Modlitwa oddech życia (2)

Fragmenty książki o. Daniela Ange'a o modlitwie (2)

Modlitwa oddech życia (2)

Daniel Ange

Modlitwa oddech życia

Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa, 2006
ISBN: 83-7119-474-9


Modlitwa-źródło: kiedy w głębi pulsuje serce

 

„Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro ma, oblubienico, ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym. (...) źródłem mego ogrodu, zdrojem wód żywych spływających z Libanu.”

(Pnp 4,12.15)

 

Wszystkie modlitwy u źródła

Jednak ta wielka modlitwa Kościoła, i modlitwa w rodzinie, i spontaniczna modlitwa uwielbienia, i żarliwe orędownictwo, i płomienne dziękczynienie, słowem: wszelkie formy modlitwy (o których powiemy później) są czcze i puste, są słowami na wiatr, gitarą bez strun, jeśli w ich głębi nie ma modlitwy serca, nie ma serca pogrążonego w modlitwie. Jeśli serce nie jest pogrążone w modlitwie, to pełne harmonii gesty, śpiewy medytacyjne, najbardziej entuzjastyczne okrzyki, najlepiej przygotowana liturgia są jak cudowne kwiaty, które, pozbawione korzeni, szybko więdną.

Modlitwa chóralna (liturgia) zakłada i wyzwala modlitwę serca, aby po modlitwie uwielbienia całego Kościoła (albo przed nią) słuchać Boga w kościele własnej duszy. Powszechna odpowiedzialność pociąga za sobą osobistą zażyłość. Aby być ambasadorem Króla, należy najpierw spotkać się z Nim. W ten sposób wielka modlitwa liturgiczna, która obiega pustynie i oceany, rozpoczyna się najpierw od przejścia przez własny kraj. Liturgia, która obejmuje wszystkie miejsca i czasy, każe bić mojemu sercu tu, w tej właśnie chwili.

Nawet adoracja Ciała Jezusa przede mną zakłada kontemplację Jego Oblicza wewnątrz mnie samego. Aby złożone na ołtarzu chleb i wino stały się prawdziwym gestem, trzeba, bym najpierw i jednocześnie ofiarował sam siebie na ołtarzu mojego serca.

Eucharystia w kościele zakłada więc i wprowadza liturgię do sanktuarium mojej duszy.

To jest oracja; pochodzi od łac. czasownika orare, co oznacza „modlić się” (stąd oratorium, orant), ale w języku potocznym — modlitwę wewnętrzną. Modlitwę milczących głębi, modlitwę serca i duszy.

Słowem, u początku tych różnorodnych strumieni konieczne jest źródło, w przeciwnym razie strumienie te natychmiast wyschną.

Przyjdź więc i napij się ze źródła!

Pragnę twojej wody

Więc powiedz mi wreszcie, co to za źródło? A wcześniej jeszcze powiedz mi, kto pomoże mi znaleźć do niego ścieżkę? A gdy w końcu znajdę do niego drogę, kto mnie tam wpuści?

Któż, jeśli nie pielgrzym z Jerozolimy, który w palącym słońcu południa, w upale, wyczerpany osuwa się na brzeg mojej studni. Jego usta spękane z nienasyconego pragnienia. Czy przyjdzie mu tu umrzeć z pragnienia, niczym zwierzęciu na pustyni? Albo zemdleć? A więc ośmiela się mnie prosić:

Jedną szklankę wody, proszę! Choć jedną!

- Gdzie mam ją zanurzyć na tej pustyni, jak ci się zdaje?

— Spójrz, tam, niedaleko!

Nagle moje oczy otwierają się i widzę to, czego nie widziałam: strużkę wody na czerwonym piasku.

Idę wzdłuż tej strużki i — co widzę — wypływa ona z mojego własnego serca.

— Tak, źródło, którego pragnę, to twoje serce.

— Ale moje serce jest puste, pęknięte, bo rozdałam zbyt wiele miłości, nigdy nie dostając nic w zamian. Już nie mogę kochać, za dużo flirtowałam! Na próżno! Jestem z moim szóstym i zapewne nie ostatnim mężczyzną. Żaden z nich nie kochał mnie za to, że jestem. Dla nich jestem tylko rzeczą, przedmiotem służącym przyjemności. Została mi już tylko kropla miłości, którą mogę ci dać. Wszystko roztrwoniłam, wszystko mi wydarto: zawsze mnie wykorzystywano. Moje źródło? Wyschło!

— Dokonamy przelania!

— Jak to?

— Tak, do twojego pękniętego serca przeleję ze źródła mojego Serca wody żywe, które z niego tryskają, bo moje Serce nie jest pęknięte, ale przebite. To nie to samo. W ten sposób twoje wyschnięte serce przemieni się w... źródło. Będziesz źródłem! Nikt dotychczas nie mógł ugasić twojego pragnienia. Teraz ja je zaspokoję na zawsze. A wówczas będziesz mogła — jak ja, i ze mną — dać pić wielu!.

I oto młoda, źle kochana kobieta o złamanym sercu biegnie, by ofiarować żywą wodę prawdy całej wiosce. Ona, najbardziej pogardzana... Z tego wszystkiego zapomniała swojego dzbana, od tej chwili już bezużytecznego... (por. J 4,28).

Wypędzony, wygnany, porzucony!

A skąd wytryska źródło? Z twojego serca. Jest tak od chwili, gdy otworzyły je wody chrztu. Nawet gdy ty o tym nie wiesz. Jest ono źródłem, ponieważ płynie w tobie Źródło jedyne: źródło z Serca Jezusa. Tryska po wszystkie czasy. Nic nie może go wysuszyć. Ale wszystkim można je zasypać. Nie możesz go osuszyć, ale możesz przeszkadzać mu płynąć, a więc sycić się, a przez ciebie i wielu innych. Gdy zwyczajnie i po prostu nie przychodzisz nigdy z niego pić... Więc jak chcesz, żeby zaspokoiło ono twoje pragnienie?

W czasie pielgrzymki na Synaj definitywnie zepsuła się nasza stara taksówka. Potworny sierpniowy upał! Sterczące z parzącego piasku jakieś szkielety wielbłądów... Leżąc pod samochodem w poszukiwaniu odrobiny cienia myślimy o tym, jak nasi ojcowie umierali tutaj z pragnienia... Po zapadnięciu nocy ciche „bul, bul”... Potrącam moją torbę, słyszę wodę w manierce, o której zapomniałem. Dzięki tym kilku kroplom gorącej wody i chłodowi nocy znajdujemy dość sił, by iść... Halucynacje? Spływające strumienie w środku pustyni! To nie było złudzenie, to oaza El-Faran. Byliśmy uratowani! „Zmartwychwstali!”. Dzięki tej wodzie żywej możemy kontynuować nasz nocny marsz aż do góry Horeb na Synaju.

I tak nosimy w sobie źródło, które pozwala nam żyć... Nie wiedząc o tym, umieramy z pragnienia na pustyni świata, będąc tuż obok źródła.

I to jest właśnie mój dramat. Żyję na zewnątrz mojego serca. Przebywam na peryferiach, z daleka od mojego centrum. Rozpraszam się na zewnątrz. Flirtuję z każdym, kto się nawinie. Dzielę się na tysiące kawałków. Włóczę się poza domem. Uprawiam turystykę daleko poza moim krajem. Zwlekam z powrotem. I to od tak dawna, że już zgubiłem drogę. Już nie odnajduję jej śladów. Jestem wyczerpany, bo biegałem na wszystkie strony. Umieram z pragnienia...

Nie wiem, ani skąd przychodzę, ani dokąd idę. Jestem wyalienowany, wydalony, wypędzony, wygnany. Moja tożsamość? Zapomniana! Moja twarz? Już jej nie poznaję! Tyle udawałem, że wcale (albo już) nie wiem, kim jestem.

A kto mówi wyalienowany, mówi manipulowany, kierowany przez innych. I kiedy mówię „ja”, to już nie ja, ale ktoś inny, ten, kogo sobie wymyśliłem, wyobraziłem. Jak w kinie. Gram jakąś postać. Naśladuję znane gwiazdy. Choćby trzeba było nosić maski i peruki!

A dlaczego odszedłem tak daleko od samego siebie? Ponieważ dałem się podbić — w podwójnym sensie: olśnić i wziąć w niewolę — wspaniałości stworzeń. Uwiodły mnie, zafascynowały, olśniły. Nie rozszyfrowałem ich przesłania: „Nie jesteśmy Stworzycielem, a tylko jedną z Jego twarzy”. Więc wzięły mnie w niewolę. Ujarzmiły. A moje serce z domu zmieniło się w więzienie... ze źródła w pustą dziurę.

Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna, a tak nowa, późno Cię umiłowałem. W głębi duszy byłaś, a ja się błąkałem po bezdrożach i tam Ciebie szukałem, biegnąc bezładnie ku rzeczom pięknym, które stworzyłaś. Ze mną byłaś, a ja nie byłem z Tobą. One mnie więziły z dala od Ciebie — rzeczy, które by nie istniały, gdyby w Tobie nie były.

 

Ktoś już u mnie jest! A u was?

„Niech wejdzie miły mój do swego ogrodu

i spożywa jego najlepsze owoce!”

(Pnp 4,16)

A oto i Ten, który przychodzi do mnie, na moją pustynię. Wydaje się równie wyczerpany jak ja. Ja — dlatego że uciekam daleko od siebie. On — bo biegnie za mną. Ale On, Jego serce jest prawdziwym gejzerem, wodospadem, który gdzieś wysoko w górach spływa z lodowca ukrytego za ostatnim najwyższym szczytem. A ja jestem dziurawym naczyniem, spękaną studnią, pękniętą fontanną.

Proponuje mi więc dokonanie przelania. Napełni mnie przez te same szczeliny, którymi wyciekła moja woda. Przez te same rany mojego spragnionego i nigdy nie zaspokojonego serca przelewa we mnie własne strumienie.

Chce teraz sprawić, bym zstąpił w samego siebie, bym zamieszkał we własnym domu, chce wprowadzić mnie do mojego serca, objawić sobie samemu, odsłonić przede mną moją własną twarz, przywrócić mi moje dziedzictwo.

— Panie, zgubiłam i wiadro, i sznur do czerpania z mojego serca.

— Tak, a jest ono tak głębokie, że nikt prócz mnie nie może z niego zaczerpnąć. Prócz mnie, który chce przywrócić cię samemu sobie.

— Ale ja chcę stamtąd czerpać sam. Sam z siebie.

— Cóż! Zdradzę ci tajemnicę: sznurem jest modlitwa, wiadrem: miłość, a wałkiem studziennym: ufność. Potrzeba ci wszystkich tych trzech rzeczy — i po to, żeby czerpać, i po to, by dawać pić wszystkim wokół ciebie.

I oto wreszcie po tym, jak skakałem na wszystkie strony, jestem w swoim wewnętrznym domu. Wreszcie jestem „at home”, u siebie.

I co w nim odkrywam? Pełne zaskoczenie! Ktoś już tam jest. Czekał na mnie w moim domu. A ja o tym nie wiedziałem! Zamieszkiwała we mnie Obecność, a ja ani o tym nie wiedziałem, ani nawet sobie tego nie uświadamiałem! Żyłem, nie wiedząc, co się we mnie dzieje, kiedy błąkałem się z dala od swojego domu. Nie wiedziałem, że mogę powiedzieć: z dala od naszego domu!

W samym środku ciebie, jest Ktoś, kogo nie znasz (por. J 1,31).

 

Szczyt wszystkiego: jest ich wielu!

Lecz oto zaskoczenie! Nie jest sam: przedstawia mi dwóch innych mieszkańców. Więc mieszkało ich u mnie trzech, a ja miałem się zawsze za samotnego! Czy to możliwe? Wygląda na to, że się bardzo kochają.

Ledwie różdżkarz mojego serca przyprowadził mnie do domu, a już widzę dwóch innych, którzy biegną ku niemu i ściskają go długo i serdecznie. Tak spleceni, trwają dłuższą chwilę. Jakby byli nierozłączni. I przekonam się, że tak jest naprawdę.

Pasterz, który mnie odnalazł i tu przyprowadził, woła: „Tatusiu ukochany! Abba!” — a tamten szepcze: Moje dziecko, dziecko mojego serca! A trzeci nazywa go: moja radości, moja miłości! A czasem dwaj pierwsi razem: nasza radości, nasza miłości!

Co najdziwniejsze, żaden nie wygląda na starszego od pozostałych. Wszyscy trzej są niezwykle młodzi! I co więcej, tak bardzo do siebie podobni, że można by powiedzieć: oto „trojaczki”! Przy tym każdy ma właściwe sobie gesty i, jak to wkrótce odkryję, własny charakter, temperament, a nawet tylko jemu właściwy sposób ubierania się. Nie można ich pomylić ani pomieszać. A już tym bardziej rozdzielić czy po prostu odsunąć jednego od drugiego.

Wszyscy trzej razem — choć każdy na swój własny sposób — zwracają się do mnie:

— Jesteś u siebie, bo jesteś u nas. Czy raczej odwrotnie: jesteś u nas, bo jesteś u siebie.

Zbudowaliśmy ci dach nad głową, sprawiliśmy, że trysnęło źródło, aby ogród mógł być wciąż nawadniany. Aby elektryczność, dzięki małej zaporze, dawała zawsze ciepło i światło. Bo nie można żyć bez wody i światła. I zawsze zapewnialiśmy ci — bez żadnych rachunków do zapłacenia — i wodę, i światło. Innymi słowy — życie.

Sądziliśmy, że będziemy tu szczęśliwie żyć we czwórkę. A potem, pewnej pięknej księżycowej nocy, uciekłeś nie wiadomo gdzie. Zostaliśmy sami we Trzech. Wszędzie, wszędzie cię szukaliśmy po nocy. Na próżno! Ogród opustoszał... Ale bez ciebie nie mogliśmy być szczęśliwi. Czyż to nie dla ciebie wszystko to zbudowaliśmy i urządziliśmy? Więcej nawet: daliśmy z siebie wszystko? Twoje odejście, twoja ucieczka rozdarła nam serce...

Nie mogąc żyć u ciebie bez ciebie, wysłaliśmy jednego z nas, by cię szukał, sprowadził całego i zdrowego do domu. Teraz weź długi i staranny prysznic, bo jesteś za bardzo „ubrudzony”, namaść się, ogól, bądź piękny! Czekamy na ciebie z kolacją. Wszystko przygotowane. Było gotowe przez cały ten czas, gdy na ciebie czekaliśmy!

I żyjmy odtąd razem, nierozłącznie. Razem w domu, ale razem i wtedy, gdy będziesz wychodził. Razem, by pracować, służyć, kochać, szukać wszędzie tych, co nie mają dachu nad głową, bo oni, tak jak ty, opuścili swój dom. Razem odnajdywać źródła, odkopywać je, sprawiać, że będą płynąć. Razem, by gasić pragnienie tłumów. Słowem: razem, by kochać.

Mogę więc ciągnąć dalej za Augustynem:

(Piękności) zawołałaś, rzuciłaś wezwanie, rozdarłaś głuchotę moją. Zabłysnęłaś, zajaśniałaś jak błyskawica, rozświetliłaś ślepotę moją. Rozlałaś woń, odetchnąłem nią — i oto dyszę pragnieniem ku Tobie. Skosztowałem — i oto głodny jestem, i łaknę. Dotknęłaś mnie — i zapłonąłem tęsknotą za pokojem Twoim.

Wieczna Prawdo! Prawdziwa Miłości!

Gdy po raz pierwszy Cię poznałem, Tyś mnie do siebie przygarnął, żebym zobaczył, że powinienem coś ujrzeć, a także — iż nie jestem jeszcze zdolny do ujrzenia tego. Schłostałeś słabość mego wzroku, przemożnym uderzywszy we mnie blaskiem, aż zadrżałem z miłości i zgrozy. Zrozumiałem, że jestem daleko od Ciebie — w krainie, gdzie wszystko jest inaczej. I zdawało mi się, że słyszę Twój głos....

Ten „twój dom!”, ten „ich dom” — to wewnętrzne sanktuarium, to miejsce-źródło całej twojej istoty, to... twoje serce.

Mogę wreszcie powiedzieć, ale dlatego, że On sam może mi to powiedzieć:

Znalazłam umiłowanego mej duszy,

pochwyciłam go i nie puszczę,

aż go wprowadzę do domu mej matki...

(Pnp 3,4).

Źródełko na wielkiej górze, czy szept jego słyszysz?

W głębi alpejskiej doliny, w Górnej Prowansji, gdzie znajduje się moja pustelnia, płynie mały górski strumyk. Płynie, płynie, płynie. Dzień i noc. Latem i zimą. Bardzo łagodny latem, grzmiący w topniejących śniegach. Nie zawsze zwracam uwagę na jego szmer. Jednak regularnie przerywam pracę, łowiąc uchem jego śpiew przez kilka chwil. Tak, źródło wciąż tam jest, i wciąż płynie! Potem dalej śpiewam psalmy, rąbię drewno, gotuję marchewkę, piszę książkę, odpowiadam na list. Jednak czy pracuję, czy śpię, czy jem, bez względu na to, co robię — strumień wciąż płynie.

I oto gdzieś w samej głębi mnie samego Syn nieustannie kocha Ojca, uwielbia Go, wyśpiewuje Jego chwałę, zachwyca się Jego pięknem. A Ojciec nie przestaje kontemplować zachwyconym spojrzeniem oblicza swojego Syna. Tymczasem Duch jest Miłością, która wciąż krąży między nimi, a więc jest ich wzajemną radością. A wszystko to dzieje się we mnie. Oni we mnie żyją! Zdajesz sobie sprawę? I to nawet wcześniej, nim to sobie uświadomiłem. I to nawet wtedy, gdybym wcale sobie tego nie uświadomił...

A więc modlitwa poprzedza jej poznanie. Zanim będę się modlił świadomie — w moim sercu, i od mojego chrztu, Syn już się modli, wstawia się, uwielbia! I nawet jeśli nigdy, przez całe moje życie, nic bym o tym nie wiedział, nie zmieniłoby to w niczym rzeczywistości. Tak to właśnie jest. Wątpisz? Spotkajmy się w niebie!

Jeśli jedziesz drogą biegnącą wzdłuż rzeki, to dopóki siedzisz w samochodzie, nie możesz jej usłyszeć. Możesz zatrzymać się od czasu do czasu, wyłączyć silnik, żeby posłuchać, jak ona płynie i śpiewa. I choć potem ruszasz w drogę, to już wiesz, że kiedy jedziesz, rzeka wciąż płynie i śpiewa.

Źródłem jest sam Jezus — nie ustający w wysławianiu i błaganiach w głębi twojego serca. Modlitwa jest rzeką. Jednak może płynąć na próżno, wylewając się niepotrzebnie na kamienistą ziemię. Ani jednej rośliny do podlania! Jaki żwir! Ani jednego wędrowca do napojenia! Nikt tędy nie przechodzi, nikt się nie zatrzymuje; a nawet gdyby się zatrzymał, nikt tu nie czerpie wody.

Moje porównanie zapewne nic ci nie powie, bo nie mieszkasz w alpejskiej dolinie. Mam więc dla ciebie inny przykład, bardziej ci bliski. Jesteś w środku miasta. Żeby zmniejszyć hałas ulicy i móc się skoncentrować podczas nauki, włączasz w tle muzykę. Nie słuchasz każdego dźwięku, ale regularnie przerywasz mówiąc: ach! To Adagio Albininiego. A to Koncert Aranjueza. Smakujesz muzykę przez kilka chwil, a potem wracasz do pracy. Jednak twoje CD wciąż się kręci, a orkiestra wygrywa cudowną harmonię dźwięków...

Prawdę mówiąc, oba te obrazy-przykłady łączą się ze sobą: bo czy szmer potoku, czy odgłos bijącego źródła nie są najsłodszą muzyką?

Postaraj się regularnie i jak najczęściej schodzić aż do źródła swojego serca i nadstawiać uszu, by usłyszeć: co mówią do siebie twoi królewscy Goście, co robią i czego pragną.

Co Jezus mówi właśnie swojemu Ojcu? Czy to jest błaganie, modlitwa wstawiennicza, adoracja, modlitwa uwielbienia, dziękczynienie?

(...)

Wobec dzieła stworzenia: modlitwa wizualna

Kolejna odmiana: Kiedy jestem na rekolekcjach w górach i spaceruję modląc się modlitwą Jezusową, dostosowuję ją do tego, co mam właśnie przed oczami. Idąc wzdłuż strumienia czy stojąc przed wodospadem wołam: Jezu, źródło wód żywych! Albo: Jezu, pragnę Ciebie! Widząc wschód słońca: Jezu, słońce naszego życia! Zalany po prostu przezroczystym światłem: Jezu, moja światłości!, albo: Jezu, światłości świata! Spotykając stado: Jezu, mały Baranku! Na widok delikatnej gry chmur przypominających skrzydła aniołów: Jezu, królu aniołów! Zawsze jednak powtarzam te okrzyki podziwu kilka razy.

To wszystko zanurza mnie w modlitewny spokój. Modlę się modlitwą nieustannie zadziwionego dziecka.

Na ulicy: modlitwa uosobiona

Tak to wygląda na łonie natury. To samo jednak robię w mieście: na ulicy, w autobusie, metrze czy w pociągu. Przy każdej mijanej twarzy mężczyzny wymawiam imię Jezus, lub imię Maryja, jeśli mijam kobietę. Działanie takie jest podwójne: czczę w nich obecność Jezusa i podobieństwo do Maryi. Jednocześnie pozwalam Jezusowi wysłać ku niemu, czy ku niej promień Jego Ducha. Bardzo mi to pomaga w nieustannej, niezwykle prostej, bardzo swobodnej modlitwie: w czasie marszu, w podróży. Lubię ją odmawiać, idąc na przykład głównym przejściem w autobusie, samolocie, pociągu czy w metrze, gdy wszystkie twarze znajdują się naprzeciwko mnie.

Za każdym razem On przypomni sobie te chwile, które Go tak naznaczyły. Był tak poruszony wiarą i miłością proszących biedaków. Zadziwiły Go słowa setnika: „Nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój”. Albo ten krzyk, pełen szalonej ufności, młodej Libanki z Saidy: „Nawet małe dzieci...”.

Te nieustające mrugnięcia Bogiem

Ta modlitwa, tak prosta, jest niezwykłą drogą prowadzącą do modlitwy ciągłej, nieustannej, trwającej non stop. W końcu przechodzi ona w permanentny stan modlitwy, po prostu dlatego, że powtarzane nieustannie Imię „Jezus” nie może nie stawiać cię wciąż wobec Jego Obecności w głębi twojej duszy. Ona prowadzi cię nieustannie do Niego. Wszystko do Niego zwraca. Wszystko Nim rozjaśnia. A Jego Imię objawi ci w końcu twoje nowe Imię.

Każde: Jezu! albo Ojcze! jest mrugnięciem oka do Jezusa lub do Ojca. Chodzi o rzeczywiste mrugnięcia okiem: mrugnięcie Bogiem!

Takie ukradkiem rzucone spojrzenie ku Jego oczom jest tym samym, co wołanie skierowane wprost do Jego Serca — jest strzałą. Dlatego Ojcowie mówią o aktach strzelistych.

Kto wie, czy moje spojrzenie spoczywające na każdej twarzy nie zabarwia się wtedy jakimś innym światłem? Światłem oczu Jezusa, które zwracają się na tę osobę za moim pośrednictwem. Ja widzę tylko jej twarz, On kontempluje jej serce. Myślę tu o pewnym młodym chłopaku, który zamierzał popełnić samobójstwo rzucając się z mostu do Sekwany. W autobusie jakiś mężczyzna skierował na niego spojrzenie pełne takiej łagodności, że pomyślał: jeśli ktoś może patrzeć na mnie w ten sposób, to widać, że jednak życie warte jest trudu przeżycia go. Przez cały tydzień próbował odnaleźć tego człowieka, pamiętając, na którym przystanku wysiadł. Kiedy wreszcie go spotyka, pyta: „Dlaczego tak na mnie patrzyłeś? Przecież wcale mnie nie znasz?” — „Nie wiem. Ale patrząc na ciebie, mówiłem o tobie Jezusowi i uwielbiałem Go w twoim sercu”. To był młody pastor.

 

To Imię jak balsam i żar

Ach, to Imię, błogosławione pośród wszystkich innych! To imię Jeszua — Zbawiciel, które streszcza w sobie wszystko to, kim On jest: dla nas, i w nas, i ze względu na nas.

To Imię wybrane przez samego Ojca, objawione Maryi bezpośrednio przez osobistego wysłańca, powierzone Józefowi, aby nadał Bogu Jego Imię na ziemi. Ale On zachowa je na wieczność. Imię, które Maryja wymawiała z taką czułością w sercu, ze słodyczą w głosie, z mocą w duszy. Od Nazaretu, gdzie mieszkała, do Kalwarii, gdzie przytuliła się do swojego Dziecka.

Imię, które tylko Duch Święty może wymówić we mnie, przynajmniej bym wypowiedział je z wiarą, która uznaje w Nim naszego Boga, i z miłością, która przyjmuje Go jako miłość wszelkiej Miłości. Nikt nie może powiedzieć w Miłości „Jezus” inaczej niż z wnętrza Ducha, a więc i razem z Maryją i jakby z Jej wnętrza.

Imię to było wyśpiewywane przez wszystkich świętych, wielbione przez całe pokolenia wierzących. Imię to rozkwitało — jako pierwsze — na ustach tak wielu dzieci, i ostatnie — na ustach tylu umierających. Imię, które było wyznawane przez tylu męczenników w piekle tortur albo lodowatej samotności gułagów.

To Imię, którego nic nigdy nie wydrze z serc wierzących i ust ochrzczonych.

Co woła Joanna, Dziewica, w żarze płomieni? Wciąż to imię, które pali jej serce bardziej niż płomienie trawiące jej dziewicze ciało. Imię, którego znak zdobił jej sztandar.

Isaak Jogues, wielki męczennik kanadyjski, jest zakneblowany, ale słychać, jak stara się artykułować: Jezus... Kiedy odcinają mu język, głuchy pomruk wciąż chce wypowiedzieć: Jezus.

Jezus! To Imię, którego nie przestawał wzywać aż do ostatniego tchnienia i Kosma ze Stelli (w Grecji) i Bernardyn ze Sieny (we Włoszech) — to logo IHS jaśniejące jak słońce na jego sztandarze (takie samo jak to, które można zobaczyć wyryte na Ratuszu w Sienie). Chciałoby się przytoczyć tyle wspaniałych tekstów sławiących to Imię...

 

 

Jezus! Jezus! Na tę myśl kręci się w głowie od zachwytu i szczęścia! Jezus! To radość naszego życia!

Paweł VI

To Imię jest lekarstwem. Jeden z was jest smutny: niech tylko imię Jezusa przyjdzie do jego serca, niech stamtąd wypłynie na jego wargi; a natychmiast od blasku tego imienia rozproszą się chmury, wróci piękna pogoda. Albo też ktoś, kto popełnił wielki błąd: zrozpaczony szuka śmierci, ale wystarczy wezwać imienia życia, by odzyskał do życia chęć.

Święty Bernard

(...)

Modlitwa, w której płonie miłosierdzie

 

Wszystko to pięknie. Ale w jaki sposób dotrzeć do tego źródła? Jak wejść do naszego domu? Jak w nim wspólnie żyć z Trzema Osobami, które już tam mieszkają?

Niektóre książki o modlitwie są zachwycające, ale bardziej zniechęcają niż zachęcają. Mówią nam wspaniale o tym, czym powinna być idealna modlitwa: bez rozproszeń, bez wewnętrznych obrazów, w czystej nocy wiary, w wewnętrznej pustce, całkowitym milczeniu, bierności zmysłów... Krótko mówiąc, modlitwa „duchowo czysta”. Z całą pewnością musiała działać w tych autorach łaska, bo nie mogli mówić o czymś, czego sami nie doświadczyli. I bardzo mnie to cieszy. Ale co z nami: biednymi motylami, które nie szybują jak orły, czy owieczkami, które nie skaczą tak zuchwale jak łanie na dwóch tysiącach metrów?

Niewątpliwie należy dążyć do tego przedstawionego ideału, ale on jest darem, darem serdecznym (od słowa: serce), darmo udzielonym przez Pana. Mogę go pragnąć, ale nie mogę go wywołać. Mogę mieć na ten dar nadzieję, ale nie mogę go stworzyć. Nie mogę go zdobyć siłą moich pięści.

 

Doświadczenie mojej nędzy

Tymczasem modlitwa staje się dla mnie codziennym doświadczaniem mojego ubóstwa. Doświadczam w niej (co za doświadczenie), że rzeczywiście sam z siebie nie jestem zdolny modlić się modlitwą naprawdę czystą, wewnętrzną, kontemplacyjną. To całkowicie przekracza moje możliwości, zdolności i wysiłki.

Podpisuję się pod słowami św. Pawła: „Nie umiemy się modlić!”. Mogę więc tylko wołać: Jezu, przyjdź, by modlić się we mnie! Duchu, daj mi modlitwę Jezusa! Ojcze, ulituj się nad moją nędzą! Albo jak Piotr w łodzi w czasie burzy: „Każ mi przyjść do Ciebie”. Wystarczy jedno Twoje słowo. Inaczej nie ma mowy, żebym zaryzykował chodzenie po wodzie!

I mam tylko to wołanie, ale to już... jest modlitwa! I to modlitwa bardzo czysta, bo bardzo prawdziwa. Sytuacja więc zmienia się od jednego słowa lub od jednego mrugnięcia okiem: ponieważ czuję całą swoją niemoc, wołam do Boga. I prosząc, modlę się! Bo modlić się to najpierw wołać. A nie woła się, jeśli się nie jest w potrzebie, w cierpieniu, w rozpaczy.

Jeśli doświadczam tu własnej nędzy, bardziej niż gdziekolwiek indziej, to dlatego, że Bóg chce mnie doświadczyć swoim miłosierdziem, miłosierdziem Jego Serca otwierającego się na moją nędzę.

Abyś mógł okazywać miłosierdzie swoim braciom, czyż nie powinieneś najpierw doświadczyć, właśnie na modlitwie, miłosierdzia Boga okazanego tobie samemu? Pozwól Bożemu Sercu otworzyć się na twoją nędzę, którą odczuwasz jak nigdy dotąd.

Jednak ta moja wewnętrzna pustka przyciąga tchnienie Ducha. Modlitwa czyni mnie całkowicie zależnym od Ojca ubogich. Wzywam Go pokornie i żarliwie, na początku każdej modlitwy: epiklezą!

I oto nędzna modlitwa staje się piękną modlitwą ubogiego! Oto moja nędza zanurzona w oceanie miłosierdzia.

Kiedy Mojżesz dociera na szczyt Synaju, to co słyszy? Głos Boga ogłaszającego swoje własne imię! Jakie ono jest? „Bóg litościwy” i ”Bóg miłosierny!” (Wj 34).

 

Ty próżnujesz — a On się raduje

Nie wstydź się przyznać, że przez tę godzinę, którą poświęcasz na modlitwę czy adorację, nudzisz się. To oczywiście upokarzające. „Wciąż jestem na tym samym miejscu! I to nawet po tylu latach życia z Panem! Kiedy więc zbliżę się do prawdziwej modlitwy — pełnej wewnętrznego milczenia, płonącej miłością? Nigdy mi się to nie uda! To dla mnie nieosiągalne!”.

Pozostajesz całkowicie rozczarowany, może nawet i rozgoryczony. Znowu godzina słuchania swojego wewnętrznego DVD! Godzina zmarnowana, stracona!

Ależ nie, nie! Kiedy zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy, by go nie wprawiać w ruch, by nie zbaczać z tematu, by wracać do Jego Oblicza, gdy użyłeś różnych drobnych sposobów, jakie miałeś do dyspozycji: wszystko w porządku. Jeśli nie przyszedł, by wziąć cię w ramiona, jeśli nie przyszedł zanurzyć cię w wewnętrznym jeziorze wielkiej ciszy, kiedy ty tak niecierpliwie oczekiwałeś Jego przyjścia i pragnąłeś tej chwili, tej łaski, to On tak chciał. W ten sposób ukazał Ci swoją miłość.

W tych okresach ogołocenia, oschłości, nawet znudzenia — wyjaw Mu to, po prostu. On tu jest. Ty się nudzisz, ale On nie. Ty ziewasz, a On patrzy na ciebie, słucha cię, przyjmuje cię z niewiarygodną uwagą. Ty masz tego dość, ale On jest szczęśliwy, bo ma cię przy sobie! Zna twoją słabość, rozumie cię, współczuje ci.

Ogromna różnica między tobą a Nim, korzystna jednak dla ciebie, polega na tym, że jesteś pogrążony w ciemnościach wiary: nic nie widzisz, nic nie słyszysz, nic nie czujesz. On tymczasem widzi cię, słyszy, czuje — bezpośrednio, zmysłami swojego chwalebnego Ciała, jeśli wolno mi tak powiedzieć! Jest to sytuacja tak zupełnie inna, że On pierwszy zrozumie, że łatwo ci się znudzić. To trochę jak mama, która rozumie, że jej syn, który powrócił po trzech miesiącach pobytu w internacie, woli rozegrać mecz z kolegami niż zjeść z nią kolację; ale ona, przeciwnie, jest szczęśliwa, bo ma go przy sobie. Rozumie jednak, że jej syn ma tylko czternaście lat!

opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama