Nie patrz na siebie, patrz na Niego

Świadectwo

Po ponad trzech latach pracy duszpasterskiej jako wikariusz i po dwóch latach studiów specjalistycznych zostałem ojcem duchownym w seminarium. 9 lat smakowałem tylko tego chleba i był to bardzo ważny etap w moim życiu. Już od 10 lat jestem proboszczem; od roku w drugiej parafii.

Przed powołaniem do kapłaństwa uciekałem w duchu Mojżesza: „Mówić nie potrafię” i: „Cóż ja powiem ludziom?”. A gdy Pan Bóg dał mi możliwość przebierania w kierunkach studiów i wiele innych powodzeń, dał też przekonanie, że cokolwiek bym czynił, kimkolwiek i z kimkolwiek był, to i tak będzie mi czegoś brakowało. Do dziś nie opuszcza mnie ta pewność. Moje słabości i niewierności nie pomniejszają tego przeświadczenia, a tylko bardziej bolą.

Miałem szczęście spotkać wspaniałych kapłanów i spowiedników: przed seminarium i w trakcie. Byli cierpliwi w słuchaniu i odważni w stawianiu trudnych pytań, ażebym mógł zobaczyć i nazywać to, z czego nie zdawałem sobie sprawy, że we mnie tkwi. Ukazywali mi przede wszystkim, że Bóg jest dobry i że moc w słabości się doskonali.

Od posługi bycia spowiednikiem i kierownikiem duchowym też uciekałem. Odsyłałem ludzi do starszych i bardziej doświadczonych. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś siostra urszulanka szara poprosiła mnie o tę posługę i to w Lublinie, gdzie tylu jest — i to nie tylko na KUL-u — mądrych kapłanów. Była uparta i dziękuję jej za to.

Ojcostwo w seminarium spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Wstępem do tego wydarzenia było spotkanie pewnej rodziny w Niemczech, nazywanych wtedy Zachodnimi. Małżonkowie owi zawstydzili mnie swoją wiarą i wstrząsnęli postawionym pytaniem: „Czemu Ksiądz boi się oddać cały Panu Bogu?!”. Gdy mówiłem prawdę, że po prostu się lękam, usłyszałem od nich: „Nie patrz na siebie, patrz na Niego”. Pomogło mi to wtedy i pomaga do dziś. Dało mi też wtedy odwagę, by powiedzieć „tak” pracy z alumnami.

Również na czas ojcowania w seminarium dał mi Bóg odpowiednią pomoc. Podczas pierwszego tygodnia rekolekcji ignacjańskich doświadczyłem mocnego potwierdzenia dotychczasowych intuicji, jaki Bóg jest: On naprawdę „tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał...” (słowa te miałem umieszczone na obrazku prymicyjnym). Spotkanie z ojcem „dającym” te rekolekcje owocuje do dziś synowsko-ojcowską więzią. Poczytuję to sobie za wielką łaskę. Obecnie spotykam się z moim ojcem duchownym raz na kilka miesięcy. Nie liczą się setki kilometrów do przejechania. Owoce tych spotkań nie dadzą się na nic zamienić.

W posłudze seminaryjnej odkrywałem głębiej — może to niezbyt dobrze zabrzmi — o co chodzi w chrześcijaństwie, a tym bardziej w kapłaństwie. Udział w spotkaniach ojców duchownych, w sympozjach i rekolekcjach pomagał układać te sprawy w głowie i formować serce. Cenna była dla mnie praca z alumnami, ale zaczęły też przychodzić osoby spoza seminarium. „Rozwiązaniem” był cotygodniowy dyżur w konfesjonale w katedrze — sanktuarium Matki Bożej Płaczącej. Dziwiłem się, że siostry zakonne zapraszają mnie do pomocy w formacji i studenci przyprowadzają swoich znajomych. Do dziś nie przestaje mnie zadziwiać, że człowiek dopuszcza mnie do tego, co dzieje się pomiędzy nim a Bogiem. Zdumiewa mnie to, ale i krzepi.

Po 14 latach przygotowań przyszedł czas na wspólnotę parafialną w stolicy diecezji i w parafii, gdzie poprzedni proboszcz tyle dobrego uczynił i porozpoczynał nowe dzieła. Obawy o to, czy sobie poradzę — zwłaszcza w sprawach gospodarowania i zarządzania — cichły, ilekroć stawałem przy ołtarzu Pańskim. Słowo Boże zawsze mnie wzmacniało. Odczytywałem je tak: „Tu jest twoje miejsce”. Miałem szczęście współpracy z gorliwymi wikariuszami. Znaleźli się też dobrzy ludzie, którzy podjęli się pracy z niepełnosprawnymi, dziećmi i młodzieżą, ich rehabilitacji i formacji. Poczucie radości dawały mi kręgi Kościoła domowego i Legion Maryi, jak też oaza oraz współpraca ze szkołami. Można było oczywiście jeszcze więcej uczynić, choćby w sprawie projektu „Nowy Obraz Parafii”...

W parafii „smakuję” ojcostwa duchowego. Czekam zawsze na wizytę duszpasterską, zwaną kolędą. I choć jest to zaledwie „dotknięcie” rodzin i miejsc ich zamieszkania, to spotykając się, poznając wzajemnie i wspólnie się modląc, stajemy się sobie bliżsi. Jest to też częsty punkt wyjścia do następnych spotkań indywidualnych w konfesjonale czy w rozmowie duchowej.

Zauważam jedno. Im bardziej ja sam zdumiewam się dobrocią naszego Boga, tym bardziej On przysyła do mnie swoje cierpiące dzieci. Od pięciu lat pełnię również posługę egzorcysty w naszej diecezji, co dodatkowo prowadzi do spotkań z ludźmi bezradnymi wobec zła, słabości i cierpienia. Posługa ta przekonuje mnie ciągle na nowo o prawdzie, że Bóg szuka człowieka po to, by go wyprowadzić z manowców, na które wciąga go grzech. Pragnie dać swoim dzieciom pokój i radość, a przede wszystkim sens życia.

Od roku jestem proboszczem w parafii przy sanktuarium maryjnym. Przybywają tu nie tylko parafianie, lecz także pielgrzymi i turyści. Są nowe wyzwania, ale i radości.

W ojcowskiej posłudze towarzyszenia wiernym za najistotniejszą uważam modlitwę za nich. Zawsze przed snem modlę się do Niepokalanej Matki, św. Michała Archanioła i św. Ojca Pio (patroni polskich egzorcystów) i proszę Boga, by błogosławił pasterza mojej diecezji, parafię, w której teraz jestem, seminaria i parafie, gdzie wcześniej pracowałem. Zanurzam w tym błogosławieństwie osoby, którym posługiwałem i posługuję jako kierownik duchowy, oraz mojego ojca duchownego i spowiedników.

W spotkaniach z ludźmi nastawiam się na ich wysłuchanie. W trakcie rozmowy modlę się za nich. Kiedyś mój duchowy ojciec podpowiedział mi, bym prosił wtedy Ducha Świętego o światło. Staram się to czynić. Wykorzystuję też okazję, by przekazać prawdę o miłości Boga, o wcieleniu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa i darze Ducha Świętego. Gorąco też zachęcam wszystkich, aby ufali orędownictwu Niepokalanej.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama