedzieli, że wynik mojej ostatniej biopsji będzie negatywny, jak w istocie się stało. Wróciłam więc do Brazylii i założyłam Towarzystwo Terezjańskie, które rozrosło się i zrobiło dużo dobrego.

Święta Tereska, moja ulubiona święta, nigdy nie przestała mnie zadziwiać. Nie tylko tym, że aż dwa razy uratowała mi życie. Mam też wrażenie, że za jej sprawą pogodziłam się z dziećmi po wielu latach rozłąki. Dwóch moich synów, w wieku czterech i siedmiu lat, zostało mi gwałtownie zabranych i wywiezionych z kraju przez ich ojca. Wyjechał z nimi do Libanu, gdziemieszkała jego rodzina. Byłam załamana, myślałam, że życie dla mnie już się skończyło. Po wielu wysiłkach uzyskałam dokumenty zezwalające na „poszukiwania i zatrzymanie” dzieci. Pojechałam do Libanu. Tam dowiedziałam się, że ojciec zabrał je do Syrii, której moje papiery, niestety, nie obejmowały. W Libanie spędziłam osiem miesięcy, próbując skontaktować się z władzami lokalnymi i rodziną męża. Bezskutecznie. W końcu groźba wojny domowej sprawiła, że musiałam wrócić do domu. Czułam się pokonana, wydawało mi się, że nigdy już nie zobaczę swoich synów.

Nie dałam jednak za wygraną. Po jakimś czasie dowiedziałam się od osoby, którą poznałam w czasie tej tułaczki, że dzieci przebywały na wakacjach w Anglii. Pojechałam tam i wynajęłam detektywa, żeby odszukał chłopców. Było to tym trudniejsze, że angielski system prawny przy wjeździe do kraju przewiduje dokumenty tylko dla dzieci powyżej lat szesnastu. Jednak po roku policja zlokalizowała mojego eksmęża i synów. Radość z odnalezienia dzieci szybko zmieniła się w smutek: przekonałam się, że mąż „naszpikował ich” kłamstwami na mój temat i że nie chcą mieć ze mną nic wspólnego (mieli już wtedy trzynaście i piętnaście lat). Zdecydowałam się wszcząć postępowanie sądowe, którego skutkiem był wyrok: dzieci są „w dyspozycji Korony”, co oznaczało, że nie mogą opuścić Anglii. Napisałam do chłopców wiele listów, wysyłając je na adres szkoły. Rok później odwiedziłam ich. Spotkałam się z całkowitym odrzuceniem. Nie pozostało mi już nic innego, jak pogodzić się z tą smutną rzeczywistością.

Dopiero po wielu latach, w czasie choroby, przyszło mi do głowy, aby poprosić świętą Tereskę — moją świeżo znalezioną duchową przyjaciółkę — o wstawiennictwo w tej sprawie. W tym czasie zmarł mój jedyny brat. Poprzez „zbieg okoliczności” jeden z wielu jego znajomych w Kanadzie (dokąd często podróżował), dowiedział się o mojej sytuacji i skontaktował z kimś w Europie. W rezultacie któregoś dnia dostałam od mojego starszego syna list z kondolencjami z powodu śmierci brata. Syn miał już trzydzieści sześć lat, mieszkał w Hiszpanii. Dołączył do listu pojednawcze słowa. Pospieszyłam do Hiszpanii. Powitał mnie czule. Okazało się, że młodszy syn mieszka w Dublinie, w Irlandii. Zadzwoniłam do niego, długo rozmawialiśmy.

W ostatnim dniu pobytu w Hiszpanii zapytałam syna, czy ma i może mi dać jakieś zdjęcia z bratem i jego rodziną. Miał tylko jedno, zrobione w pubie w Irlandii. Kiedy je zobaczyłam, o mało nie zemdlałam: na ścianie, za dziećmi i ich rodzinami, wisiał obraz świętej Tereski. Uśmiechała się do mnie. Wydawało się, jakby aparat fotograficzny specjalnie chciał ją uwiecznić, tymczasem osoby na zdjęciu zupełnie nie wiedziały, o kogo chodzi! Nikt z nich nie zdawał też sobie sprawy z mojego do niej nabożeństwa ani próśb o jej wstawiennictwo. Zadałam sobie trud, żeby dowiedzieć się, w jakim to było pubie. Skontaktowałam się z właścicielami. Chciałam uzyskać od nich potwierdzenie wstawiennictwa świętej, choć w głębi serca nie miałam wątpliwości. Otrzymałam odpowiedź e-mailem: Tak, to rzeczywiście portret świętej Teresy z Lisieux, ale „nie jest na sprzedaż”.

Gilda Therezinha, Brazylia

Róża na śniegu

Po raz pierwszy dowiedziałam się o świętej Teresie z Lisieux, gdy byłam czternastoletnią uczennicą w zakonnym internacie w Westchester, w stanie Nowy Jork. Moja ulubiona nauczycielka i wychowawczyni, siostra Luke, powiedziała mi, że święta Teresa wysłuchuje modlitw i daje znak róży. Pod opieką siostry Luke powróciłam do wiary katolickiej z nowym zapałem; w kaplicy klasztornej otrzymałam sakrament bierzmowania, przybierając imię Teresa.

Któregoś zimowego i śnieżnego popołudnia szłam w pobliżu szkoły za siostrą Luke, która prowadziła jakąś starszą uczennicę. Żywo o czymś rozmawiały. Nagle zobaczyłam czerwoną różę, leżącą na śniegu. Pamiętam, jak mnie to zdziwiło. Podałam ją siostrze Luke, a wtedy obie, razem z uczennicą, przeżegnały się z zachwytem na twarzach. Później siostra wytłumaczyła mi, że rozmawiały o jej wstąpieniu do zakonu po ukończeniu szkoły. Odmawiały nowennę do świętej Teresy, a „moja” róża była odpowiedzią na ich prośby. Następnego lata dziewczyna rzeczywiście wstąpiła do zgromadzenia.

Przez wszystkie te lata byłam czcicielką świętej Teresy, szczególnie dzięki postawie siostry Luke i owemu epizodowi. Jednakże po skończeniu studiów religia zeszła w moim życiu na dalekie miejsce. Zajmowały mnie inne sprawy. Po jakimś czasie, usiłując sobie poradzić z wyzwaniami dorosłości, wróciłam do wiary. Przypomniałam sobie tamtą różę i prosiłam Teresę o przewodnictwo w moim życiu.

Niedługo potem nagle zmarł teść mojej siostry Margie. Opowiedziałam jej wtedy o historii z różą. Wywarło to na niej spore wrażenie. Postanowiła poprosić Teresę o znak, czy jej teść dostał się do nieba. Wieczorem, przed czuwaniem pogrzebowym, zanim przysłano kwiaty, Magie weszła do domu pogrzebowego, aby w samotności pożegnać się z teściem. W skrzyżowanych rękach zmarłego tkwiła pojedyncza czerwona róża. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięła. Odtąd Margie uwierzyła. Następnym zmarłym w rodzinie był nasz ukochany ojciec. Margie i ja prosiłyśmy o znak róży. Upływały smutne dni bez odpowiedzi. Aż któregoś dnia, kiedy przechodziłam koło kwiaciarni w naszej dzielnicy, wybiegł z niej właściciel i podał mi różę. Kiedy zapytałam, dlaczego to zrobił, odparł: „Ot, tak sobie”. Margie i ja zasnęłyśmy tego dnia spokojnie, wiedząc, że ojciec trafił do nieba.

Przyszedł, niestety, smutny czas, kiedy musiałam prosić o ten znak po odejściu siostry. Margie zmarła na raka w wieku czterdziestu pięciu lat. Modliłam się do świętej Teresy w nocy, kiedy umierała. Prosiłam o trzy róże, na znak, że ona i rodzice znaleźli się w niebie. Weszłam do zakładu pogrzebowego rano, w pierwszym dniu wystawienia ciała. Wokół Margie było wiele kwiatów. Na oknie stał wazon z trzema żółtymi różami. W przeciwieństwie do innych wiązanek, przy tych kwiatach nie było bilecika.

Później pytałam świętą o drogą mi przyjaciółkę, Jane, która także umarła młodo na raka. Była Żydówką, lecz interesowała się „historiami z różami”, jak je nazywała. Na jej prośbę musiałam je powtarzać kilka razy. Kiedy Jane umarła, postanowiłam poprosić ją wprost o znak róży. Zaraz po jej śmierci modliłam się: „Jane, przyślij mi różę na dowód, że jesteś w niebie. Wiesz, jakie to dla mnie ważne”. Tego wieczora, kiedy wraz z mężem jadłam kolację w pobliskiej restauracyjce, po drugiej stronie kontuaru barowego zauważyłam pojedynczą różę. Zapytałam właściciela, skąd się tam wzięła, ale on nie miał pojęcia. A ja wiedziałam, że została wysłuchana kolejna modlitwa za wstawiennictwem świętej Teresy.

Największa strata dotknęła mnie wtedy, gdy zmarł mój mąż. Z ciężkim sercem czekałam na znak. Upłynęły trzy miesiące bez żadnego odzewu. Któregoś wieczoru, dokładnie w dwudziestą trzecią rocznicę naszego ślubu, znajoma zaprosiła mnie na kolację. Właściciel restauracji znalazł nam miejsce, wziął z pobliskiego stolika różę, zaczął odrywać jej płatki i układać na moim talerzu. Było to tak niezwykłe, że ze zdziwienia nie przyszło mi nawet do głowy zapytać, dlaczego to robi. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że tylko mój mąż mógłby wymyślić coś podobnego. Pewnie rozmawiał z Małym Kwiatkiem, jak by tu dać mi najbardziej pamiętny znak róży...

Lucille, Nowy Jork

Obudził mnie zapach róż

W grudniu 1999 roku relikwie świętej Teresy z Lisieux przyjechały do Dallas w Teksasie. W tym czasie prawie nic nie wiedziałam o tej świętej. Moja córka, Tracy, zadzwoniła do mnie, powiedziała, że razem z matką jej chłopca wybierają się zobaczyć relikwie. Chciała wiedzieć, czy ja do nich dołączę.

Nie modliłam się wtedy do Małego Kwiatka, ale miałam powody, żeby szukać u niej pomocy: moja najstarsza córka, Natalia, straciła dwoje wcześniaków. Pierwszy, nazwany Austin William, urodził się w dwudziestym drugim tygodniu. Druga była dziewczynka, Taylor Nicole, która przyszła na świat w dwudziestym czwartym tygodniu. Byli za mali, żeby przeżyć. Pogrążona w bólu powiedziałam sobie, że, widać, Bóg w niebie potrzebował te małe aniołki. Ale serce mi pękało na myśl o Natalii, która tak chciała mieć dziecko.

Powiedziałam więc Tracy, że pójdę z nimi nawiedzić relikwie. Postanowiłam szukać wstawiennictwa świętej Teresy. Tracy chciała tam pójść późno wieczorem, żeby uniknąć tłumów. Ja jednak poczułam się tak zmęczona, że o jedenastej wieczorem położyłam się już do łóżka. Zadzwoniłam i poprosiłam, żeby poszła beze mnie i poprosiła Teresę o pomoc dla Natalii. Potem zasnęłam. Około drugiej w nocy obudził mnie mocny zapach. Była to woń róż. Nie wiedziałam, skąd dochodzi, bo w pokoju ani w całym domu róż nie było. Zaintrygowało mnie to, ale udało mi się z powrotem zasnąć. Rano, po wstaniu z łóżka, przypomniałam sobie o zapachu róż i zaczęłam się zastanawiać, czy aby mi się to nie przyśniło.

Ciągle o tym myślałam, kiedy przyszła Tracy. Opowiadała, jak wspaniałym przeżyciem było nawiedzenie relikwii, że mimo późnej godziny kościół był wypchany ludźmi, że stała w długiej kolejce. Do relikwiarza doszła około drugiej w nocy. Z niezwykłym entuzjazmem opowiadała o Małym Kwiatku, o obietnicy róż i o tym, że niektórzy twierdzą, iż czują zapach róż jako znak, że Tereska usłyszała ich modlitwę. Wszystko to wprawiło mnie w wielkie zdumienie. Powiedziałam córce, że o drugiej zbudził mnie wyraźny zapach róż. Popatrzyłyśmy na siebie zdziwione. Poczułyśmy, że zdarzyło się coś niezwykłego. Postanowiłam osobiście złożyć podziękowanie świętej Teresie. Zadzwoniłam do przyjaciółki i razem poszłyśmy tego wieczoru zobaczyć relikwie. Było to wspaniałe przeżycie, piękne i wzruszające. Od tej chwili przestałam się martwić o Natalię. Ogarnął mnie spokój i ufność, że moja córka doczeka się upragnionego dziecka.

W kwietniu 2001 Natalia urodziła siedmiofuntowego chłopczyka, któremu dała imię Travis. Przypomina mi on o cudzie świętej Teresy. Zanoszę podziękowania tej ukochanej świętej oraz Bogu, który zechciał wysłuchać mojej modlitwy. Od tej pory proszę świętą Teresę o pomoc i nigdy się nie zawiodłam. Dziesięć dni po urodzeniu wnuka u mojego męża wykryto raka płuc i układu limfatycznego. Lekarze dawali mu tylko piętnaście procent szansy przeżycia do końca roku. Raz jeszcze zaniosłam błagania do bliskiej mi świętej o wstawiennictwo — mąż od dwóch lat jest zdrowy.

Gorąco kocham Mały Kwiatek. To zabawne, ale wydaje się, że znam ją już długo, choć w rzeczywistości wcale nie tak długo. Jest mi bliska duchowo i niezmiennie czuję, że jest przy mnie. Zawsze będę ją darzyć wielkim uczuciem.

Diana, Teksas

To był ciepły wiosenny wietrzyk...

Jesienią 1997 roku mój ojciec walczył z nawrotem raka. Przez kilka miesięcy krążył między szpitalem a rodziną. Nie mógł sam mieszkać. W tym trudnym okresie zajmowałam się jego sprawami, płaciłam rachunki i pilnowałam mieszkania.

Tato zmarł dwudziestego siódmego grudnia i już nie wrócił do domu. Zawiadomiłam właściciela mieszkania i opłaciłam z góry miesiąc czynszu, aby później, z pomocą moich sióstr, móc go opróżnić. Mieszkałam wtedy w domu z moją matką i ojczymem. Pomyślałam, że właściwie mogłabym zamieszkać w mieszkaniu ojca. Ale uświadomiłam sobie, że byłoby sensowniej spróbować kupić własne mieszkanie, zamiast wynajmować. Niemyślałam o tym wcześniej, dlatego nie miałam żadnych oszczędności.

W czasie któregoś styczniowego weekendu zaczęłam czytać ogłoszenia i oglądać mieszkania. Po kilku tygodniach poszukiwań natknęłam się na pewien apartament. Miejsce wydało mi się wymarzone. Chociaż panował mróz i drzewa były gołe, gdy stałam w kuchni, patrząc przez okno, zobaczyłam wśród kwitnących drzew siebie i poczułam ciepły wietrzyk, wpadający przez otwarte okna. Trwało to tylko minutę, ale wrażenie było tak realne, że ogarnęła mnie pewność, iż niedługo stanę się właścicielką tego miejsca.

Dotarło do mnie jednak, że kupno mieszkania przez samotną osobę nie jest takie proste. Kiedy obliczyłam, ile musiałabym wyłożyć na zadatek, ile wyniosą spłaty i koszty eksploatacji, zaczęły mnie ogarniać poważne obawy. Każdego wieczoru prosiłam Boga o pomoc w podjęciu decyzji, prosiłam o pomoc ojca i świętą Teresę z Lisieux. Chociaż nie uważałam siebie za praktykującą katoliczkę, czułam bliskość świętej, o której słyszałam w dzieciństwie i której imię noszę jako drugie. Uczono mnie, że kiedy modlimy się do świętej Teresy, Małego Kwiatka Jezusa, przysyła różę jako znak wstawiennictwa. Więc modliłam się o wskazanie, czy decyzja kupna tego mieszkania ma sens.

Odpowiedź przyszła niedługo potem w formie dość zaskakujących okoliczności. W tym czasie pracowałam w bibliotece publicznej. Pewnego dnia weszłam do magazynu, gdzie przygotowywano nowe książki, mające trafić na półki. Mój wzrok zatrzymała leżąca na wózku bibliotecznym książka z wyraźnym napisem, czarnymi literami na białym grzbiecie, „Therese”. Dotyczyła mojej ulubionej świętej. Powiedziałam o tym koleżance sortującej książki. Okazało się wtedy, że nikt z bibliotekarzy nie zamawiał tej pozycji, i właśnie w tym tygodniu podarował ją bibliotece ktoś z czytelników. Uznałam to za odpowiedź Małego Kwiatka na moje wątpliwości. „Therese” to piękny album, kupiłam sobie jeden egzemplarz.

A co z moim mieszkaniem? Nazwa kompleksu, w którym się mieścił, brzmiała „Rosewood” (Palisander), a nad wejściem widniał emblemat w formie róży. Pomyślałam, że może przesadzam, ale dla mnie miało to jednak związek z różą. „Zbiegi okoliczności” na tym się nie kończyły. Parę dni później, kiedy siedziałam przy biurku w bibliotece, wszedł właściciel mieszkania mojego ojca. Kilkakrotnie rozmawialiśmy przez telefon, nie znałam go jednak osobiście. Powiedział, że na adres ojca ciągle napływa korespondencja. Podziękowałam mu za fatygę. Nie spodziewałam się niczego ważnego w doręczonej poczcie, bo przeadresowałam ją wcześniej na siebie. Tymczasem tą drogą otrzymałam definitywną odpowiedź na moje modlitwy. Wśród reklam i broszurek znajdowała się koperta od organizacji charytatywnej, jednej z tych, które przesyłają naklejki adresowe z prośbą o datek. Wysłana była przez Towarzystwo Świętej Teresy. Zawierała

naklejki z adresem ojca wraz z emblematem czerwonej róży i wizerunkiem świętej z Lisieux. Mój ojciec nie był osobą zbyt religijną i pewnie nie dawał wsparcia takim organizacjom. Odebrałam tę sytuację tak, jakby tato razem z Tereską dali mi ostateczną odpowiedź w sprawie mieszkania.

Niedługo potem porządkowałyśmy z siostrami sprawy ojca. Niewiele mógł nam zostawić, ale posiadał polisę ubezpieczeniową. Z tego tytułu miałam coś na pierwszą wpłatę. Pomoc zaoferowali także matka z ojczymem. Ponieważ pomagali moim siostrom w pokryciu wydatków na ich śluby, mnie, jako niezamężnej, postanowili dać równowartość akonto upatrzonego mieszkania.

Wszystko to razem sprawiło, że poczułam się pewniej i postanowiłam kupić ten apartament. Sprawy potoczyły się szybko i w ciągu czterech miesięcy zostałam jego właścicielką. Kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg, odmówiłam modlitwę, zapraszając Boga do mojego nowego mieszkania. Na samym początku wniosłam statuetkę świętej Teresy, dopiero potem zaczęłam przynosić meble. Od tamtej pory szczęśliwie mi się tu mieszka.. Figurka Teresy jest ze mną do dziś.

Caroline, Rhode Island

Moja prawdziwa przyjaciółka

Od dzieciństwa czciłam świętą Teresę z Lisieux. Dziś mam siedemdziesiąt dziewięć lat. Wiele razy modliłam się przez te wszystkie lata w intencjach ludzi, którzy znając moją szczególną sympatię dla tej świętej, prosili mnie o to. I wiele razy modlitwy odniosły skutek.

Już jako dziecko odmawiałam nowennę do świętej Teresy. Kiedyś przyjaciółka mojej matki umierała na raka. Odmawiałam nowennę w jej intencji i prosiłam Teresę o wstawiennictwo: żeby przyjaciółka matki wyzdrowiała albo miała spokojną śmierć; nie chciałam, żeby dłużej cierpiała.

Niedługo potem jechałam pociągiem do szkoły i trzymałam na kolanach podręczniki. Nagle zobaczyłam, że spadają na nie płatki róży. Rozejrzałam się dookoła, ale niczego dziwnego nie zauważyłam. Nie było też zapachu róż. Kiedy wróciłam do domu, matka powiedziała mi, że jej przyjaciółka umarła spokojną śmiercią.

Kiedy indziej starałam się o pracę w firmie Standard Oil w Nowym Jorku. Poszłam na rozmowę, miałam też wypełnić kwestionariusze. Powiedziano mi jednak, że jestem za młoda i poradzono, żebym wróciła za jakiś czas. Bardzo mnie to rozczarowało. W Standard Oil pracował mój ojciec, który zmarł, zanim ukończyłam szkołę. Byłby dumny, gdybym i ja znalazła pracę w tej firmie. Wychodziłam z ciężkim sercem. Nie wiedziałam, co robić. Postanowiłam pójść pomodlić się do katedry świętego Patryka. W kościele nie znalazłam figury świętej Teresy. Myślałam sobie: „Tylko ona mogłaby mi pomóc”. Tak rozglądając się, zauważyłam figurę świętego Antoniego. Podeszłam, uklękłam, wylałam swój żal i poprosiłam o wstawiennictwo. Kiedy już miałam wstać, zobaczyłam, że przy moim kolanie leży róża. Podniosłam ją z zainteresowaniem.

Kiedy przyszłam do domu, zadzwonił telefon. Dzwoniono z firmy Standard Oil, żeby poinformować mnie, że dostałam pracę! Miałam stawić się w poniedziałek.

Dzięki Ci, święta Tereso. Naprawdę jesteś prawdziwą przyjaciółką.

Peg, Nevada

Uproszony „Kwiatek”

Pewne małżeństwo, Włosi, którzy mieszkali w mojej parafii, nie mogło doczekać się dziecka. Leczyli się bezskutecznie. Kiedyś przyszli do mnie, aby podzielić się swoim rozczarowaniem i bólem. Prosili o radę. Akurat miałem na biurku książkę o świętej Teresie z Lisieux. Żadne z nich o niej nie słyszało. Poradziłem, żeby przeczytali książkę i modlili się o pomoc.

Zastosowali się do tej rady. Rok później zostali rodzicami dziewczynki, która urodziła się pierwszego października, w dzień świętej Teresy. Szczęśliwi rodzice nazwali małą Flora, co po włosku znaczy „Kwiat”.

Ojciec Ken, Pensylwania

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama