Ziemia Święta i gaszenie ducha

Ziemia Święta to miejsce szczególnego działania Boga w dziejach ludzkości - słusznie zwana jest "piątą ewangelią". Dlaczego jednak my, chrześcijanie, nie doświadczamy tego Bożego działania, dlaczego nasze życie nie staje się również piątą ewangelią?

Ziemia Święta i gaszenie ducha

Dopiero co wróciłem z Izraela, nazywanego przez chrześcijan Ziemią Świętą. I nazywanego słusznie. Istotnie ziemia ta jest „piątą ewangelią”, która opowiada o dziejach Jezusa i narodu wybranego. Niemal każde miejsce w tej ziemi wiąże się z jakąś Bożą interwencją w dzieje ludzkości, z jakimś ważnym wydarzeniem historii zbawienia czy też próbą wiary. Liczni pielgrzymi napisali już wiele na temat tej „piątej ewangelii”, a jednak żadne opisy nie oddają głębi przeżycia wynikającego z zetknięcia się z tymi miejscami. Dla mnie szczególnie silnym przeżyciem była modlitwa w bazylice w Nazarecie — gdy uświadomiłem sobie, że to właśnie w tym miejscu cała historia ludzkości zawisła na jednym „tak” prostej żydowskiej kobiety. I właśnie tam to proste „tak” sprawiło, że Bóg sam wszedł w naszą historię, stał się człowiekiem. To przeżycie nie było jakąś intelektualną medytacją — było to nagłe doświadczenie mocy Ducha Świętego, który nie tylko respektuje kruchość człowieka, ale wręcz potrzebuje tej kruchości, aby ujawnić całą wrażliwość, delikatność Bożej miłości.

Miałem wszakże i inne doznania i refleksje. Widziałem nie tylko chrześcijańskie miejsca święte, ale i samych chrześcijan, a także żydów i muzułmanów praktykujących swoją religię. Doprawdy, trudno nie zauważyć, że w tym zestawieniu my, chrześcijanie, wypadamy blado. Wśród tłumów pielgrzymów odwiedzających bazylikę Bożego Grobu, Betlejem, Nazaret czy inne „popularne” miejsca pielgrzymkowe naprawdę niewielu znajduje czas, by uklęknąć i pomodlić się, atmosfera miejsc świętych przypomina raczej bazar niż miejsce święte. W kolejce do Bożego Grobu czy miejsca narodzin Chrystusa w Betlejem nie ma ani trochę atmosfery modlitwy — jest zgiełk i przepychanie się. Większości pielgrzymów — czy może raczej turystów — nie stać nawet na zrobienie znaku krzyża. Można powiedzieć, że chrześcijanie, nawet pielgrzymując do Ziemi Świętej, czynią to niejako ze zgaszonym duchem. Jakże kontrastuje to z postawą muzułmanów i żydów. Ci pierwsi pięć razy na dzień przyklękają do modlitwy, nie wstydząc się tego, że patrzą na nich inni. Żydzi w szabat nie tylko nie idą do pracy, ale rzeczywiście świętują — nie funkcjonuje komunikacja publiczna, sklepy są zamknięte (nawet stacje benzynowe!), powszechnie obchodzony jest szabatowy wieczór, nawet w „komunistycznych” kibucach, a przed Paschą wszyscy pilnują, aby nie było w domu kwaszonego chleba — dotyczy to nawet hoteli! Nie jest to folklor, ale poważne traktowanie religii. Przed Ścianą Płaczu panuje atmosfera modlitwy — taka, jakiej oczekiwałbym w chrześcijańskich sanktuariach. Oczywiście błędem byłoby sądzić, że wszyscy Żydzi są w równym stopniu religijni, faktem jest jednak, że tam, gdzie ta religijność jest, tam jest ona konsekwentna, a nie realizowana jakby ukradkiem, wstydliwie czy pośpiesznie.

Nie trzeba chyba długo się zastanawiać, jaki jest powód takiego stanu rzeczy — dlaczego chrześcijanie w praktyce nie potrafią uszanować tego, co w teorii uznają za święte. Powodem jest praktyczny materializm ludzi zachodu — choć jeszcze w większości chrześcijan, ale już nie żyjących na co dzień sprawami ducha. Nawet samo sformułowanie „żyć duchem”, „żyć sprawami ducha” wydaje się nam niezręczne. Z jednej strony jesteśmy pochłonięci troską o chleb powszedni, o karierę, o zabezpieczenie swoich potrzeb, z drugiej zaś — uciekamy w rozrywkę, aby ta troska nas nie przytłoczyła. W naszej codzienności nie ma już miejsca na autentyczną duchowość. Nic więc dziwnego, że i w miejscach świętych tej duchowości nie widać. Człowiek nie ma w sobie jakiegoś magicznego przełącznika, który pozwalałby mu nagle przestawić się z trybu „materializm” na tryb „duchowość”. Próba takiego nagłego przestawienia się zawsze wygląda sztucznie, czasem wręcz komicznie, gdy ktoś usiłuje zewnętrznie wyrażać coś, czego nie ma w środku.

Cywilizacja Zachodu to cywilizacja społeczeństwa konsumpcyjnego. To oczywistość, której nie trzeba udowadniać. Mówiąc o Zachodzie mam przede wszystkim na myśli Europę Zachodnią i USA, ale nie ma się co łudzić — ten styl życia bardzo łatwo rozlewa się na kolejne społeczeństwa, także w Polsce czy innych krajach postkomunistycznych i w ogóle na cały świat. Chrześcijaństwo nie zostało wyparte ze społeczeństw zachodu przez jakąś wyrafinowaną filozofię, która nagle przekonała ludzi do świadomego wyboru konsumizmu. Konsumizm, czyli praktyczny materializm, wpycha się w nasze życie sam, nie poprzez refleksję, ale poprzez brak refleksji. Przestrzeganie wskazań religii — takich jak modlitwa, post, wspólne praktyki religijne, wymogi moralne — wymaga wysiłku oraz wewnętrznego przekonania, że mają one sens. Konsumizm to równanie w dół — to powolny proces rezygnacji z wysiłku, porzucenie wyższego sensu życia. Jest on jak wirus, który nie zabija od razu, ale powoli toczy nasz organizm, odbierając siły (duchowe) i żyjąc naszym kosztem. I podobnie jak wirus — bardzo łatwo zaraża kolejne ofiary.

W jaki sposób działa ten wirus konsumizmu? Po pierwsze — działając na nasze zmysły, rozbudza w nas ciągle nowe pragnienia. Możemy się śmiać z dalekich narodów, które dały się omamić rozmaitym błyskotkom przywożonym przez europejskich zdobywców, oddających im za te błyskotki złoto czy ziemię. My jednak dokładnie tak samo dajemy się omamić nieustannej presji producentów, roztaczających przed nami błyskotliwe wizje szczęścia, bezpieczeństwa czy przyjemności, które przyniosą nam oferowane przez nich produkty. Gdy już rozbudzą nasze pragnienie posiadania, aby je zdobyć, łatwo poświęcimy to, co naprawdę jest cenne: nasz własny czas, nasze siły, nasze relacje z bliskimi. Jedynym celem życia bardzo szybko staje się zarabianie pieniędzy, aby zdobyć te wszystkie „błyskotki” współczesności. A ponieważ, podobnie jak dawne błyskotki przywożone tubylcom, są one nietrwałe i marnej jakości, musimy je nabywać ciągle na nowo — tracąc na to całe życie. Nie zawsze dobra te muszą dosłownie być przedmiotami — może to być awans społeczny, czy innego rodzaju zmiana statusu materialnego. Część z tych dóbr jest rzeczywiście potrzebna do życia, jednak warunki towarzyszące ich nabywaniu mogą uczynić z nas niewolników. W naszym kraju dotyczy to szczególnie własnego mieszkania, które zdobywamy biorąc kredyt, uzależniający nas na najbliższe 30 lat od banku. Pół biedy, jeśli rata odzwierciedla nasze możliwości finansowe, bardzo często okazuje się jednak ponad nasze siły. W pewnym momencie okazuje się, że zmarnowaliśmy najlepsze lata życia — nierzadko kosztem rodziny i własnego zdrowia i wtedy usiłujemy podjąć walkę, by jeszcze ocalić resztki tego, co zmarnowaliśmy. Często przejawia się to w obsesyjnej trosce o własne zdrowie, za wszelką cenę, za każde pieniądze. Czasem — w śmiesznych dla otoczenia, ale śmiertelnie ważnych dla nas nowych związkach, budowanych na gruzach poprzedniej rodziny. Tak — to również skutek wirusa konsumizmu. Do pewnego momentu działa on wprost, popychając nas do nieustannego gromadzenia dóbr. W pewnym momencie człowiek — świadomie lub podświadomie — zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że to gromadzenie dóbr niczemu nie służy. I w tym momencie zapomniane dotąd wartości — własne zdrowie, relacje z drugą osobą — stają się nagle bardzo ważne. Ale ponieważ jesteśmy już zarażeni konsumizmem, nie umiemy tych wartości przeżywać w inny sposób, niż konsumpcjonistyczny. Zamiast powiązać te wartości z innymi, traktujemy je w sposób zaborczy, zachłanny, wszystko podporządkowujemy zdrowiu, nowemu związkowi, a czasem innemu „nowo odkrytemu” dobru.

Jak rozpoznać w sobie tego wirusa konsumpcjonizmu? Proponuję kilka prostych pytań:

  • Czy myśl o zakupach wzbudza w tobie większą radość niż myśl o praktykach duchowych?
  • Czy masz poczucie ciągłej gonitwy, braku czasu na cokolwiek?
  • Czy marzysz o wielkiej miłości, wspaniałej relacji z drugą osobą, a codzienne relacje z twoimi bliskimi są głównie frustracją?
  • Czy przygotowanie do świąt to głównie sprzątanie, gotowanie i przygotowanie dekoracji?
  • Czy podczas modlitwy czy innych praktyk religijnych twoje myśli ciągle gdzieś uciekają, ku różnym sprawom?
  • Czy w twoim domu jest praktyka wspólnego spożywania posiłków, którą wszyscy sobie cenią - czy raczej każdy w pośpiechu wchłania jedzenie i ucieka do swoich zajęć?
  • Czy często odczuwasz wewnętrzny niepokój, np. stały lęk o swoje zdrowie, o utratę czegoś, o zagrożone relacje rodzinne?
  • Czy pracujesz głównie dla pieniędzy, a sama praca jest raczej trudem niż realizowaniem twoich pasji i zainteresowań?

 

Jeśli odpowiedziałeś twierdząco na choćby jedno z tych pytań, prawdopodobnie jesteś zarażony wirusem praktycznego materializmu. Jeśli na więcej niż jedno — choroba jest pewna. Jeśli nie zaczniesz tego wirusa zwalczać, możesz być pewny, że stopniowo zabierze ci całą radość z życia, a co gorsza — także perspektywę życia wiecznego. Jest jednak dobra wiadomość: każdy człowiek ma swój duchowy „system odpornościowy”. Wirus konsumpcjonizmu bardzo ten system osłabia, ale nigdy całkowicie go nie dezaktywuje. Aby uaktywnić ten system, potrzebujesz trzech prostych lekarstw: 1) przemyślenia swojego życia i powierzenia go Bogu w akcie wiary, 2) wprowadzenia w swoje życie codziennych praktyk, które będą wyrażać twoją wiarę i zbliżać do Boga i 3) zmiany stylu życia — tak by było ono podporządkowane prawdziwym wartościom, a nie ułudom. Wybór należy do ciebie. Zasada jest prosta: „nie da się służyć jednocześnie Bogu i Mamonie”. Jeśli w swoim życiu zastosujesz tę zasadę i przestaniesz służyć Mamonie, a skierujesz je ku Bogu, odkryjesz, że to właśnie twoje życie stanie się Ziemią Świętą, piątą ewangelią — codziennym doświadczeniem łaski Boga.

opr. mg/mg

t -->
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama