Mały wielki święty

Mały wielki święty. Mowa o włoskim kapucynie nazywanym też „gigantem” spowiedzi.

Z o. Markiem Miszczyńskim OFMCap, autorem książki „Święty Leopold Mandić”, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.

Niewielu jest ludzi, do których słowa „wielki mały człowiek” pasowałyby tak idealnie, jak do św. o. Leopolda Mandicia...

Rzeczywiście, można o nim powiedzieć, że to był „mały człowiek”, bo mierzył zaledwie 135 cm wzrostu. Przylgnęło do niego przez to żartobliwe określenie „miniaturowy kapucyn”. „Miniaturowy” ze względu na niski wzrost i drobną budowa ciała, a „kapucyn”, ponieważ większość swojego życia przeżył w Zakonie Braci Mniejszych Kapucynów. Wstąpił doń jako 16-letni młodzieniec w 1882 r. we Włoszech, choć pochodził z terenów dzisiejszej Czarnogóry. Zmarł w 1942 r. w Padwie - w mieście, z którym związał większą część swojej kapłańskiej posługi. I właśnie przede wszystkim ta posługa sprawiła, że słowa „wielki mały człowiek” pasują do niego idealnie. Bardzo trafnie ujął to św. Jan Paweł II podczas jego kanonizacji: „On potrafił tylko spowiadać, jednak w tym tkwi jego wielkość: w ofierze, w dawaniu siebie dzień po dniu, przez cały czas swego kapłańskiego życia, tzn. przez 52 lata, w ciszy, w ukryciu, w pokorze swej celki-konfesjonału”. Z jednej strony więc ubóstwo naturalne - z powodu wady wymowy nie mógł wypełniać tak ważnej funkcji kapłańskiej, jaką jest przepowiadanie Słowa. Z drugiej strony - pokorne przyjęcie swoich ograniczeń i ofiarne wykorzystanie tego niewielkiego, z ludzkiego punktu widzenia, potencjału, którym dysponował. Na tym polega świętość: nie tyle na dokonywaniu wielkich dzieł, ile na czynieniu małych rzeczy z wielką miłością.

Proszę Ojca, w jakich okolicznościach „spotkał” Ojciec św. o. Leopolda Mandicia?

Z postacią św. Leopolda zetknąłem się w nowicjacie, czyli w początkowym etapie formacji zakonnej. Doświadczyłem wtedy mocno swoich słabości i ograniczeń. O. Leopold był dla mnie wówczas wielkim pocieszeniem, bo dostrzegałem je także u niego i jednocześnie widziałem, jak je przeżywał: z mocną wiarą i pogodną pokorą. W takim duchu mawiał często o sobie: „Jestem naprawdę człowiekiem do niczego, jestem nawet śmieszny”. Miał powody, by tak mówić. Przeżył wiele porażek w swoim życiu: obok niemożności głoszenia kazań z powodu wady wymowy przełożeni nie pozwolili mu także na upragnioną posługę misjonarską w swoich rodzinnych stronach. Nie sprawdził się również w wielu innych funkcjach powierzanych mu przez zakon: ani jako przełożony, ani jako wychowawca młodych braci, ani wykładowca w kapucyńskim seminarium. Te porażki mogły bardzo łatwo wzbudzić u niego rozgoryczenie i zniechęcenie, pogrążyć w przeciętności, a nawet doprowadzić do kryzysu powołania. Stało się jednak inaczej, ponieważ o. Leopold przeżywał je w duchu wiary i z wielką pokorą. Porażki i upokorzenia z powodu braku darów natury stawały się dla niego okazją i bodźcem do opierania swojego życia na Bogu, do „chronienia się w cieniu Jego skrzydeł” (Ps 36,8). I w tym tkwiła jego siła, którą podziwiałem.

Podczas naszej telefonicznej rozmowy, kiedy umawialiśmy się na wywiad, powiedział Ojciec: „Dla o. Leopolda zrobię wszystko”. Kim jest dla Ojca ten święty?

Na pewno przykładem, jak pokonywać trudności życiowe. Ale nie tylko. Noszę przy sobie jego relikwie i często wzywam jego wstawiennictwa, szczególnie podczas posługi w konfesjonale. Traktuję go jako współbrata, który towarzyszy mi i wspiera mnie w duchowej drodze. Dobrze mieć takich duchowych przyjaciół, którzy prowadzą do Boga.

O. Leopold nie pozostawił po sobie dzieł teologicznych czy literackich, nie był erudytą ani też twórcą dzieł społecznych. Jedyną rzeczą, którą umiał, było spowiadanie. Podobno był gigantem spowiedzi. Czym wyróżniał się jako spowiednik na tle innych świętych spowiedników?

Posługa w sakramencie pojednania stała się dla niego drogą uświęcenia. Choć... wcale nie chciał zostać spowiednikiem. Odczuwał mocno w swoim sercu powołanie ekumeniczne, pragnąc powrócić do swojej ojczyzny jako misjonarz i pracować na rzecz pojednania prawosławnych i katolików. Przełożeni zdecydowali jednak, że powinien poświęcić się posłudze w konfesjonale. Przyjął tę decyzję w duchu wiary, ofiarując swoje codzienne posługiwanie w intencji jedności Kościoła. Wyraził to w słowach, które stały się mottem jego życia: „Każda dusza, która przyjdzie prosić mnie o posługę kapłańską, będzie odtąd moim Wschodem”. Wyróżniał się jako spowiednik przede wszystkim ogromną dyspozycyjnością. Spowiadał codziennie przez około dziewięć godzin. Wydawać by się mogło, że nie ma w tym niczego wielkiego czy niezwykłego, tym bardziej że nie miał innych obowiązków. O heroiczności o. Leopolda świadczy jednak wierność i gorliwość w spełnianiu tej posługi przez cały okres jej trwania: te dziewięć godzin dziennie należy pomnożyć przez ponad 50 lat posługi kapłańskiej - pełnionej zawsze z pogodą ducha, cierpliwością i zadowoleniem, jak zeznają penitenci. Dawał im nie tylko czas, ale i serce. Nie tylko „siedział” w konfesjonale, czekając na ewentualnego penitenta, ale „wyczekiwał” go z otwartym sercem - podobnie jak ojciec z ewangelicznej przypowieści, który oczekiwał powrotu syna marnotrawnego.

Do o. Leopolda przybywali ludzie z okolicznych regionów. Czym ujmował penitentów?

Przychodzili do niego ludzie z każdej klasy społecznej: profesorowie uniwersyteccy, młodzież, właściciele przedsiębiorstw przemysłowych i handlowych, urzędnicy, rolnicy, księża i biskupi. Ujmował ich przede wszystkim swoją dobrocią i pokorą - to są dwie inne cechy wyróżniające go jako spowiednika. Jego penitenci mówią o nim, że był „zwierciadłem delikatności”, wręcz „przesadnie dobrym, jeśli można przesadzać w miłości”. Biorąc pod uwagę, że podręczniki do teologii moralnej i poradniki dla spowiedników z tamtego czasu wyraźnie mówiły o konieczności bycia miłosiernym i dobrym jak ojciec w konfesjonale, wydawać by się mogło, że i w tym przypadku nie widać żadnej nadzwyczajności u o. Leopolda. Jednak „intensywność” i „natężenie” tych cech są u niego z pewnością niespotykane. Z tą niezwykłą dobrocią łączył wielką pokorę. Dzięki niej potrafił stworzyć atmosferę zaufania, pokoju i otwartości, w której penitenci mogli wyznać szczerze i bez lęku swoje grzechy. Nie bali się pokazywać swoich ran, nie czuli się osądzeni, ale przygarnięci i wysłuchani. Już sama taka postawa, zanim jeszcze następowały nauki, leczyła przychodzących do niego ludzi; sprawiała, że niemal namacalnie odczuwali dotyk miłosiernego Boga, Jego dodające otuchy i odwagi objęcie, pełne miłości spojrzenie. Jeden z jego penitentów zeznał: „Miał w sobie szczerą pokorę tak, że natychmiast wzbudzał sympatię, właśnie przez tę postawę pełną pokory. Pochylał się nad każdym penitentem w szczególny sposób. Same słowa, których używał, wprowadzały od razu klimat zaufania”.

Podobno niektórzy zarzucali mu, że zbyt łatwo udziela rozgrzeszenia...

Tak, z powodu tej dobroci i pokory o. Leopold został oskarżony o laksyzm, czyli o zbytnią pobłażliwość w sprawowaniu sakramentu pojednania. Oskarżenia te są zrozumiałe, gdy się weźmie pod uwagę mentalność ówczesnej epoki i sposób pojmowania sakramentu pojednania: podkreślano wówczas jego jurydyczny/sądowniczy charakter. Podręczniki do teologii moralnej przestrzegały przed zbytnią łatwością w udzielaniu rozgrzeszenia, a nawet zalecały odmówienie go jako środek zmierzający do polepszenia penitenta. O. Leopold postępował inaczej: rozgrzeszał z wielką hojnością. Jeden z jego penitentów zeznaje: „Raz spytałem o. Leopolda, czy odmówił penitentowi kiedykolwiek rozgrzeszenia. On mi odpowiedział: «Niestety tak! Kiedy byłem młody, w pierwszych latach kapłaństwa, odmówiłem trzy lub cztery razy rozgrzeszenia. Ale było to, niestety, przez mój brak doświadczenia i dlatego, że nie potrafiłem wzbudzić żalu u penitenta»”. Te słowa wyjaśniają sposób postępowania o. Leopolda. Posiadał on niezwykłą zdolność wzbudzania żalu za grzechy u penitentów i stąd wynikała stosowana przez niego praktyka częstego rozgrzeszania. O. Leopold nie tyle był laksystą, ile dobrym i miłosiernym uczniem Chrystusa, w którego nieustannie się wpatrywał. Prof. Ezio Franceschini, znany włoski ekspert łaciny średniowiecznej, wykładowca na Uniwersytecie w Padwie, a potem rektor Katolickiego Uniwersytetu Najświętszego Serca w Mediolanie, daje o tym takie świadectwo: „Gdy przyszedłem raz do spowiedzi, zanim ją rozpocząłem, zauważyłem, że o. Leopold jest pełen niepokoju. Nie pytałem go o powód, ale on sam powiedział do mnie: «mówią, że jestem zbyt dobry; ale jeśli ktoś przychodzi i klęka przede mną, czy to nie jest wystarczający dowód, że chce uzyskać od Boga przebaczenie?». I mówiąc to, wskazał na krucyfiks”. A więc hojność o. Leopolda w szafowaniu Bożym miłosierdziem nie wynikała z pobłażliwości dla penitentów, ale ze wzoru płynącego od Chrystusa. Umieć spojrzeć na człowieka w taki sposób, żeby potępić jego zły czyn, ale nie jego samego - myślę, że to klucz do bycia prawdziwie miłosiernym, czyli ani nie surowym rygorystą, który potępia człowieka, ani nie pobłażliwym pochlebcą, który przymyka oko na zło. Prawdziwe miłosierdzie umie dostrzec zło i obnażyć je, ale z wielką dobrocią i delikatnością - jak św. Leopold.

Czy o. Leopold wzorował się na kimś w swojej posłudze spowiedniczej?

Myślę, że wzorem był dla niego sam Chrystus. Do wielu zeznań jego penitentów można dodać jeszcze następujące: „Powiedział mi kiedyś, że ktoś uważał go za zbyt pobłażliwego w spowiedzi, i wskazując na Jezusa Ukrzyżowanego, dodał: «Jeśli On miałby jakieś zastrzeżenia do mnie, to powiedziałbym Mu, że to On sam dał mi taki przykład, i że ja nie umarłem jeszcze za zbawienie dusz, tak jak On to uczynił»”.

Św. o. Leopold potrafił w konfesjonale płakać, natomiast św. o. Pio krzyknąć, mówiąc w dodatku: „Nie dam nikomu cukierka podczas spowiedzi, skoro potrzebuje ktoś środka na przeczyszczenie”. Dwaj święci żyli w tym samym czasie, kraju i zakonie oraz jako przyszli spowiednicy formowali się na tych samych podręcznikach teologii, a jednak często mieli odmienne podejście do penitenta.

Ta odmienność wynikała z ich charakteru i osobowości. O. Pio pochodził z południa Włoch, gdzie ludzie są bardzo spontaniczni i porywczy. Taką postawę widzimy u niego w sprawowaniu sakramentu pojednania. Natomiast o. Leopold był z natury łagodny i dobrotliwy, co uzewnętrzniał w sposobie spowiadania. Mimo tych różnic widać, jak przez jednego i przez drugiego działał Duch Święty.

Co św. o. Leopold ma do zaoferowania współczesnemu człowiekowi?

Myślę, że chciałby powiedzieć każdemu z nas to, co powtarzał często przy spowiedzi swoim penitentom: „Miej wiarę, miej wiarę!”. Zwykle formułował tę zachętę, nawiązując do ewangelicznej sceny burzy na jeziorze, która wywołała ogromny strach u uczniów, a którą Jezus uciszył jednym tylko słowem (por. Mt 8,23-27; Mk 4,35-41; Łk 8,22-25). Powtórzyłbym więc za nim: „Miej wiarę”, „Módl się do Pana, a pocieszy cię”, „Zaufaj Mu - dla Boga nie ma nic niemożliwego”.

Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 18/2018

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama