Pisarze nawróceni (2)

Fragment książki: Joseph Pearce, "Pisarze nawróceni . Inspiracja duchowa w epoce niewiary", Fronda, Warszawa 2007 (rozdział 2)

Pisarze nawróceni (2)

Joseph Pearce

Pisarze nawróceni. Inspiracja duchowa w epoce niewiary

Przełożył Robert Pucek

Rozdział drugi

Belloc, Baring i Chesterton

Kiedy sir James Gunn wystawił swój sławny obraz zatytułowany Conversation Piece, a przedstawiający G. K. Chestertona, Hilairego Belloka i Maurice'a Baringa siedzących przy okrągłym stole, Chesterton z właściwym sobie poczuciem humoru przemianował dzieło na „Baring, over-bearing and past-bearing”*. Jednak grupowy portret pędzla Gunna, który wisi dzisiaj w National Portrait Gallery, przedstawia coś więcej niż tylko grupę przyjaciół. Tych trzech ludzi pióra ówczesna opinia publiczna uważała za nierozłącznych pod wieloma względami. Łączyła ich nie tylko wzajemna przyjaźń, ale także wspólna filozofia i wspólna wiara. Choć nie byli nierozdzielni jak osoby Trójcy Świętej, to z pewnością byli niepokonani jak Trzej Muszkieterowie! Zawołanie bitewne „jeden za wszystkich! wszyscy za jednego” w odniesieniu do chimery Belloc-Baring-Chesterton było jak najbardziej na miejscu.

Natomiast prawdą jest, że Baring jest najmniej znany z tej trójki i często bywa pomijany. Pominął go Bernard Shaw, porównując Chestertona i Belloka do dwóch połówek „bardzo zabawnego cyrkowego słonia” zwanego Chesterbellokiem. W wyobraźni Shawa piszącego w 1908 roku paszkwil o Chesterbelloku, osoby G. K. Chestertona i Hilairego Belloka scaliły się, by stać się ledwie rzecznikami jakiegoś potwora przerastającego ich obu.

Jak zatem zaczęła się nierozerwalna przyjaźń Belloka, Baringa i Chestertona i jak duży wpływ na przyszłe konwersje Chestertona i Baringa miały stosunki ich obu z Bellokiem, od urodzenia wojującym katolikiem, który nigdy poważnie nie zwątpił w religię swojego dzieciństwa?

Chesterton i Belloc spotkali się po raz pierwszy w 1900 roku, prawdopodobnie z inicjatywy Luciana Oldershawa, dawnego kolegi szkolnego Chestertona. Znaczenie tego spotkania i wrażenie, jakie wywarło ono na młodym i jeszcze nieznanym Chestertonie, najlepiej podsumował sam Oldershaw: „Po raz pierwszy straciłem Gilberta, kiedy przedstawiłem go Bellokowi, po raz drugi, kiedy ożenił się z Frances, i w końcu raz jeszcze, kiedy przystąpił do Kościoła katolickiego... Wszystkie te wydarzenia cieszyły mnie, choć była to radość matczyna, podszyta pewnym smutkiem.”1

Kiedy doszło to tego pierwszego spotkania, Belloc był już znanym pisarzem, podczas gdy Chesterton opublikował był tylko kilka artykułów i wierszy, a jego pierwsza książka dopiero miała się ukazać drukiem. Nic zatem dziwnego, że niedoświadczony Chesterton czuł wyraźny respekt przed bardziej doświadczonym pisarzem. Dowodem tego datowany na kwiecień 1900 roku list do Frances, narzeczonej, w którym Chesterton rozpływa się w zachwytach nad Bellokiem:

... chwilę potem powstało jakieś poruszenie i zauważyliśmy, jak pewien młody człowiek wstał i cichym głosem wypowiedział trzy słowa, które, mimo to, były jak szarża kawalerii...

Nienawidzisz politycznych przemówień, więc polubiłabyś Belloka. Kiedy tylko zaczął mówić, poczuliśmy się wyniesieni ponad duszące opary po czterdziestokroć powtarzanych argumentów, w dziedzinę naprawdę przemyślanych, wzniosłych i oryginalnych refleksji na temat historii i charakteru.2

Ton listu jasno wskazuje, że Belloc podbił serce Chestertona, który w ten sposób znalazł się pod jego wpływem. Mowa Belloka dotykała szerokiego spektrum tematów, takich jak angielska arystokracja, rewolucja purytańska czy Kościół katolicki. Owe „przemyślane, wzniosłe i oryginalne refleksje” sprawiły, że Chesterton ujrzał historię i teologię w nowym świetle. O swoim pierwszym spotkaniu z Bellokiem napisał, że ten „mówił długo w noc i pozostawił w niej iskrzący się dobry ślad... Wniósł w nasze rojenia rzymski apetyt na rzeczywistość i na rozum w działaniu, a kiedy stanął w drzwiach, poczuliśmy zapach niebezpieczeństwa.”3

Zawarty w Autobiography Chestertona opis tego pierwszego spotkania pokazuje, że jego rozwijający się intelekt był już gotów na przyjęcie bombastycznego stylu polemik Belloka: „Przemawiając, Belloc od czasu do czasu wtrącał mocno prowokujące uwagi na temat religii... Wszystko to bardzo mnie bawiło i już wówczas zdawałem sobie sprawę z łączącej nas szczególnej więzi duchowej, której nie odczuwało wielu innych, choć równie dobrze się bawili...”4

Pod koniec tamtego roku ich relacja rozwinęła się na tyle, że Chesterton mógł pójść z Bellokiem na pasterkę. Niemal na pewno był to pierwszy raz, kiedy uczestniczył w mszy katolickiej.

Na początku 1901 roku Chesterton zwrócił na siebie uwagę szerokiej publiczności jako samodzielny pisarz. Opublikował dwa pierwsze tomiki wierszy i wyrabiał sobie nazwisko jako dziennikarz „Speaker” i „Daily News”. Aluzję do swej rosnącej sławy uczynił w liście do Frances z 8 lutego 1901 roku:

Inna raczej śmieszna sprawa to fakt, że moje nazwisko staje się głośne...

Tymczasem Belloc ujawnił inną stronę swego nadzwyczajnego umysłu. Wygląda na to, że bardzo wziął sobie do serca nasze małżeństwo, bo nie rozmawia już ze mną o francuskich jakobinach ani o średniowiecznych świętych, ale wyłącznie o najtańszych mieszkaniach i meblach — w których to sprawach, podobnie jak w innych, jest kopalnią informacji — zapewniając mnie po ojcowsku, że „ten dywan ci się nada”. Myślę, że ten ojcowski ton by cię rozbawił.5

Jeżeli ojcowski ton, jaki przyjął Belloc, wskazywał na pewien paternalizm w relacji mistrz-uczeń, to paternalizm ów z biegiem lat słabnął, a dwie połówki Chesterbelloka dojrzewały do stosunków na równej stopie. W późniejszych latach, gdy Chesterton coraz lepiej obejmował myślą sens wiary chrześcijańskiej, Belloc stawał się coraz bardziej zależny od hartu ducha swego przyjaciela.

Znajomość Baringa z Bellokiem była wcześniejsza od znajomości z Chestertonem o niemal trzy lata. 31 maja 1897 roku Baring opisał swoje pierwsze wrażenie na temat Belloka: „błyskotliwy mówca i rozmówca... który umie sobie radzić w życiu”.6 Mimo to podczas ich pierwszego spotkania, które miało miejsce w obecności Basila Blackwooda, Belloc powiedział młodemu Maurice'owi Baringowi, że „z całą pewnością trafi do piekła”, wobec czego ten ostatni oczywiście uznał, iż jest mało prawdopodobne, aby się kiedyś zaprzyjaźnili. Ale nie zmienia to faktu, że Baring „od pierwszego wejrzenia” był pewny, „że jest to człowiek wyjątkowy”.7 Najwcześniejszy zachowany list Belloka do Baringa, wysłany 5 lipca 1897 roku, jest rymowany8 i utrzymany w tonie tyleż życzliwym, ile wesołym, co wskazuje na wyraźne ocieplenie ich stosunków w czasie kolejnych spotkań w czerwcu. Do spotkań tych doszło w Oksfordzie, gdzie Belloc, po tym jak odmówiono mu członkostwa w All Souls*, zarabiał na życie udzielając korepetycji studentom.

W kolejnych miesiącach i latach ich przyjaźń dojrzała na tyle, że kiedy Chesterton zachwycił się Bellokiem podczas ich pierwszego spotkania na początku 1900 roku, Baring znał go już wystarczająco dobrze, aby pokusić się o bardziej obiektywną opinię na temat osobowości Francuza. W liście do jednego z przyjaciół, wysłanym z Paryża 7 lutego 1900 roku, Baring opisuje chwile spędzone z Bellokiem w stolicy Francji wkrótce po opublikowaniu przez tego ostatniego pracy na temat Dantona:

Poszliśmy do Luwru i Concert Rouge, a także na nieszpory do St. Sulpice i adorację Najświętszego Sakramentu do Notre-Dame, a potem wybraliśmy się na bardzo długą przejażdżkę omnibusem, w trakcie której Hilaire pokazał mi dom Dantona, więzienie Dantona, kawiarnię Dantona, Kegelbahn Dantona i trafikę Dantona. Jestem niemal pewny, że zmyślał, ale taką już mam naturę, że ślepo wierzę archeologom.9

Dwa dni później pisał do innego znajomego, że Belloc bardzo mu się podoba: „uważam go za olśniewającego i cudownego kompana”, choć, jak dodawał: „bardzo nie-francuskiego, zwłaszcza we Francji”. „Jego galikanizm jest w istocie niedopracowaną pozą. Jego katolicyzm to stanowisko polityczne: w rzeczywistości jest brutalnym agnostykiem. Jego galikanizm również jest stanowiskiem politycznym — zwykłym anty-daily-mailizmem.”10

Wiele lat później, z perspektywy ponad ćwierć wieku przyjaźni, Baring złagodził swoją opinię. 29 sierpnia 1925, pisząc do Ethel Smyth, ujawnił głębokie zrozumienie umysłowych zdolności Belloka, których wielu współczesnych nie było w stanie dostrzec:

Na pierwszy rzut oka wydaje ci się wyłącznie uparty i przewrotny; na drugi rzut oka i po odpowiednim namyśle dochodzisz do wniosku, że jest niewiarygodnie uparty i przewrotny, choć są w tym przebłyski sensu i jaka szkoda!... a potem, po latach, dziesięciu lub piętnastu, zaczynasz rozumieć, że wprawdzie nie zawsze, lecz czasami miał rację w tym właśnie, co uważałeś za jego największy błąd i za niezbite świadectwo uporu — w tym, z czym zgadzają się dzisiaj wszyscy. 11

Chociaż ostatnia część tego zdania tchnie nadmiernym optymizmem lub myśleniem życzeniowym, to w całości ocena wszechstronnych talentów Belloka jest bardzo spostrzegawcza.

Jednak na początku ich znajomości Baring nie dysponował mądrością, jaką daje perspektywa wieloletniej przyjaźni. Był zadowolony i bez wątpienia mile połechtany, kiedy nowy przyjaciel pochwalił kilka jego sonetów, a jeden nawet przepisał i powiesił w swoim pokoju. Belloc pochwalił również napisane po francusku szkice parodii autorów francuskich, które przełożył na angielski, a potem kazał swoim uczniom przełożyć z powrotem na francuski. Zachwyty były zresztą wzajemne, gdyż Baring był rozmiłowany w wielu wczesnych wierszach i sonetach Belloka. Chociaż biadał, że nie wzbudziły one „najmniejszego zainteresowania w tamtym czasie”, czerpał pocieszenie z faktu, iż niektóre z wczesnych wierszy Belloka wciąż żyją „i można je dzisiaj znaleźć w licznych antologiach, podczas gdy niemal cała poezja, która wówczas cieszyła się wielkim uznaniem, jest już niemal martwa, a przynajmniej pochowana i całkowicie zapomniana”.12

Belloc, oczywiście, wyróżniał się nie tylko w poezji, ale i w sztuce polemiki, i Baring zapamiętał „wspaniałe przyjęcia” przy King Edward Street, gdzie Belloc wypowiadał swoje opinie na temat „kwestii żydowskiej, o Kościele katolickim, Chanson de Roland, Ronsardzie i Pirenejach z trudnym do opisania smakiem i zapałem.”13 Baring z całą pewnością podzielał zapatrywania Belloka na temat Francji i literatury francuskiej, dedykując mu sonet takimi oto słowami:

Dla ciebie, który słyszałeś róg Rolanda,

Widziałeś Izoldę żeglującą ku Brytanii.14

Można się zastanawiać, czy to właśnie ten sonet Belloc przepisał i powiesił w swoim pokoju.

Głośne i żarliwe orędownictwo Belloka w sprawie Kościoła katolickiego mniej przemawiało do Baringa. Jesienią 1899 roku był „w najwyższym stopniu zaskoczony i zaniepokojony”, gdy składający mu wizytę w Paryżu Reggie Balfour „nagle powiedział, że odczuwa mocne pragnienie zostania katolikiem”.15 Aż do tej chwili Baring znał tylko dwoje konwertytów — swą siostrę Elizabeth, która wyszła za mąż za katolickiego hrabiego Kenmare, oraz pewnego studenta, który wyjaśnił mu swą motywację tylko tak, że chce mieć wszystko albo nic. Usłyszawszy wyznanie Balfoura, Baring był „zdumiony” i próbował odwieść go od tak drastycznego kroku. Przekonywał, że religia chrześcijańska „nie jest wcale tak starodawna, jest tylko cienką warstwą w nieskończonym zespole osadów religijnych ludzkości”. „Błagałem go, żeby zaczekał.”16

Jednak nawet wówczas Baring rozumiał logikę stanowiska katolickiego, mówiąc Reggie Balfourowi: „Mój kłopot polega na tym, że nie potrafię uwierzyć w pierwsze założenie, źródło wszystkich dogmatów. Gdybym to potrafił, gdybym potrafił wypowiedzieć pierwsze kłamstwo, jestem pewien, że mógłbym wyznać całą resztę.”17

Mimo swej niewiary towarzyszył Balfourowi podczas cichej mszy w Notre-Dame des Victoires. Nigdy przedtem nie brał udziału w cichej mszy i był przyjemnie zaskoczony:

Wywarła na mnie wielkie wrażenie. Wyobrażałem sobie, że nabożeństwa katolickie zawsze są długie, skomplikowane i przeładowane rytuałem. Przekonałem się, że cicha msza jest krótka i wyjątkowo prosta — ponadto w jakiś sposób sprawiła, że pomyślałem o katakumbach i spotkaniach pierwszych chrześcijan. Czułem, że uczestniczę w czymś wyjątkowo starożytnym. Zachowanie kongregacji, wyraz twarzy jej członków również zrobiły na mnie wrażenie. Nie ulegało wątpliwości, że dla nich to wszystko jest prawdziwe.18

Epizod ten, który do późniejszej konwersji Baringa przyczynił się być może w nie mniejszym stopniu niż wszystko to, co w tej sprawie powiedział mu Belloc, miał znaczący ciąg dalszy. Po powrocie do Londynu Reggie Balfour wysłał Baringowi epitafium, które przetłumaczył z łaciny na francuski:

Ci-git Robert Pechom, anglais, catholique, qui aprčs la rupture de l'Angleterre avec l'église, a quitté l'Angleterre ne pouvant y vivre sans la foi et qui, venu a Rome y est mort ne pouvant y vivre sans patrie.19

[Tu spoczywa Robert Peckham, Anglik i katolik, który, po zerwaniu Anglii z Kościołem, opuścił Anglię nie potrafiąc żyć bez wiary, i który, po przybyciu do Rzymu zmarł nie potrafiąc żyć bez ojczyzny.]

Epitafium to znajduje się w rzymskim kościele San Gregorio, a leżąca u jego źródeł tragedia wywarła wyraźny i trwały wpływ na poglądy Baringa w kwestii reformacji. Miał on zawsze melancholijną naturę i z tego typu retoryki czerpał inspirację do swych licznych powieści. Ściślej mówiąc, to właśnie epitafium stało się punktem wyjścia do napisania, trzydzieści lat później, powieści historycznej Robert Peckham.

Warto wspomnieć, że na początku 1902 roku Baring był tak samo poruszony katolicką sumą, jakkolwiek „długa, skomplikowana i przeładowana rytuałem” mogła mu się wydawać, jak wcześniej cichą mszą w Notre-Dame des Victoires. Baring był w Rzymie w lutym 1902 roku, kiedy papież Leon XIII obchodził swój jubileusz*. Poszedł na sumę do Św. Piotra i na własne oczy widział niesionego w lektyce papieża, który błogosławił zebrane tłumy:

Stałem pod kopułą. W chwili podniesienia hostii gwardziści papiescy przyklękli na jedno kolano, a ich halabardy uderzyły o marmur, wydając jeden ostry, ogłuszający dźwięk, po czym natychmiast pod kopułą odezwały się trąby. W tej chwili podniosłem wzrok i oko moje spoczęło na inskrypcji wypisanej wielkimi literami wokół kopuły: Tu es Petrus, a ja pomyślałem, że słowa te z całą pewnością doczekały się najbardziej namacalnego i konkretnego spełnienia... powaga i dostojeństwo tego spektaklu były trudne do opisania, zwłaszcza że niezwykle blada twarz papieża zdawała się przeźroczysta, jak gdyby cielesna zasłona oddzielająca go od tamtego świata została wysubtelniona i rozrzedzona do najdalszych i niemal nieziemskich granic.20

Choć emocjonalnie Baring czuł teraz wielki pociąg do katolicyzmu, intelektualnie wciąż nie był w stanie uwierzyć. Na początku stycznia 1900 roku napisał do Ethel Smyth: „Chciałbym urodzić się rzymskim katolikiem. Wierzę w ich ducha i odmawiam uznania wyłącznej supremacji ich kościoła.”21

Później tego samego roku, podczas wycieczki rowerowej po okolicy, Smyth powiedziała mu, że wierzy, iż pewnego dnia zostanie on katolikiem. Wówczas potraktował jej przepowiednię z niedowierzaniem, uznając że „nic nie jest bardziej niemożliwe”. Kiedy przepowiednia się spełniła, stwierdził, że był to przykład jej „cudownej intuicji”.22

Kilka miesięcy później Baring napisał do innego przyjaciela, George'a Grahame'a, że „dostrzega tylko dwie możliwości: agnostycyzm (praktycznie ateizm) lub R.K.”23 Po kilku dniach napisał raz jeszcze, przedstawiając swą własną teorię w tej sprawie. Wygląda na to, że tym razem miał już większą jasność, zarówno intelektualną jak i emocjonalną:

...nikt, kto kiedykolwiek liznął katolicyzmu, nikt, kto jest religijny i jest zwolennikiem chrześcijaństwa, nigdy nie przyjął tej wiary w jednej chwili. Newman podjął tę decyzję po prostu a priori. On był przepojony duchem niechęci do katolików i nigdy nie był w katolickiej świątyni... Większość ludzi w ogóle nie liznęła katolicyzmu, ale powiada: „Och, księża i bałwochwalstwo”. Jednak to, jak źli są owi księża, nie ma żadnego związku z pytaniem: „Czy Kościołem powszechnym, o którym mówi Skład Apostolski, jest Kościół katolicki czy anglikański?” Ja zaś uważam zdecydowanie, że jest nim Kościół katolicki, a nie anglikański...24

W grudniu 1900 roku zajął wreszcie stanowisko, na gruncie którego jego intelekt dostroił się do uczuć, a głowa do serca. W liście do Huberta Cornisha opisywał, jak zmienił się w ciągu minionych dwunastu miesięcy. Uprzednio był całkowicie niezdolny do wykonania tej „akrobatycznej sztuki”, aktu wiary niezbędnego, by w ogóle zacząć myśleć o konwersji: „Teraz jednak zaczynam od drugiej strony. Jestem za chrześcijaństwem, wierzę w zbawienie.”25

Jak na ironię, w przypadku kogoś tak różnego od Oscara Wilde'a pod każdym możliwym do wyobrażenia względem, Baring był również poruszony powrotem J-K. Huysmansa na łono Kościoła: „Jeżeli czytałeś En Route Huysmansa, to powiem ci, że jego końcowe zmagania z rozumem to słowo w słowo to, czego ja sam doświadczyłem dwukrotnie w każdym szczególe.”26

Jednak walka z rozumem z pewnością nie była jeszcze skończona, a podjęcie decyzji o wstąpieniu do Kościoła miało zabrać Baringowi resztę dekady. W tym czasie zmagał się nie tyle z wielkimi pytaniami filozoficznymi, co raczej z małymi uprzedzeniami. W 1906 roku mówił Bellokowi, że bardzo mu się nie podoba polityka Watykanu, a także wpływ Kościoła na państwo we Włoszech i Francji; nie podobali mu się również angielscy katolicy w Rzymie i miał wątpliwości dotyczące katolickiej edukacji.27 Trzy lata później pochował te wątpliwości i przyjął wiarę. Zanim to się stało, mógł powiedzieć za Huysmansem, że znajduje się en route.

 

 

Rozdział trzeci

Syn arcybiskupa

Zostając w 1882 roku arcybiskupem Canterbury, E. W. Benson, żarliwy duchowny i lojalny poplecznik zasad religii panującej w kraju, osiągnął absolutny szczyt swej ziemskiej kariery. Umierając w 1896 roku jako głowa Kościoła Anglii nie mógł jednak wiedzieć, że był również głową jednej z najznakomitszych brytyjskich rodzin literackich nadchodzącego stulecia. Jego najstarszy syn, A. C. Benson, dziekan Magdalene College w Cambridge, został wybitnym biografem, autorem dzienników i krytykiem literackim. Spod jego pióra wyszły cenione prace o Rossettim, Fitzgeraldzie, Paterze, Tennysonie i Ruskinie, a także biografia ojca. Średni syn, E. F. Benson, pisarz wyjątkowo płodny, pozostawił po sobie autobiograficzne szkice, będące portretem społeczeństwa epoki edwardiańskiej i georgianiańskiej, oraz lekkie powieści, których akcja toczy się w scenerii uniwersyteckiej lub historycznej. W pamięci potomności prawdopodobnie najlepiej zapisał się powieściami satyrycznymi, których bohaterami są Mapp i Lucia i które doczekały się udanych adaptacji telewizyjnych. Wszystko wskazywało na to, że najmłodszy syn, R. H. Benson, pójdzie w ślady ojca, przyjmując święcenia w Kościele Anglii. A jednak jego nieoczekiwana konwersja na katolicyzm w 1903 roku i późniejsze wyświęcenie na katolickiego księdza wywołały sensację. On również parał się literaturą i przed swą przedwczesną śmiercią w roku 1914, w wieku czterdziestu trzech lat, zdążył napisać piętnaście poczytnych powieści.

Okoliczności, które doprowadziły do jego konwersji, szczegółowo opisał sam Robert Hugh Benson w opublikowanej w 1913 roku autobiograficznej książce Wyznania konwertyty. Urodzony w 1871 roku, w 1894, głównie po to, by zadowolić ojca, przyjął święcenia kapłańskie Kościoła anglikańskiego. Kiedy ojciec zmarł, Benson odczytał litanię na jego pogrzebie w katedrze Canterbury. (Stary Benson zmarł podczas modlitwy w kościele w Hawarden, gdzie przebywał z wizytą u swego przyjaciela, pana Gladstone'a, byłego premiera.)

Kariera kościelna Bensona rozpoczęła się od misji Eton w Hackney Wick; w 1896 roku został mianowany wikariuszem w parafii Kemsing w Kent. Rok później, ulegając skłonności do życia zakonnego, wstąpił do Wspólnoty Zmartwychwstania w Mirfield. To właśnie tutaj zaczął mieć wątpliwości co do doktryny, dyscypliny i natury Kościoła anglikańskiego. Wątpliwości te nie uszły uwagi jego przełożonych i Benson był bardzo zaskoczony, kiedy przed złożeniem ślubów zakonnych w lipcu 1901 roku dr Gore, założyciel Wspólnoty, który wkrótce miał zostać biskupem Worcester, zapytał go, czy istnieje niebezpieczeństwo, że Benson zwróci się ku Rzymowi. Wówczas bez wahania zaprzeczył i zauważył, że był w stanie złożyć śluby „bez lęku”, opisując całe wydarzenie jako „niezwykle szczęśliwy dzień”.1 Świadkiem uroczystości w maleńkiej kaplicy była jego matka: „Zostałem formalnie wprowadzony do wspólnoty, bracia ucałowali moją rękę, wypowiedziałem moje śluby i przyjąłem Komunię jako pieczęć i rękojmię trwałości. Po południu wyjechałem z matką w stanie swego rodzaju ekstatycznego zadowolenia.”2

Ten stan nie trwał zbyt długo i już następnego lata Benson przyznał się matce, że miał „'rzymskie' trudności, ale znowu zanikły”.3 By wkrótce powrócić. Na misji w kościele St. Patrick w Birmingham odśpiewawszy hymn Wiara naszych ojców, dorzucił: „Przez tych ojców nie rozumiem Cranmera, Ridleya, Latimera*, ani innych ludzi tego pokroju.”4 W czasie listopadowych rekolekcji roku 1902 wygłosił kazanie w taki sposób, że jeden z obecnych zauważył, iż „takie kazanie mógłby wygłosić ksiądz katolicki”.5 Podczas tych samych rekolekcji Benson usilnie nakłaniał swoich słuchaczy do ćwiczeń duchowych świętego Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów, tłumacząc, że „bardzo ważne jest, by nie zaniedbywać intelektu”.6

W liście poświęconym formie medytacji, jaką rekomendował podczas rekolekcji, Benson głęboko wniknął we własną osobowość:

Co się tyczy depresji... chodzi mi o to, że przyczyną depresji jest zawsze pewna subiektywność. Odwieczne fakty religijne pozostają zawsze dokładnie takie same. Zatem ucieczka z depresji leży w rozważaniu prawd zewnętrznych, które tak czy owak są prawdziwe, a nie w introspekcji bądź podejmowaniu duchowych „wysiłków”, których w takim czasie nie da się wykonać...

Powiedziałbym, że „modlitwa podmiotowa”, obwinianie siebie oraz rozpamiętywanie własnych doczesnych i duchowych trudności nie jest dobre w takim czasie — właściwą kuracją dla duszy jest „modlitwa przedmiotowa”, na przykład modlitwa wstawiennicza, adoracja bądź modlitwa dziękczynna za Tajemnicę Łaski. I, ma się rozumieć, dotyczy to do niepokojów wszelkiego rodzaju.7

Głęboko zatroskany swymi powracającymi wątpliwościami co do doktryny i powszechności Kościoła anglikańskiego, Benson powiedział o nich zarówno matce, jak i swemu przełożonemu w Mirfield. W duchu posłuszeństwa wykonywał „ich zalecenia co do joty”, czytając wszystkie książki, jakie otrzymał ze strony anglikańskiej i konsultując się ze wszystkimi żyjącymi autorytetami, które mu przedstawiono. Ale wciąż nie był przekonany, a w październiku 1902 roku jego „strapienie osiągnęło takie natężenie”, że poprosił przełożonego o pozwolenie na napisanie do pewnego znanego księdza katolickiego listu, w którym wyłoży swoje wątpliwości. Pozwolenie otrzymał, ale odpowiedź, jaką dostał, wtrąciła go w jeszcze większe pomieszanie. Ksiądz ów odpowiedział, że nie czuje się na siłach, by zalecić Bensonowi przystąpienie do Kościoła, ponieważ sam ma poważne wątpliwości co do nauki o nieomylności papieża, i zakończył, że lepiej będzie, jeśli Benson pozostanie tam, gdzie jest. Ta nieoczekiwana odpowiedź na pewien czas „wyciszyła” Bensona i „na nowo rozproszyła” jego wątpliwości:

Sam fakt, że napisałem do księdza i otrzymałem zniechęcającą odpowiedź, wydał mi się wtedy... oczywistym znakiem tego, gdzie leży moja powinność. Wydawało się to też wskazywać, że nawet w obrębie Kościoła rzymskiego przeważają znaczne rozbieżności opinii i że nie ma tam tej jedności, której szukałem. Ostateczna historia księdza, o którym mowa, jego ekskomunika i śmierć poza Kościołem, pokazały oczywiście, że tak nie jest i że ludzie którzy przedstawiają fałszywie, nawet w dobrej wierze, nauczanie Kościoła, nie mogą go reprezentować.8

Benson nie wymienia nazwiska księdza, o którym mowa, ale mając w pamięci jego zainteresowanie w owym czasie duchowością jezuicką oraz wzmiankę o późniejszej ekskomunice i śmierci tego księdza, wydaje się bardzo prawdopodobne, że korespondował z ojcem Georgem Tyrellem, którego teologiczny modernizm doprowadził w 1906 roku do usunięcia z zakonu jezuitów, a następnie ekskomuniki. Zmarł w 1909 roku.

Kiedy Benson został przyjęty do Kościoła, ojciec Tyrell (zakładając, że to był on) napisał do niego, żeby zapytać, jak poradził sobie z przezwyciężeniem trudności, na jaką wskazywał. Benson odpowiedział, że „tak szczegółowe różnice nie mogły powstrzymać” go „od zjednoczenia się z tym, co”, jak był przekonany, „Bóg wyznaczył na centrum jedności i że po prostu” przyjął „dekret w takim znaczeniu, w jakim Kościół go wyraził i przyjął”.9

Doświadczając tych wszystkich niepokojów, Benson pisał Światło niewidzialne, książkę, która miała być jego pierwszą powieścią. Inspirację do jej napisania zaczerpnął z opowiadań swego najstarszego brata, a bohaterem uczynił człowieka, którego nazywał „księdzem”. Jednak nigdzie w książce nie jest wyraźnie powiedziane, czy ów ksiądz należy do wyznania rzymskiego, czy anglikańskiego, co wskazuje na pomieszanie, w jakim w owym czasie znajdował się Benson. Kiedy później pytano go, do jakiego wyznania chciał przypisać swojego bohatera, odpowiadał, że „do żadnego konkretnego”:

Ponieważ do tego czasu pojawiły się też ponownie moje trudności, próbowałem nie wskazywać, nawet poprzez najlżejszą aluzję, wspólnoty, do której należy mój bohater... Nie miałem tego najwyższego zaufania do Kościoła anglikańskiego, które w sposób naturalny sprawiłoby, że byłbym zadowolony, nazywając go anglikaninem i już.10

Ze wszystkich lektur autora największy wpływ na Światło niewidzialne wywarła prawdopodobnie religijna powieść Josepha Shorthouse'a John Inglesant, opublikowana w 1881 roku. Młody Benson, który czytał tę powieść z „absolutną namiętnością”, twierdził, że pomogła mu ona rozwinąć w sobie i ukierunkować zdolność rozumienia kultu religijnego: „Czytałem ją wciąż na nowo... Wydawało się, że odkryłem w końcu tajemnicę tych niejasnych ceremonii religijnych, do których zawsze się stosowałem ze spokojem i bez zainteresowania.”11 Zbiegiem okoliczności Shorthouse zmarł w 1903 roku, tym samym, w którym wydano Światło niewidzialne.

Innym czynnikiem, który sprawił, że Benson poczuł nagłą potrzebę pisania powieści religijnych, było jego rosnące zainteresowanie mistycyzmem: „Odsunąłem od siebie chłodną kontemplację dogmatu i usiłowałem przykryć ją ciepłą rzeczywistością doświadczenia duchowego. W samej książce natomiast próbowałem raczej zawrzeć dogmat, niż wyrazić to otwarcie.”12

Rok po opublikowaniu tej książki Benson odpowiadał listownie z Rzymu, gdzie studiował w seminarium, pewnemu anglikaninowi, który był ciekaw, czy historie opowiedziane w Świetle niewidzialnym wydarzyły się naprawdę:

Miałem wiele tego rodzaju historii, które były literalnie „prawdziwe”, planowałem zrobić z nich książkę. Tak się złożyło, że wspomniałem o tym pewnemu duchownemu, do którego opinii miałem zaufanie, a on był tak absolutnie przekonany, iż autor nie ma prawa ujawniać takich spraw, że porzuciłem ten pomysł... niektóre elementy wielu z nich są rzeczywiście prawdziwe. Osobiście jestem zdania, że „fikcja religijna” jest jak każda inna „fikcja” literacka: powinna opowiadać o sprawach, które albo się wydarzyły, albo w każdej chwili mogą się wydarzyć. W tej książce zebrałem sytuacje, o których wiedziałem, że są prawdziwe, i spróbowałem przedstawić je w sposób zrozumiały dla każdego.13

Światło niewidzialne było jedyną książką jaką Benson opublikował będąc jeszcze anglikaninem. W 1912 roku powiedział, że jej późniejsza popularność zdawała się zdeterminowana przez religijne wyznanie tych, którzy ją czytali. Uważał, że to „dość znaczące”, iż wciąż dobrze sprzedaje się wśród anglikanów, podczas gdy katolicy zdawali się zachwycać nią „w znacznie mniejszym stopniu”: „większość katolików, a ja sam pomiędzy nimi, uważa, że Richard Raynal, Solitary jest o wiele lepiej napisana i o wiele bardziej religijna.”14

Benson przyznał nawet, że po upływie pewnego czasu sam zaczął nie lubić zbytnio Światła niewidzialnego „z duchowego punktu widzenia”.15 „Napisałem tę książkę w nastroju wielkiego rozgorączkowania i w stanie, który teraz rozpoznaję jako bardzo subtelny sentymentalizm. Zmagałem się wtedy, pragnąc upewnić się co do prawd religijnych, a zatem zakładam, że pozytywny i asertywny ton książki był w dużej mierze nieszczery”. Co więcej, „książka ta jest raczej... szkodliwa, ponieważ implikuje, że tym, o co wtedy walczyłem i w co chciałem wierzyć, była duchowa intuicja”, która „musi stanowić integralny element w doświadczeniu religijnym”. Ta intuicja duchowa, stwierdził, jest „tak naprawdę tylko wyobraźnią”. Uznał, że intuicyjny — a zatem subiektywny — sposób wyznawania wiary religijnej jest pośledniejszy i mniej spolegliwy niż „prosta wiara duszy, która otrzymuje Bożą prawdę od Boskiego autorytetu”.

Z drugiej strony, katolicka atmosfera znajduje się zupełnie poza tym wszystkim. Dla katolików jest to kwestia niemal obojętna, czy dusza uświadamia sobie fakty objawienia i zasady świata duchowego w taki sposób, aby być w stanie je sobie wizualizować. Istotne jest to, że Wola powinna się do nich stosować, a rozum — o nich zapewniać. Ale dla anglikanów, których teologia z zasady nie jest rozumowa i pośród których naprawdę nie istnieje autorytet, umieszczenie środka ciężkości raczej w emocjach, a zatem „pomylenie... wyobraźni z duszą”, staje się naturalne. Według nich rozum należy stale tłumić, nawet w jego własnej, uprawnionej sferze. Wola musi być w znacznej mierze egocentryczna.16

Kładąc nacisk na rozum i wolę, aspekty duchowości dające się pojąć obiektywnie, w przeciwieństwie do uczuć, które mogą być doświadczane tylko subiektywnie, Benson odtwarzał ciąg myśli, który przyjął podczas rekolekcji w listopadzie 1902 roku. Wówczas przeciwstawił subiektywną przyczynę uczucia, a konkretnie uczucia przygnębienia, obiektywnej naturze prawdy, „wiecznym faktom religii”, które zawsze pozostają niezmienne. W ten sposób zgadzał się zasadniczo z Chestertonem i Bellokiem, którzy obaj kładli nacisk na pierwszeństwo rozumu w pojmowaniu prawd duchowych.

Jednak w 1903 roku Benson nie wypracował jeszcze tak spójnego stanowiska. Jego „rzymskie trudności” były przyczyną zarówno racjonalnych i jak emocjonalnych konfuzji, od których, jak się zdawało, nie było ucieczki. To właśnie wtedy dwie książki pomogły mu dostrzec wyjście z tej sytuacji. Pierwszą z nich była O rozwoju doktryny chrześcijańskiej Newmana, drugą zaś Doctrine and Doctrinal Disruption Mallocka. Książki te, pisał Benson, pomogły mu zarówno przezwyciężyć „określone przeszkody, jakie stały między” nim „a Rzymem”, jak i „pozostałości teorii, które trzymały” go „przy Kościele anglikańskim”.17 Zwłaszcza książka Newmana „jak czarodziej rozwiała ostatnie snujące się mgły i pozwoliła zobaczyć” mu „Miasto Boże, w jego mocy i pięknie”.18

Wreszcie, last but not least, lub — jak ujął to sam Benson — „ostatecznie i przede wszystkim” do „niezaprzeczalnych praw Rzymu” przekonała go lektura Pisma Świętego.19

Kiedy latem 1903 roku wyjawił matce położenie, w jakim się znalazł, zaniepokojona kobieta nakłoniła go do zasięgnięcia rady trzech „znakomitych członków Kościoła anglikańskiego — znanego duchownego pracującego w parafii, wybitnego dygnitarza i nie mniej wybitnego świeckiego”.20 Należy przyznać, że żaden z tych filarów anglikanizmu nie próbował czynić mu wyrzutów z powodu nielojalności wobec pamięci jego ojca: „Jak każdy człowiek o instynkcie rycerskim, rozumieli, że argument tego typu jest całkowicie niegodny”.21 Niemniej wszyscy trzej próbowali odwieść go od zrobienia ostatniego, decydującego kroku w kierunku Rzymu. „Wybitny dygnitarz” zapytał go, czy jakieś praktyki religijne w Kościele katolickim wywołują w nim wyraźną niechęć, na co Benson odpowiedział, że w zakłopotanie wprawiają go popularne nabożeństwa do Matki Boskiej. Dostojnik wyraził niedowierzanie, że Benson mógłby poważnie rozważać przejście do kościoła, w ramach którego byłby zmuszony oddawać się praktykom religijnym, których nie pochwala. Był to argument chybiony, ponieważ, jak wiemy, Benson nie dowierzał wszelkim apelom do uczuć, nie uwzględniającym rozumu. Na próżno tłumaczył, że jego decyzja zostania katolikiem nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek sympatią — lub jej brakiem — dla zwyczajów, ale wynika z mocnego przekonania, że Kościół katolicki jest Kościołem Bożym. Jeżeli zatem w pomniejszych sprawach jego opinie różnią się od opinii Kościoła, to tym gorzej dla niego, i jego obowiązkiem jest jak najszybciej skorygować swoje zapatrywania. Podkreślał, że pragnie „iść do Rzymu nie jako krytyk czy nauczyciel, ale jako dziecko i uczeń”.22 Jego odpowiedź spotkała się z wzgardą: „Sądzę, że ów dygnitarz uważał mój punkt widzenia za niemoralny. Religia wydawała mu się mniej lub bardziej kwestią indywidualnego wyboru i gustów.”23

„Ta rozmowa”, pisał Benson,

nasunęła mi jeszcze jedną ilustrację sformułowanego przeze mnie przekonania, że jako Ciało Nauczycielskie... Kościół anglikański był beznadziejny. Oto jeden z jego głównych dygnitarzy zakładał, niemal jako aksjomat, że muszę przyjmować tylko te dogmaty, które indywidualnie zostały zaakceptowane przez mój rozum lub temperament.24

U schyłku lipca Benson otrzymał z Mirfield „idealnie uprzejme i zupełnie stanowcze” ultimatum, że albo wróci na doroczne zgromadzenie wspólnoty, albo nie może nadal uważać się za jej członka. Brat, który otrzymał zadanie napisania tego ultimatum, był jednym ze współnowicjuszy Bensona i obaj pozostawali „w wielkiej zażyłości”. Według Bensona, brat ów pisał to ultimatum „wyraźnie zmartwiony”. Benson, „równie zmartwiony”, odpowiedział, że sumienie nie pozwala mu powrócić.

Mniej więcej w tym samym czasie otrzymał gorzki list od „dygnitarza Kościoła anglikańskiego, starego przyjaciela... rodziny, zajmującego historyczne biskupstwo”.25 Człowiek ten, nie zdołał przekonać Bensona o niesłuszności jego stanowiska.

W swym ostatnim liście przepowiedział, że spotka mnie jedna z trzech rzeczy: albo (na co miał nadzieję) wrócę szybko do Kościoła anglikańskiego, odzyskawszy rozsądek, albo (czego się obawiał) stracę całkiem wiarę chrześcijańską, albo (czego wydawał się obawiać jeszcze bardziej i w czym miał całkowitą rację) stanę się zawziętym, zatwardziałym zwolennikiem Rzymu. Wydawało mu się niemożliwe, że wiara i otwartość umysłu mogą przetrwać konwersję.26

Znalazłszy się w wielkiej konfuzji z powodu kłopotów, które bez wątpienia sprawiał, poszukał ukojenia w długiej wycieczce rowerowej przez Sussex. Najpierw odwiedził klasztor kartuzów w Parkminster, gdzie wcześniej umówił się był z jednym z ojców, który sam był nawróconym księdzem. Został przyjęty „bardzo uprzejmie”, ale wizyta ta jeszcze bardziej go przygnębiła, zważywszy że gospodarz nie potrafił zrozumieć, iż Benson naprawdę prosi „tylko o naukę”, że nie przychodzi „jako krytyk, ale jako dziecko”.27 Podróżując zdesperowany dalej, spędził niedzielę w Chichester, gdzie w małym kościółku naprzeciw katedry przystąpił do swej ostatniej anglikańskiej spowiedzi. Wyznawszy otwarcie spowiednikowi, że jest niemal całkowicie pewny, iż zostanie rzymskim katolikiem, Benson nie otrzymał żadnej rady poza szczerą zachętą, by „nie tracił ducha”. Kiedy przystępował po raz ostatni do anglikańskiej komunii w katedrze, ta pusta rada wciąż brzmiała mu w uszach. W poniedziałek pojechał rowerem do Lewes, stamtąd do Rye, gdzie zjadł kolację w gospodzie. Następnego dnia, w pełnym słońcu, wracał do domu przez Mayfield „patrząc po drodze z pewnego rodzaju dręczącą zazdrością na mury klasztoru i zatrzymawszy się na kilka minut w pięknym, małym, ciemnym katolickim kościele”, na który przypadkiem natknął się w dolinie.28

Sprzeczne myśli i uczucia, które nękały go podczas samotnej wycieczki rowerowej przez Sussex, opisał w Wyznaniach konwertyty. Zadręczał się niepokojem matki i jej życzeniem, by „wykorzystał każdą możliwą okazję do zmiany zdania pod wpływem nowych okoliczności”. Do tego dochodził niepokój umysłu, „który, chociaż intelektualnie przekonany, wciąż znajdował się w niezwykłym stanie”. Stan ten opisał następująco:

moją sytuację można podsumować jako poczucie ogromnej, bezdusznej, duchowej pustyni, na której, widoczne tak wyraziście, jak krajobraz przed deszczem, wznosiło się Miasto Boga. Ono było tam, przede mną, tak żywe i realne, a ja stałem i przypatrywałem mu się, czyhając na najmniejsze zachwianie — jeśli to ułuda, albo na najmniejszy ślad zła — jeśli to budowla diabła.29

W bezmiarze jego uczuć, paradoksalnie, zabrakło miejsca na emocjonalne przyciąganie z tej strony, która pociągała go intelektualnie:

Wiedziałem, że Kościół katolicki jest prawdziwym Kościołem, ale nie całkiem wiedziałem, że to wiem.

Żadne uczuciowe przyciąganie nie wabiło mnie w jego kierunku, żadne iluzje na jego temat. Wiedziałem doskonale, że jest tak samo ludzki, jak i Boży, że w obrębie jego murów popełniano przestępstwa, że tradycje, obyczaje i język jego obywateli będą inne niż w drogim, swojskim mieście, które opuściłem, że spotkam się tam z surowością, obcymi zwyczajami, nawet podejrzliwością i obwinianiem. Ale mimo wszystko jest on Boży.30

Emocjonalny koktajl apatii i niechęci neutralizował decyzje intelektu i sprawiał, że Benson nie miał „w sobie energii, żadnego poczucia, że” jest tam „mile widziany ani uczucia uniesienia”. Był „śmiertelnie chory i zmęczony tym wszystkim”.31

To właśnie wówczas, być może nawet w trakcie rowerowej wyprawy, napisał wiersz, który rzuca światło na stan jego ducha latem 1903 roku lepiej niż wszystkie późniejsze zapiski prozą:

Nie poszybuję, żeby śpiewać Pana

Nie zdołam z orłem się mierzyć,

Nie dla mnie rzeka miłości wezbrana,

Wciąż lękam się uwierzyć.

Boże Wcielony, trzeba mi pomocy!

W rozpaczy tkwi moja dusza.

Słaba i chora, pożąda Twej mocy

Co światem tym porusza.

Nie wiem, gdzie Pan mój przebywa od wieków

Jakże zrozumieć pod słońcem,

Czym On w istocie, a czym ty, człowieku,

Co naszym będzie końcem.

Tu wszędzie wokół pustynie skaliste,

Którędy nie wiem szła droga.

Pozwól, że o Ciebie oprę się, Chryste,

Wcielone Słowo Boga.

Jak kochać? Serce warowna forteca,

Ciężkie zasuwy porósł mech,

(Miłości własnej chłodny żar rozniecam)

Nie wejdzie tu inny grzech.

Zmiłuj się Jezu, Serce Gorejące,

Użycz nadziei, Panie mój,

Który płomieniem ogrzewasz płaczące,

Tyś Ognia Głęboki Zdrój.

Samotne życie dokucza i piecze

Jezu, jak żyć mam bez Ciebie?

Gdy miecza nie mam, Ty bądź moim mieczem

Wszędzie, w każdej potrzebie!

O jakże bez ciebie jestem ubogi!

Wejrzyj na dolę człowieczą.

Bądź duchem mym i duszą, Jezu drogi,

Bogiem i każdą rzeczą!32

Chociaż cały świat zdawał się „zawieszony w stanie pewnego rodzaju paraliżu”, Benson, zgodnie z zasadami przyjętymi podczas listopadowych rekolekcji, opanował swoje emocje. Pamiętając, że „przyczyną depresji jest zawsze pewna subiektywność”, zwrócił się ku „odwiecznym faktom religijnym”, świadom, że ucieczka z depresji „leży w rozważaniu prawd zewnętrznych, które tak czy owak są prawdziwe; a nie w introspekcji”. Postępując w ten sposób przezwyciężył bezczynność, która wyraźnie go paraliżowała, i otrzymał bodziec do działania. Na początku września, za wiedzą matki, napisał do jednego z garstki katolików, których znał osobiście, starego przyjaciela, który już się nawrócił i został wyświęcony na katolickiego księdza. Przyjaciel ten rozważał teraz wstąpienie do zakonu dominikanów i polecił Bensona ojcu Reginaldowi Bucklerowi OP, mieszkającemu wówczas w Woodchester w Gloucestershire. Dwa lub trzy dni później Benson otrzymał odpowiedź, że jest oczekiwany w klasztorze, i w poniedziałek, 7 września, w świeckim ubraniu wyruszył w swą ostatnią podróż jako anglikanin.

Swoje rozmyślania podczas tej długiej podróży pociągiem do Stroud przekazał w chłodnej prozie poetyckiej:

Nie przypuszczam, aby ktokolwiek kiedykolwiek wchodził do Miasta Boga z mniejszymi emocjami niż ja. Wydawało mi się, że jestem całkowicie pozbawiony czucia. Nie odczuwałem ani radości, ani smutku, ani strachu, ani podniecenia. Istniała Prawda, tak odległa jak szczyt lodowca i musiałem ją przyjąć... Byłem jak ktoś przechodzący z blasku sztucznego światła, ciepłego, jasnego i przyjaznego, w blade, dzienne światło zimnej i ponurej pewności.33

Nawet po przyjeździe do klasztoru nie odczuł większej poprawy nastroju. Każdego ranka brał udział w mszy świętej, w innych nabożeństwach uczestniczył „od czasu do czasu”, choć zawsze był na komplecie. Jedyną częścią codziennej rutyny, która wzbudzała w nim coś na kształt uniesienia, była następująca po komplecie dominikańska ceremonia Salve Regina. Benson uznał ją za „przepiękną”. Okazał również umiarkowane zainteresowanie występującym w różnych punktach „podobieństwem liturgii dominikanów do rytu Sarum*”.34 Ten na ogół smętny nastrój, łagodzony tylko „całkowitą pewnością”, że wykonuje jego wolę i wchodzi „w bramę Jego Kościoła”, nie opuszczał go przez cały czas trwania procedury konwersji.35

Natychmiast po przybyciu do Woodchester napisał do matki, że nie będzie ponownie chrzczony, nawet warunkowo, dzięki absolutnej pewności, że jego chrzest anglikański był ważny zarówno pod względem formy, jak i intencji. Nie była to decyzja zaskakująca zważywszy, że Benson został ochrzczony przez swego ojca, który jako arcybiskup posiadał odpowiednią znajomość liturgii i dużą praktykę. Niemniej matka, która odpisała mu 10 września, przyjęła tę wiadomość z ulgą. Jej list dowodzi głębokiej miłości do syna, będąc jednocześnie świadectwem łagodnej rezygnacji w obliczu niewiarygodnego, które stało się nieodwracalne:

Mój kochany — Twój list tego ranka jest cudownym pocieszeniem, a zdajesz sobie sprawę, jak głodni i spragnieni jesteśmy najdrobniejszych szczegółów... Jestem głęboko wdzięczna, że nie będziesz ponownie chrzczony... Wszystko to brzmi bardzo prosto i nieskomplikowanie — i właśnie tego nam trzeba — dobrze, że nie ma tam nacisków i przynaglania — a tylko wyjaśniają ci, co to wszystko znaczy, żebyś się zastanowił, czy możesz to zaakceptować. Wiem, że zawiadomisz mnie, jak tylko zostaniesz ostatecznie przyjęty, lub — jeśli to możliwe — zanim, żeby moje serce — nasze serca — mogły być w tym momencie z tobą...36

Następnego dnia napisała znowu, prawdopodobnie odpowiadając na list Bensona, informujący o dokładnym czasie konwersji, która miała się odbyć tego samego dnia, czyli 11 września.

Nie martwię się, że nie ma żadnych opóźnień — jestem bardzo szczęśliwa, że nie ma ponownego chrztu... wracaj szybko.

Podałam dzisiaj domownikom dokładny czas.

Kochany, dzisiaj o piątej będziemy wszyscy z tobą.37

W ten sposób Benson przeszedł przez końcowe formalności procesu nawrócenia. Ojciec Reginald Buckler zabrał go do sali kapitulnej, gdzie, uklęknąwszy przed krzesłem przeora, Benson przystąpił do swej pierwszej spowiedzi wraz z aktem wiary, nadziei, miłości i żalu za grzechy. Otrzymawszy rozgrzeszenie, przeszedł do kościoła, żeby zmówić modlitwę dziękczynną. Następnego ranka otrzymał z rąk przeora swą pierwszą komunię świętą. Zdając relację matce, napisał po prostu „stało się”.

Odpowiedziała natychmiast:

Najukochańszy synu — otrzymałam twój list, który mówi „stało się”... jesteś teraz tam, gdzie twoje serce może być prawdziwie lojalne, gdzie znalazło swój dom, dokąd — jak czujesz — zaprowadził cię Bóg. Powierzamy cię Jemu z bezgraniczną miłością i nadzieją... Tylko dopuszczaj nas do siebie, zawsze, kiedy będziesz mógł — bądź taki jak zawsze...38

Tego samego dnia, 12 września, napisała do niego również Lucy Tait, przyjaciółka rodziny: „To bardzo pocieszające, że przez wszystkie te ostatnie tygodnie byliśmy wszyscy tak blisko siebie. Wygląda na to, że wewnętrzna więź zacieśniła się, podczas gdy zewnętrzna — jak mam to ująć — zmieniła się?”39

Nie wszyscy byli tak życzliwi lub tak wyrozumiali w swoich reakcjach na to, co się stało. Prasa potraktowała bardzo poważnie fakt, że syn byłego arcybiskupa Canterbury został katolikiem, i rewelacja ta wstrząsnęła anglikańskim establishmentem w podobny sposób jak niegdyś ruch oksfordzki i konwersja Newmana.

Matka Bensona donosiła, że „przychodzi strasznie dużo listów...”; „jakże powierzchowne są niektóre i z jak niewiarygodną łatwością ludzie są skłonni myśleć, że przeoczyłeś jakiś bardzo ważny i oczywisty fakt, oni zaś chętnie i uprzejmie zwrócą ci nań uwagę”.40

Z początku, gdy tylko rozeszła się wieść o konwersji, Benson szybko stracił rachubę listów, które otrzymywał. Były to „co najmniej dwie ciężkie torby każdego dnia”. Kiedy przekonał się, że bardzo nieliczne z nich są od katolików, był rozczarowany. Reakcja katolików, daleka od tryumfalizmu z powodu tego, co można by interpretować jako niezwykle korzystne wydarzenie dla Kościoła, była raczej obojętna, przynajmniej, jeśli sądzić po rozmiarach poczty, którą Benson otrzymywał każdego dnia. Zdecydowana większość listów przychodziła od anglikanów — duchownych, mężczyzn i kobiet, nawet dzieci. Nie było w nich nic niosącego otuchę dla nowo nawróconego: „większość postrzegała mnie jako rozmyślnego zdrajcę (ale tych było bardzo niewielu), albo jako zaślepionego głupca, albo jako niecierpliwego, upartego niewdzięcznego fanatyka.”41

Benson zabrał się metodycznie do odpisywania na wszystkie listy. „Szczerej kobiecie”, która zaklinała go, by wspomniał na kazanie o synu marnotrawnym, które sam wygłosił, i błagała, by „śpiesznie wrócił do domu Ojca”, odpowiedział, że to właśnie był uczynił. Inny list okazał się źródłem „znacznego bólu, ale także... zdumienia”. Przyszedł od pewnej kobiety w średnim wieku, którą Benson szczerze uważał za przyjaciela, „żony znakomitego dygnitarza w Kościele anglikańskimi”. W „krótkim, gorzkim i gwałtownym” liście kobieta zarzucała mu, że uczynkiem swym zhańbił imię i pamięć swego ojca. Benson, wyraźnie zraniony, że ktokolwiek może oskarżać go o coś takiego, doszedł do wniosku, że list ten musiał powstać w gniewnym zaślepieniu. W obliczu takich ataków pocieszenie znalazł w bardziej życzliwej reakcji pewnego biskupa anglikańskiego, który powiedział jego matce: „Pamiętaj, że mimo wszystko on poszedł za swoim sumieniem, a czegóż więcej mógłby chcieć dla niego jego ojciec?”42

Przynajmniej jeden list przyniósł mu promyk ukojenia. Pewien anglikański duchowny pisał entuzjastycznie, gratulując mu szczęśliwego odnalezienia drogi do „Miasta Pokoju”. Według Bensona, osiem lat później tenże duchowny, nieznany nam z nazwiska, sam został przyjęty do Kościoła.

Jednak wstrząs, jaki konwersja Bensona wywarła na wielu tych, którzy znali go i szanowali, najlepiej podsumowują słowa anglokatolickiego przyjaciela, dla którego Benson był kimś w rodzaju przewodnika duchowego:

Ojciec Benson postanowił zostać rzymskim katolikiem! A zatem, jeżeli nie był katolikiem w kościele Anglii, to kim był? Kim byłem ja?

...Bez żadnej przesady można powiedzieć, że same fundamenty wiary i wszystkie prawdy życia duchowego zachwiały się i zadrżały na skutek tego gwałtownego i całkowicie niespodziewanego wstrząsu... W żaden sposób nie można było zrozumieć, dlaczego ktoś, kogo uważaliśmy za filar „angielskiego” katolicyzmu, uznał za konieczne dla swego zbawienia ulec Kościołowi rzymskiemu.43

Kiedy minął początkowy wstrząs, cytowany autor, a także wielu innych próbowało dowiedzieć się, dlaczego ich mentor poczuł się zmuszony uczynić ten „straszny krok”. Doprowadziło to do tego, że „po tym jak przystąpił już do Kościoła, wielu z nas zaczęło badać tę kwestię pod jego kierunkiem, aż wreszcie sami zostaliśmy katolikami”.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama