Pisarze nawróceni (11)

Fragment książki: Joseph Pearce, "Pisarze nawróceni . Inspiracja duchowa w epoce niewiary", Fronda, Warszawa 2007 (rozdział 11)

Pisarze nawróceni (11)

Joseph Pearce

Pisarze nawróceni. Inspiracja duchowa w epoce niewiary

Przełożył Robert Pucek


Rozdział jedenasty

Wojna i ziemia jałowa

Wybuch, przebieg i następstwa pierwszej wojny światowej wywarły niszczycielski wpływ na tych, którzy ją przeżyli, a także, ma się rozumieć, na tych, którzy jej nie przeżyli. Wojna okazała się oprawcą całego pokolenia; często tam, gdzie nie udało się jej unicestwić ciała, unicestwiała ducha. Była to trwająca cztery lata rzeź niewiniątek i samej niewinności.

Mieszane uczucia, jakie budziła niewinność stojąca w obliczu masakry, przynosi list Maurice'a Baringa do jego przyjaciółki, dame* Ethel Smyth. List ten został napisany 25 października 1914 roku, w samą jutrzenkę zniszczenia, we Francji:

Kiedy patrzyłem na przemarsz żołnierzy, którzy po wyczerpującym nocnym marszu, śpiewając It's a long, long way to Tipperary**, wkroczyli do Mauberge, była to jedna z najwspanialszych chwil, jakie kiedykolwiek przeżyłem... byli tak młodzi, tak prężni i niewzruszenie pogodni, tak bardzo angielscy, zmęczeni i tak raźni zarazem. Myśl, że już wkrótce mężczyźni ci doświadczą niewyobrażalnych okropności — całej armii niemieckiej — ugodziła mnie niczym pchnięcie mieczem; musiałem schować się w jakimś sklepie, żeby ludzie nie widzieli łez spływających mi po policzkach...

Tego ranka poszedłem na mszę i z przyjemnością pomyślałem, że słucham tych samych słów, wypowiadanych w ten sam sposób i z towarzyszeniem tych samych gestów, których słuchał Henryk V i jego „żałośnie małe wojsko” przed i po bitwie pod Azincourt***. Stałem między mężczyzną w mundurze polowym i żołnierzem francuskim, podczas gdy historia przemykała mi przed oczyma niczym inkrustowany klejnotami sen.1

Dwa lata później w obliczu wydłużającej się wciąż listy przyjaciół Baringa, którzy padli ofiarą „niewyobrażalnych okropności”, inkrustowany klejnotami sen przeobraził się w trupi koszmar. 20 września 1916 roku przebywający we Francji Baring znów pisał do dame Ethel Smyth, tym razem wyraźnie przygnębiony, przekazując wieści o śmierci kolejnego przyjaciela:

Życie mocno nas teraz doświadcza. Codziennie wali się jakieś rusztowanie, starzy i nowi przyjaciele giną lub znikają jak muchy. Ziemia zdaje się nam usuwać spod stóp i wygląda na to, że żyjemy w czasie nieustannego zaćmienia, w świecie pozbawionym pór roku — gdzie nie ma lata, ani zimy — w rozwlekłej, szarej, achromatycznej otchłani.

Ostatni jest Raymond Asquith. Byłem pewien, że zginie. Wieczerzałem z nim w przeddzień jego powrotu do pułku po okresie służby w Kwaterze Głównej — czułem, że już go nigdy nie zobaczę...2

Raymond Asquith, najstarszy syn premiera i wybitny adwokat, był również dobrym przyjacielem Knoxa i Belloka.

Choć w miesiącach poprzedzających jego nawrócenie Knox stracił już kilku bliskich przyjaciół, najgorsze miało dopiero przyjść. 21 listopada 1917 roku dowiedział się, że od ran zmarł Edward Horner, przyjaciel z Eton i Oksfordu. Knox czuł, że ma już niewielu przyjaciół do stracenia, ale wojna wciąż trwała, a najbardziej jadowite żądło zachowała sobie na koniec. 28 sierpnia 1918 roku podczas „ostatecznego natarcia” pod Arras, tuż przy linii Hindenburga, poległ Guy Lawrence. Wstrząśnięty Knox pisał do starego przyjaciela Francisa Urquharta z Balliol: „Był taki czas, kiedy lękałem się twoich listów, ponieważ mogły one oznaczać kolejne złe wieści. No cóż, tym razem ty otrzymasz je ode mnie, jeśli nie otrzymałeś ich do tej pory — tak, to bardzo zła wiadomość... jestem wciąż zbyt wstrząśnięty, żeby myśleć, nie mówiąc już o pisaniu.”3

Chociaż prócz listu z gratulacjami nie zachowały się żadne inne listy Lawrence'a do Knoxa z okresu po jego nawróceniu, to nie ulega wątpliwości, że przyjaciele odnowili swe zażyłe stosunki, kiedy na nowo połączyło ich to samo wyznanie. „Zawsze czułem, że poznaję go lepiej za każdym razem, gdy się z nim spotykam”, pisał Knox.

Kiedy minęło początkowe odrętwienie, Knox uzmysłowił sobie, że pozostała mu blizna, ale nie krwawiąca rana, wiedział, co stracił, ale już nie rozpaczał. Według Evelyna Waugha, „śmierć Lawrence'a dokończyła dzieła zniszczenia całego ziemskiego szczęścia, jakie było udziałem Ronalda. Był teraz obcym w tym świecie, ale dzięki nowo odkrytej sile duchowej potrafił przyjąć utratę bliskich ludzi z pokorą, której sam się dziwił.”4

W następnym liście do Francisa Urquharta pisał: „Muszą istnieć drobiny ludzkiego serca, które nie potrafią przewodzić emocji o tak dużym natężeniu i po prostu przepalają się jak bezpieczniki. Albo jest jakiś powód natury duchowej. Prawda jest taka, że ja po prostu w ogóle nie martwię się o Guya. Moje myśli nie biegną ku niemu, jeśli sobie tego nie życzę.”5

Ta nowo odkryta siła pozwoliła mu wspierać innych cierpiących z powodu straty. Pięć miesięcy później napisał do Lawrence'a Eyresa, przyjaciela z czasów, gdy wykładał w Trinity College, aby pocieszyć go z powodu śmierci ukochanego brata:

Kiedy dowiedziałem się o Guyu, przez trzy lub cztery dni byłem otępiały, nie czułem nic prócz pewności, że kiedy to otępienie ustąpi, po prostu się załamię. Tymczasem, kiedy odrętwienie minęło, poczułem się jak po operacji — bolała mnie blizna, choć nie pamiętałem bólu otwartej rany... sądzę, że Bóg wiedział, iż będąc taki, jaki jestem, nie byłbym w stanie znieść prawdziwego cierpienia... jeżeli jesteś w tego rodzaju odrętwieniu nie myśl, że to utrata wiary.6

W liście tym widać zapowiedź powołania Knoxa do stanu duchownego. I rzeczywiście adresat tego listu został przyjęty do Kościoła w marcu 1921 roku pod osobistym kierownictwem Knoxa.

Nie wszyscy mieli szczęście posiadać wiarę zdolną odnaleźć jakiś sens w duchowym spustoszeniu, które pozostawiła po sobie wojna. „W jakim stanie ducha się znajdujemy?” — pisał Knox po tym, jak inny jego przyjaciel, profesor Magdalen College, zastrzelił się w swoim mieszkaniu — „Co ta wojna z nami zrobiła?”7

Kolejną ofiarą dogasającego żaru wojny był Cecil Chesterton, który zmarł w szpitalu polowym w Wimereux w północnej Francji, kilka dni po zawieszeniu broni. W ostatnich godzinach życia była przy nim jego żona:

Byłam w połowie szpitalnej sali, kiedy usłyszałam głos Cecila, czysty i mocny jak w dniu naszego ślubu.

„Maleńka!”, powiedział. „Przyjechałaś.”

Rozmawiał ze mną, śmiał się i twierdził, że czuje się dużo lepiej. Nie mówił jednak o przyszłości i z jakimś smutkiem pytał o Fleet Street, dom, swoją matkę i naszych przyjaciół.

Po chwili zmęczył się i zamknął oczy. Jedno po drugim gasły światła aż zostało tylko nikłe światełko lampki...

„On teraz śpi”, powiedziała pielęgniarka i poprosiła, żebym przeszła do innego pomieszczenia.

Wróciłam przed świtem. Była zmiana — na gorsze. A kiedy pierwsze blade promyki cudownego słońca zaczęły wpełzać przez okna, zrozumiałam, że to już koniec.

„Czas się rozstać, moja Maleńka”, powiedział uśmiechając się i ścisnął moją dłoń...

Cecil podniósł wzrok i uśmiechnął się. Wszędzie wokół nas tętniło życie, tylko na jego dzielnej twarzy, na której wciąż nie było śladu lęku, gasło po troszeczku, aż odeszło z ostatnim słabym oddechem.

Nagle uświadomiłam sobie, że oto odeszły wszystkie nasze nadzieje i marzenia, lekkomyślne zamiary i ambitne plany. Przyszłość — nasza przyszłość — właśnie się skończyła. Już nigdy go nie usłyszę. Już nigdy nie poczuję jego dotyku, ani nie ujrzę błysku w jego oczach, pojawiającego się zawsze, gdy niespodziewanie zjawiałam się w zasięgu jego wzroku.8

6 grudnia 1918 roku Cecil Chesterton został pochowany na francuskim cmentarzu wojskowym. Ze względu na liczne przeszkody związane z podróżowaniem po zakończeniu wojny, jego niedawno poślubiona i świeżo owdowiała żona była jedynym członkiem rodziny obecnym przy złożeniu ciała do jednego z setek wąskich grobów, których rzędy pokrywały zbocze przybrzeżnego wzniesienia. Brat Cecila był kompletnie zdruzgotany. Zżerany goryczą, która karmiła się rozpaczą, G. K. Chesterton dopuścił do głosu emocje, które już tylko krok dzielił od nienawiści. Uznawszy za okrutną niesprawiedliwość, że Cecil zginął, podczas gdy jego prześladowcy z czasu procesu kończącego „aferę Marconi” wciąż żyją, napisał mściwy list otwarty do Rufusa Isaacsa: „Nierozsądnie byłoby domagać się Pana współczucia, ja jednak gotów jestem takowe okazać. Zważywszy że pański brat jeszcze żyje, jest Pan daleko bardziej nieszczęśliwy ode mnie.”9 Ten gest tak bardzo nie pasował do zawsze uprzejmego i życzliwego Chestertona, że przywodzi na myśl melancholijne pytania Knoxa: „W jakim stanie ducha się znajdujemy? Co ta wojna z nami zrobiła?” Nie od rzeczy będzie tu również przypomnieć słowa samego Chestertona, który wspominając po latach, że zarówno jego brat, jak i jego dawny wróg, Godfrey Isaacs, zmarli jako katolicy, napisał: „To jedyne pojednanie i zarazem takie, które może pojednać wszystkich. Requiescant in pace.”10

Jest niemal pewne, że emocjonalny wir, w jaki w następstwie śmierci brata wpadł Chesterton, odegrał również znaczącą rolę w jego nawróceniu cztery lata później. Po śmierci Cecila Chesterton poczuł się odpowiedzialny za pamięć o swoim bracie i zobowiązany kontynuować jego dzieło. 13 grudnia 1918 roku, w tydzień po pogrzebie Cecila, przyrzekł kontynuować pracę, którą Cecil „nam zostawił”. „Zapewne wielu z nas porzuci wiele innych spraw, uznając że to właśnie jest ich największym obowiązkiem.”11 W kategoriach praktycznych oznaczało to przejęcie obowiązków redaktora naczelnego „New Witness”, które do tej pory pełnił tymczasowo, kiedy jego brat był na froncie. Na stanowisku tym wytrwał aż do śmierci, mimo wielkich poświęceń, jakich to wymagało. Z kolei w wymiarze duchowym wiele wskazuje na to, że przejście na katolicyzm było dla niego czymś w rodzaju odnowienia wspólnoty z bratem i aktem uczczenia jego pamięci. Chesterton by temu zaprzeczył i jak zawsze wskazałby na pierwszeństwo powodów racjonalnych przy podejmowaniu decyzji o konwersji. A jednak, jeśli nawet to rozum był najważniejszym czynnikiem, nie można wykluczyć roli podniosłych racji emocjonalnych, które niekoniecznie były uświadomione. Jedną z nich musiało być pragnienie łączności duchowej z bratem.

Śmierć Cecila przyczyniła się również do artystycznego nawrócenia Chestertona, zwłaszcza w dziedzinie poezji. Zanim wojna rozpętała się na dobre, jego wiersze wojenne, takie jak Lepanto i Ballada o białym koniu charakteryzował pewien przepych i tryumfalizm. Jak na ironię, to właśnie te rysy uczyniły tę poezję bardzo popularną w czasie wojny, kiedy krzepiący charakter obu ballad służył jako odtrutka na niedolę okopów. W krótkim liście z 21 lipca 1915 roku John Buchan informował Chestertona: „przed paru dniami wykrzyczeliśmy w okopach twoje Lepanto”.12 Podobnie wielu żołnierzy zabierało do okopów Balladę o białym koniu zarówno dla otuchy, jak i inspiracji. Pewna wdowa po żeglarzu donosiła Chestertonowi, że „egzemplarz Ballady o białym koniu utonął w Humber wraz z R. 38. Mój mąż kochał ją jak swoją własną.”13 Krzepiący charakter tej ballady został wykorzystany ponownie podczas drugiej wojny światowej, kiedy „The Times” w materiale zatytułowanym Sursum Corda zamieścił krótką notkę o porażce aliantów na Krecie, a zaraz po niej słowa z Ballady o białym koniu, które do króla Alfreda wypowiada Maryja Dziewica:

Nie powiem nic, by cię pocieszyć,

Nie dodam nic dla osłody,

Tylko, że niebo wciąż ciemnieje,

Morze podnosi wody.

Potrójna noc okryje ciebie,

Ciężka, jak ołów szara.

Lecz gdzież jest radość bez przyczyny,

Lub bez nadziei — wiara?

„The Times” ponownie sięgnął po Balladę miesiąc później, porównując słowa premiera Winstona Churchilla, mówiącego o „końcu początku”, z tymi, które wypowiedział król Alfred podczas bitwy pod Ethandune:

„Przypływ!” Krzyknął król Alfred.

„Przypływ, lecz morze wnet się odwróci!”

Chociaż Chesterton byłby zachwycony wiedząc, że jego poezja tak mocno przemawia do rodaków, pod koniec wojny wyrażał swój żal w innym języku. Jego Elegia na wiejskim cmentarzu — w odróżnieniu od bardziej znanego wiersza Thomasa Graya pod takim samym tytułem — nie przynosiła uspokojenia przede wszystkim dlatego, że nieutulony w żalu Chesterton sam nie czuł żadnego spokoju. Jednak brak subtelności i finezji wiersz ten nadrabiał mocną puentą:

Ten, co pracował dla Anglii,

Ma dzisiaj swój grób w pobliżu

I wszystkie ptaszęta Anglii

Śpiewają przy jego krzyżu.

Ci, co walczyli o Anglię,

Za siódmą górą i rzeką,

Oni, niestety dla Anglii,

Mają swe groby daleko.

Ci zaś, co rządzą dziś w Anglii,

Radząc wciąż mądrze i dumnie,

Oni, niestety dla Anglii,

Wciąż jeszcze nie leżą w trumnie.

Był to zdecydowanie inny Chesterton, Chesterton pokryty wojennymi bliznami, wyrażający się w języku nowego pokolenia młodych poetów wojennych, takich jak Wilfred Owen i Siegfried Sassoon. Ten gorzki i pełen żalu wiersz jest uderzająco podobny do Fight to a Finish Sassoona lub Apologia pro Poemate Meo Owena. Ma się rozumieć, że istnieją również różnice. Chesterton, otyły mężczyzna w średnim wieku, który nigdy nie brał udziału w działaniach wojennych, nie był w stanie wypowiadać się w języku zaprawionego w bojach weterana. Jego poezja czerpie inspirację nie tyle ze zdobytego doświadczenia, co raczej z doświadczenia straty. A było to doświadczenie gorzkie i w tym sensie mógł on podzielać gorycz powracających z wojny żołnierzy.

Oczywiście, nie wszyscy żołnierze wrócili, tak samo jak nie wszyscy poeci. Wilfred Owen, podobnie jak Cecil Chesterton, poległ w ostatnich dniach wojny, a dokładnie rankiem 4 listopada 1918 roku podczas natarcia w kierunku kanału Oise-Sambre, koło Ors. Ta śmierć była nie tylko tragiczną stratą dla przyjaciół i rodziny poety, ale także wielką stratą dla literatury. Swymi wierszami, takimi jak Dulce et Decorum Est, Exposure i Anthem for Doomed Youth zdobył sobie trwałe miejsce w pierwszym szeregu angielskiej literatury. A przecież jego talent, tak okrutnie i przedwcześnie zgaszony, mógłby nigdy nie ujrzeć światła dziennego, gdyby nie przyjaźń z Siegfriedem Sassoonem, poetą, który tę wojnę przeżył i którego późniejsze życie miało być długą i nieco melancholijną krucjatą w poszukiwaniu prawdy, pielgrzymką poety do Rzymu.

Wojskowa kariera Sassoona przebiegała dość gwałtownie i obfitowała w dramatyczne zwroty akcji, w wyniku których poeta już to okrywał się nieśmiertelną sławą jako bohater, już to popadał w niełaskę okazując się łajdakiem. W czerwcu 1916 roku, kiedy pod ciężkim ogniem nieprzyjaciela wyniósł z pola bitwy rannego starszego szeregowca, leżącego w pobliżu okopów niemieckich, był wielkim bohaterem odznaczonym krzyżem wojennym za męstwo. Ten i inne akty odwagi zarobiły mu na przydomek „Szalonego Jacka”. Robert Graves, oficer Królewskich Fizylierów Walijskich, który w późniejszych latach sam miał zostać znanym pisarzem, zapamiętał Sassoona spokojnie czytającego „The London Mail” na krótko przed decydującym natarciem na Fricourt. W 1917 roku, zdobywszy w pojedynkę kilka niemieckich okopów na linii Hindenburga, Sassoon pozostał na pozycjach nieprzyjacielskich, czytając poezje i nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. W następstwie tego ostatniego wyczynu został przedstawiony do odznaczenia Krzyżem Wiktorii.

Ranny podczas walk na linii Hindenburga Sassoon został odesłany do domu. To właśnie wtedy zaczął się zastanawiać nad masakrą, w której brał udział jako świadek, ofiara i kat. W wyniku tych refleksji bohater przeobraził się w łajdaka. Doskonały żołnierz stał się pacyfistą i buntownikiem. Tę zmianę spojrzenia na świat odnotował Robert Graves w swej autobiograficznej książce Goodbye to All That: „Nieprzezwyciężony idealizm Siegfrieda zmienił kierunek wraz ze środowiskiem: ze szczęśliwego wojownika stał się zgorzkniałym pacyfistą.”14

Zgorzkniały pacyfista stanął w obliczu niemal beznadziejnego dylematu. Uniknięcie powrotu na front poprzez zostanie żołnierzem zza biurka uznał za opcję tchórzliwą. Z kolei publiczne złożenie broni wymagało odwagi, ale i tak wszyscy uznaliby je za akt tchórzostwa. Jednak największą odrazę Sassoona budziła możliwość zostania instruktorem, szkolącym innych, żeby zajęli jego miejsce. Wyglądało na to, że nie ma wyboru i powrót do krwawej łaźni jest nieunikniony. Najpierw jednak postanowił publicznie wystąpić przeciwko kontynuowaniu tej wojny. Uczynił to w dramatycznych okolicznościach.

W lipcu 1917 roku skierował do swego dowódcy Soldier's Declaration, posyłając jednocześnie jej kopię do „Bradford Pioneer”:

Składam tę deklarację jako akt zamierzonego nieposłuszeństwa wobec władz wojskowych, ponieważ sądzę, że ta wojna jest rozmyślnie przedłużana przez tych, w których mocy jest ją zakończyć. Jestem żołnierzem przekonanym, że działam w imieniu innych żołnierzy. Obawiam się, że wojna, którą rozpoczęliśmy jako wojnę obronną i wyzwoleńczą może stać się teraz wojną zaczepną i zaborczą. Byłem świadkiem cierpień żołnierzy i doświadczyłem ich na sobie — nie mogę brać dłużej udziału w przedłużaniu tych cierpień dla celów, które według mnie są złe i niesprawiedliwe.15

Opublikowawszy rok wcześniej swe wiersze wojenne w „Cambridge Magazine” i innych periodykach, Sassoon cieszył się już pewną sławą jako poeta, jednak dopiero ta deklaracja sprawiła, że stał się powszechnie znany. W kolejnym geście nieposłuszeństwa wrzucił krzyż wojenny do rzeki Mersey, a rozgłos wokół jego postaci osiągnął szczyt, kiedy rzeczoną deklarację odczytał w Izbie Gmin Lees Smith, członek parlamentu z ramienia liberałów okręgu Northampton. Treść deklaracji przedostała się do opinii publicznej, a „The Times” zacytował ją 31 lipca. Fragment, który ukazał się w „Timesie', kończyła skarga Sassoona na temat „gruboskórnej życzliwości, z jaką większość tych, co zostali w domu, podchodzi do przedłużania męczarni, w których nie biorą udziału i których z braku wyobraźni nie potrafią sobie uprzytomnić”.

Wielu spodziewało się, że ten otwarty bunt zaprowadzi Sassoona przed sąd wojenny, w końcu jednak — w prawdziwie orwellowskim duchu — ogłoszono, że jest on wyczerpany psychicznie i jako taki nie odpowiada za swoje czyny. Wysłano go do szpitala wojskowego Craiglockhart w Edynburgu, gdzie miał być leczony z urazu psychicznego wywołanego bombardowaniem. To właśnie tam spotkał Wilfreda Owena, z którym się zaprzyjaźnił i którego zachęcił do napisania jego najlepszych wierszy. Według Jona Stallworthy'ego, biografa Owena, „spotkanie z Sassoonem było najbardziej znaczącym spotkaniem w jego życiu”.16 Gdyby do niego nie doszło, wiele wierszy, podsumowujących I wojnę światową, mogłoby nigdy nie powstać — a jeden z najsławniejszych brytyjskich poetów wojennych niemal na pewno umarłby zapoznany.

W pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny Sassoon poznał poetę zupełnie innego rodzaju. Spotkanie z Hilairem Bellokiem — niezależnie od tego, czy było mu pisane, czy też całkowicie przypadkowe — przybliżyło Sassoona do wyznania, do którego należał Belloc, Sassoon zaś miał przystąpić czterdzieści lat później po trwających całe życie poszukiwaniach. Na pierwszy rzut oka, przynajmniej jeśli chodzi o ich podejście do poezji, nie mogli się bardziej różnić. Ponure opisy wojennych „niegodziwości” w wykonaniu Sassoona, połączone ze śmiałą introspekcją, która pozwoliła mu dostrzec Golgotę w środku Piekła, kontrastują z żartobliwymi i beztroskimi balladami Belloka ku chwale wina, wody i pieśni. Ponadto, gdy Sassoon brał udział w działaniach wojennych, Belloc siedział bezpiecznie w domu, głosząc swe dogmatyczne opinie w rozmaitych czasopismach i udzielając władzom „eksperckich” rad, w jaki sposób najłatwiej wygrać tę wojnę. Powierzchowne zestawienie faktów prowadziło nieuchronnie do wniosku, że są to różnice nie do przezwyciężenia, jednak prawda, podobnie jak obaj mężczyźni, była głębsza.

Te rzucające się w oczy różnice maskowały liczne cechy wspólne, a przede wszystkim mocną duchowość ukształtowaną przez cierpienia i zniszczenia wojenne. I znów, chociaż wydaje się to oczywiste w przypadku Sassoona, niewielu postawiłoby taką diagnozę w odniesieniu do Belloka, którego kpiny i napuszony styl zagłuszały jego wewnętrzne milczenie. A przecież, jeśli nawet to milczenie nie było słyszalne, to wciąż tam było, mocne i bliższe jego sercu niż cała zuchowata retoryka. Jego przyczyną był żal po stracie zmieszany z miłością do Boga.

Śmierć żony w 1914 roku zraniła go głęboko, pozostawiając z poczuciem winy — oskarżał się o różne braki i niedociągnięcia w roli męża tym boleśniejsze, że już nie do naprawienia. Przez resztę życia dochował w żałoby, nosząc ubrania z czarnego sukna i nigdy nie wchodząc do pokoju żony, zawsze za to żegnając się, kiedy przechodził obok drzwi. Być może, tak jak w przypadku trwającej całe życie żałoby królowej Wiktorii po śmierci księcia Alberta, jego działania były pozbawione proporcji. Ale były szczere i nie da się ukryć, że niesforność i hałaśliwe zabawy, które mu zapamiętano, były atrybutami wcześniejszego, szczęśliwszego Belloka. To nie przypadek, że swe najpogodniejsze książki, takie jak The Four Men, The Path to Rome oraz wiersze ku przestrodze napisał przed rokiem 1914.

Nie uniknął również cierpień typowo wojennych. Nikt nie był „bezpieczny w domu” podczas wojny i Belloc, tak samo jak inni, cierpiał z powodu utraty tych, których kochał. Jak wszystkich dotykała go śmierć bliskich przyjaciół, a wśród nich Cecila Chestertona. Jednak najcięższym ciosem była śmierć syna, 26 sierpnia 1918 roku. Louis Belloc zginął na kilka tygodni przed swoimi dwudziestymi pierwszymi urodzinami podczas nalotu Królewskiego Korpusu Lotniczego na linie wroga. Nigdy nie odnaleziono jego ciała.

Latem następnego roku Sassoon i Belloc spotkali się po raz pierwszy. Sassoon zatrzymał się u zaawansowanego wiekiem poety Wilfrida Scawena Blunta, który zaproponował mu złożenie wizyty Bellokowi, swemu „wspaniałemu sąsiadowi”. Według Sassoona, Belloc od wielu lat podtrzymywał Blunta na duchu „dotrzymując mu towarzystwa i uprzyjemniając życie swym znakomitym talentem gawędziarskim”.17 W tej sytuacji padła propozycja, żeby Sassoon przespacerował się dwie mile do King's Land i namówił Belloka do złożenia wizyty Bluntowi jeszcze tego samego dnia. Do siedziby Belloka, „nieco chaotycznie zbudowanego starego domu wiejskiego, obok którego stał nieużywany wiatrak”, Sassoon przybył w środku upalnego dnia. Belloc przyjął go „bardzo ciepło” i zaprowadził do „chłodnego salonu z niskimi oknami... charakterystycznego dla tych okolic, ze stropem belkowym, kominkiem i starymi dębowymi meblami”.18 Ugościwszy Sassoona kielichem burgunda, Belloc zaprowadził go na szczyt swego wiatraka, by pokazać mu rozciągający się stamtąd widok. Wskazując rozmaite punkty krajobrazu, gospodarz snuł opowieści na temat folkloru Sussex, wywierając niezatarte wrażenie na swym młodym gościu:

W swym czarnym ubraniu wyglądał na barczystego, krzepkiego mężczyznę i miał mnóstwo do powiedzenia na temat Weald*, tutejszych zwyczajów i tradycji. Przyglądając się jego subtelnemu, rumianemu i bezkompromisowemu obliczu, zdałem sobie sprawę, że nic nie może być bardziej charakterystyczne dla Belloka niż hymny pochwalne na część krajobrazów Sussex. Jednak burgund zakręcił mi lekko w głowie i podejrzewałem, że gospodarz wyrabia sobie jakąś nieżyczliwą opinię na mój temat jako nieprzychylnego i wrogo usposobionego przedstawiciela młodszego pokolenia.19

Niechęć i wrogość nie wchodziły w grę, ponieważ Sassoon już przedtem był wielkim wielbicielem Belloka. Dwadzieścia pięć lat później napisał, że pisarze jego pokolenia „byliby wdzięczni, gdyby zdołali napisać dziesiątą część jego mocnej prozy. Kilka lat temu napisał poemat, który przeżyje większość wierszy opublikowanych przez jego współczesnych.” Zachwycał się również „cudownie doskonałymi kupletami” w poemacie Belloka In Praise of Wine, „który zawsze czytam ze wzruszeniem”.20

Wrażenie, jakie Belloc zrobił na Sassoonie podczas tego pierwszego spotkania, uległo wzmocnieniu jeszcze tego samego wieczoru, gdy Belloc przybył do domu Blunta i wraz ze starym gospodarzem i jego młodym gościem udał się na padok, by podziwiać arabskie ogiery Blunta. Sassoon uwiecznił ten wieczór, opisawszy jak siedzieli w milczeniu, „ciesząc się wieczornym chłodem, podczas gdy cienie stawały się coraz dłuższe, a promienie słoneczne uwznioślały szczyty drzew”:

Zmęczony pan Blunt nie chciał jeszcze iść do swego pokoju, więc poprosił, żeby Belloc coś zaśpiewał. Ponieważ nie znałem jego pieśni wiejskich, byłem zaskoczony, gdy całkiem naturalnie zaczął śpiewać swym wysokim tenorem. Był to Ha'nacker Mill, śpiewany do własnej melodii w taki sposób, że słowa zdawały się pochodzić od dawno minionych pokoleń. Prawdę mówiąc, uznałem, że to jakaś stara ballada z hrabstwa Sussex, chociaż w druku wygląda bardziej na wiersz współczesny.

Odeszła Sally o pięknych włosach

Odeszła Sally z Ha'nacker Hill.

I teraz łąki toną we wrzosach,

Cisza się ciągnie przez wiele mil,

Na młyńskim kole uwił gniazdo gil.21

Obraz tych trzech mężczyzn o zachodzie słońca — wspominający starzec, pogrążony w żałobie mężczyzna w sile wieku i poszukujący młody — ma w sobie coś niezwykle apokaliptycznego. Jedność troistej melancholii.

Melancholia Belloka znalazła swój wyraz w słowach piosenki, którą śpiewał i której dwie pozostałe zwrotki, pominięte przez Sassoona, brzmiały tak:

Ha'nacker Hill to dzisiaj pustkowie

Zniszczony młyn i ugór za płotem,

I głosy duchów, którym nie odpowie

Upadły naród leżący pokotem;

Głosy, co z dala toczą się tu grzmotem,

Wołając głośno, chociaż nikt nie słyszy.

Ha'nacker padło i Anglia się chyli

Ostami w polu wiatr kołysze w ciszy

I nie ma siewców, co oku tak mili,

I nie ma siewców, choć kiedyś tu byli.

W wierszu tym Belloc, być może niechcący, uchwycił nastrój panujący w większej części powojennej Anglii. Ziemia godna bohaterów, do której żołnierze mieli nadzieję powrócić, istniała tylko w marzeniach, a rzeczywistość była koszmarem. Pesymizm i cynizm królował w próżni, ziemi jałowej, gdzie „głosy, co z dala toczą się tu grzmotem” są głosami duchów, których nikt nie słyszy. Kluczem do całego wiersza jest pojedyncze słowo „pustkowie”, które jeśli nawet nie było odpowiednie dla innych, z całą pewnością pasowało do Belloka. 28 lipca 1920 roku w liście do profesora Edwarda G. Browne'a, wykładowcy z Cambridge, Belloc, odnosząc się do pięćdziesiątych urodzin, które właśnie obchodził, napisał: „Cieszą mnie każde kolejne urodziny, ponieważ przybliżają mnie do grobu... choć nieliczni szukają śmierci, wszyscy w pewnym wieku chcą już być uwolnieni od życia.”22

Takie słowa dyktuje nieutulony żal, ale nie rozpacz. Belloc bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z różnicy dzielącej żal i rozpacz oraz z teologicznej i grzesznej natury tej drugiej. Życie musi iść naprzód: gdzie to możliwe, trzeba się nim cieszyć na szemrzącej powierzchni, nawet jeśli w głębi znosi się je z trudnością. Powierzchnia życia obfitowała w rozmaitych przyjaciół, których towarzystwo było dlań źródłem nieustającej otuchy. Lubił towarzystwo rówieśników, takich jak Baring i Chesterton, choć miła mu była też aktywność młodszego pokolenia. Niezależnie od zaznajomienia się z Sassoonem, zebrał wokół siebie grupkę młodych zwolenników, takich jak D. B. Wyndham Lewis i J. B. Morton. Obie te wschodzące gwiazdy Fleet Street, czyli brytyjskiego dziennikarstwa, zostały katolickimi konwertytami — Wyndham Lewis w 1921, a Morton w 1922 roku — częściowo za sprawą wpływu Belloka. W 1924 roku Morton przejął „Beachcomber”, popularny felieton Wyndhama Lewisa w „Daily Express”, a Wyndham Lewis został później „Timothym Shy'em” w „News Chronicle”. Wespół stworzyli satyryczny styl dziennikarstwa, który cieszył się dużą popularnością mimo ataków George'a Orwella i innych, wytykających wykorzystywanie felietonu do uprawiania propagandy katolickiej. Orwell napisał zjadliwie, że „z literackiego bądź politycznego punktu widzenia ci dwaj są po prostu resztkami z talerza Chestertona.”23 W rzeczywistości byli raczej resztkami z talerza Belloka. Obaj pozostali przez całe życie wiernymi przyjaciółmi swego mentora. Stawili się i na sześćdziesiątych, i na osiemdziesiątych jego urodzinach.

W tym samym czasie, gdy dosadny styl ewangeliczny pism Belloka przyciągał do Kościoła młodych dziennikarzy z Fleet Street, on sam czynił subtelniejsze zabiegi o odzyskanie dla wiary osiemdziesięcioletniego Wilfrida Scawena Blunta.

W 1916 roku Belloc przedstawił Blunta ojcu Vincentowi McNabbowi, ekscentrycznemu apostołowi wspólnoty Ditchling. Belloc bardzo szanował ojca McNabba, a panegiryk dominikanina, wygłoszony na mszy żałobnej za duszę Cecila Chesterona, uważał za najlepszą orację, jaką kiedykolwiek słyszał. Chociaż Blunt świetnie zdawał sobie sprawę, jakimi ukrytymi motywami kierował się Belloc, gdy przedstawiał go ojcu McNabbowi, przyjął mnicha do kręgu swych przyjaciół. Według Elizabeth Longford, biograf Blunta, „Przyjaźń z ojcem McNabbem stała się źródłem światła rozpraszającego otaczające Blunta ciemności.”24

22 października 1921 roku Blunt był tak chory, że wydawało mu się, iż dokonuje ostatniego zapisu w swym dzienniku. Było to wołanie o pomoc duchową, krzyk w ciemności: „Chciałbym umrzeć godnie, ale czuję, że jest to ponad moje siły. Odchodzę w ciemność, gdzie z mądrości nie ma żadnego pożytku. Chciałbym wierzyć w życie po drugiej stronie, bo moje życie tutaj było szczęśliwe. Chciałbym wierzyć, że dobry Bóg kocha nas wszystkich.”25

Chociaż jego zdrowie wciąż było niepewne, egzekucja została odroczona. Walcząc z niemocą fizyczną i duchową, w dniu św. Patryka 1922 roku odnotował w dzienniku, że Belloc pojechał do Rzymu zabrawszy z sobą jego (Blunta) list dziękczynny do papieża Piusa XI: „Jakże chętnie wierzyłbym, gdybym tylko potrafił, ale — nieszczęsny — nie potrafię.”26

W tydzień później Belloc przywiózł Bluntowi krucyfiks pobłogosławiony dla niego przez papieża. To był moment decydujący. „Zastał mnie”, odnotował Blunt, „w nastroju do nawrócenia, przeświadczonego, że muszę przed śmiercią powrócić do sakramentów.”27

Belloc zapewnił go, że ponieważ jest już katolikiem i nie pozostaje w żadnym sporze z Kościołem, ma prawo prosić o sakramenty. Ostatecznie Blunta przekonało osobiste wyznanie Belloka, że on sam często przystępował do sakramentów, „czując niewiele”. Dla Blunta było to objawienie, mistyczna chwila, która wyłoniła się nieoczekiwanie z braku przekonania. Spostrzegł nagle, że niepewna, migocząca świeczka wiary autentycznego grzesznika tak samo potrzebuje tlenu łaski jak płomienna wiara świętych. Ponieważ wiara Belloka zdawała się również tylko tlejącą świecą, był idealnym przewodnikiem dla błądzącego po omacku starca. Dwaj urodzeni sceptycy z pewnością znajdowali nić porozumienia w dyskusjach o trudach wiary. Linia argumentacji Belloka musiała być podobna do tej, jaką kilka miesięcy później przedstawił w liście do Chestertona:

Natura mego umysłu jest bez reszty sceptyczna, podczas gdy natura mego ciała nadmiernie zmysłowa. Tak zmysłowa, że cnoty ograniczające zmysły są dla mnie tylko pięknymi słowami. Jednak przyjmuję je jako prawdziwe i postępuję w zgodzie z nimi tak dalece jak jest to możliwe w przypadku zmagającego się człowieka. Jeśli natomiast chodzi o wątpliwości duszy, odkryłem, że to fałsz — nastrój, a nie wynik rozumowania. Moją decyzją — i wszystkich tych, którzy choć raz to przeżywali — jest wiara. Zbiorowa, zorganizowana, osobowość, nauczanie. Rzecz, a nie teoria. To.

Tobie, który zostałeś pobłogosławiony głęboką religijną uczuciowością, ta deklaracja może się wydać zbyt oschła... Jeżeli jednak zdołam zbawić swą duszę, to z czasem te kości — a dziś jedynie je potrafię opisywać i ich nauczać — okryją się ciałem. Znam — choć nie czuję (dziwna rzecz w takim związku) rzeczywistość Błogosławieństwa, które jest celem życia katolickiego.28

Te słowa zostały napisane 1 sierpnia 1922 roku, dwa dni po przyjęciu Chestertona na łono Kościoła, które to wydarzenie było czymś w rodzaju oazy na pustyni Belloka. Kolejną oazą był widok Blunta powracającego do wiary, w której się urodził. Przekonany przez Belloka, że wiara jest aktem woli, podlegającym łasce Bożej i nie wymagającym żadnych „uczuć”, Blunt kazał posłać po ojca McNabba. W swej opowieści o pojednaniu się Blunta z Kościołem Shane Leslie z żywą wyobraźnią odmalował to wydarzenie jako „wielką chwilę”, w której szejk Sussex i irlandzki dominikanin spotkali się „obaj w białych szatach”.29

Podjąwszy decyzję, Blunt zaczął od razu odmawiać krótki zestaw codziennych modlitw przy małym ołtarzu, który przy jego łóżku tworzył papieski krucyfiks, irlandzka tabakierka i woda ze studni św. Winifreda. Znów poczuł się jak „pielgrzym w świątyni”. Pod względem fizycznym nowo odnaleziona wiara złagodziła ból, umożliwiając mu ponowne rozmowy, jednak pod względem duchowym powrót tego, co Blunt nazywał „pobożnością lat młodzieńczych”, doprowadził do bolesnego żalu za grzechy. Prześladowały go grzechy przeszłości, których „teraz żałował, ale nie mógł zapomnieć”. Pewnego razu poczucie winy było tak silne, że w panice napisał do ojca McNabba. Odpowiedź księdza, datowana na 14 sierpnia, była uspakajająca: „Nie martw się. Otrzymałeś wszystkie sakramenty Kościoła.”30

Blunt zmarł rankiem 10 września 1922 roku i został pochowany na swoich własnych gruntach. Na nagrobku widniało sześć linijek z jego sonetu Chanclebury Ring:

Sussex! Zielone pastwiska i gaje!

Tyś mi na ziemi ostatnim marzeniem.

Jakże inaczej? Wszak wyrosłem w tobie!

Twe żywopłoty, polnych dróg rozstaje

Dały mi życie, służyły schronieniem

I na tej ziemi pragnę spocząć w grobie.

Uderzające podobieństwo łączy ten sonet z kilkoma wierszami Belloka napisanymi w hołdzie dla Sussex. Zwłaszcza następujące sześć wersów Belloka zdaje się odpowiedzią na sześć linijek z nagrobka Blunta:

Ten nie umiera śmiercią bezimienną,

Co na ziemi potrafi odcisnąć znak,

Albo miłością się zwiąże niezmienną

Z żywopłotami, w których śpiewa ptak;

Ten nie umiera, ale pozostaje,

Gdzie te równiny, i pola, i gaje.

Pokrewieństwo duchowe Belloka i Blunta nie uszło uwagi Siegfrieda Sassoona, który odnotował to prozą poetycką we wspomnieniu o pierwszym wieczorze, jaki spędził w ich towarzystwie:

w świetle zachodu słońca wraca do mnie ten obraz: barczysty, zwalisty, a przecież jakoś chłopięcy śpiewak na ławce, obok starego przyjaciela, któremu śpiewa, i ten, któremu śpiewa, Wilfrid Blunt, słuchający z półprzymkniętymi oczami, gdy siła i smutek słów pieśni malują na jego twarzy czułość i żal. Widzę ich takich i zawsze będę tak widział...31

Ta więź, ma się rozumieć, była głębsza niż sama miłość ich obu do Sussex, i Sassoon, syn Kentu, wiedział, że samą istotę ich wspólnoty najlepiej wyraża jego ulubiony wiersz Blunta, który zaczyna się tak:

Kochaj jak chcesz, lecz dawaj dowody.

Mogą być w wina mętnej toni,

Które z twych boskich przyjmę dłoni,

Bądź w kubku zwykłej, czystej wody,

Którą rozetrzesz mi na skroni.

Belloc pożegnał Blunta, zazdroszcząc być może przyjacielowi, że nie trapi go dłużej pragnienie „uwolnienia od życia”, które jemu wciąż doskwierało. Spragniony wędrowiec, brnący uparcie z niezłomną wiarą przez duchową pustynię, brzemię żałoby przyjął ze świadomą rezygnacją. Jak wyznał Chestertonowi, żal wyssał soki z życia. Podobnie czuło wielu. Żal wyssał soki z życia całego pokolenia. Powojenna Anglia była jałową ziemią nadziei i pragnień. Ironiczną wymowę ma fakt, że dopiero młody, nie znający wojny poeta amerykański w pełni wyraził powszechny niepokój tego narodu.

 

 

 

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama