Guadalupe: Objawienie, które zmieniło dzieje świata

Fragmenty książki o objawieniach w Guadalupe, wydawnictwo Polwen 2006

Guadalupe: Objawienie, które zmieniło dzieje świata

Paul Badde

GUADALUPE. Objawienie, które zmieniło dzieje świata

format: 125x195 mm
oprawa: miękka
stron: 276
Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne 2006
cena detaliczna: 24,90 zł



[Fragmenty]

Orzeł, który mówi, oraz Pogromczyni węża

W rocznicę „smutnej nocy”: Don Mario Rojas Sánchez z parafii na przedmieściach Mexico-City „czyta” z kwiatów jaśminu, węży oraz północnego i południowego nieba.

Su servidor! „Wasz sługa. Do usług!” — zameldował się wreszcie telefonicznie Don Mario z typowo meksykańską grzecznością. Po pierwszej wizycie w bazylice wiele razy jeszcze ją odwiedzałem i przez długie godziny przypatrywałem się obrazowi Maryi z Guadalupe. Jednak już tego pierwszego wieczoru zacząłem szukać — a znalazłszy wypytywać — w mieście ludzi, którzy od wielu lat znali obraz Morenity. Ludzi jak Don Mario. Próbowałem się z nim skontaktować telefonicznie, ale wciąż słyszałem, że albo właśnie wychodzi, albo właśnie wraca, albo jest w kościele; czasem nikt nie podnosił słuchawki. Dobre pół popołudnia spędziłem w hotelu, wykręcając na grzechoczącej tarczy starego aparatu numer jego telefonu i patrząc z łóżka przez sprane, stare firanki na długotrwały deszcz pierwszego dnia lipca.

1 lipca 1520 roku, około północy, zaczęła się dla hiszpańskich konkwistadorów noche triste, „smutna noc”. Chcieli potajemnie uciec z Tenochtitlán po nieudanej próbie wycięcia w pień przywódczej warstwy miejscowych Indian, co miało im umożliwić przejęcie pełnej władzy nad miastem. Król Azteków, Montezuma, został ukamienowany przez swoich poddanych. Zginęli również wszyscy jego potencjalni następcy; zostali podstępnie zgładzeni przez konkwistadorów. Jednak niedługo potem europejscy najeźdźcy ponieśli pierwszą wielką klęskę. Była to prawdziwa noche triste, podczas której siedzący w swych szybkich jak strzała łodziach bojowych Indianie pod osłoną nocy ze wszystkich stron zaatakowali uciekających wąską groblą Hiszpanów. Spadł na nich grad kamieni, a uszy wypełniał świst lecących strzał. Uciekinierzy „padali jak muchy”. Wydawane przez Indian okrzyki bojowe mogły przyprawić o szaleństwo. Tej nocy Hiszpanie, a jeszcze bardziej sprzymierzeni z nimi Tlaxcaltekowie, znaleźli się w piekielnym potrzasku. Dokoła panował niszczycielski chaos. Z oczu Corteza płynęły łzy szaleństwa i rozpaczy. Vamos, que nada nos falta! — miał powiedzieć następnego dnia rano: „Wstańcie, ruszamy. Niczego nam nie brak!”. Wszyscy jego ludzie byli ranni, wielu ciężko, jedynie nieliczni odnieśli lżejsze kontuzje. W szeregach jego wojska brakowało setek poległych Hiszpanów oraz wielu tysięcy Indian. Co szczęśliwsi z nich zginęli tej nocy w walce, ci, którzy mieli mniej szczęścia, wpadli w ręce Azteków. Przygotowując się do drogi, Hiszpanie słyszeli za sobą głos wojennych bębnów u szczytu Wielkiej Piramidy, zaś w tle dźwięki trąb, przy których ich pojmani towarzysze wspinali się po schodach ku kapłanom. Wkrótce ich czaszki złożono wraz z czaszkami koni na jednym stosie, jak koszmarne perły azteckich bogów — tak jak to widziałem w muzeum. Cortezowi udało się ocalić zaledwie czterystu ludzi i trzydzieści koni. Każdego dnia umierali kolejni ranni. Jednak rok później, w sierpniu 1521 roku, hiszpański zdobywca wrócił ze świeżymi siłami, zniszczył miasto i ostatecznie zwyciężył Azteków. „Wstańcie, ruszamy. Niczego nam nie brak!”.

Wczesnym rankiem zaczęło mżyć. Powietrze momentalnie zamieniło się w drobny jak pył deszczyk — jakby dosłownie wydychało parę i wodę. Później jednak lunął tak potężny deszcz, jakby chmury w ciągu kilku chwil chciały wylać gromadzone przez stulecia zapasy wody. Jednocześnie z tarasu widziałem, że na otaczających mia-
sto wzgórzach świeci słońce. Cały Meksyk parował. Dla nie zabezpieczonego obrazu Maryi klimat był rzeczywiście zabójczy; do tego dochodziło zanieczyszczenie powietrza: nowsze — nie przefiltrowane wyziewy z tysięcy kominów i rur wydechowych, i starsze — ze świec, które od stuleci zapalano ku czci Dziewicy Maryi, a które wypełniały atmosferę cząsteczkami czarnej sadzy. W takich warunkach blady obraz, widziany przeze mnie dzień wcześniej, powinien być czarny jak węgiel. Pochodzące z tego samego okresu freski w Kaplicy Sykstyńskiej ściemniały tak, że nie można ich już rozpoznać. U Smitha i Callahana, którzy badali obraz Matki Bożej z Guadalupe w roku 1979, przeczytałem, że pochodzące ze świec promienie ultrafioletowe powodują blaknięcie większości farb, zarówno organicznych, jak i nieorganicznych. Pod wpływem tego rodzaju promieniowania błękit niemal całkowicie znika. Tymczasem sam widziałem, że odbity na tilmie wizerunek bez najmniejszego uszczerbku oparł się szkodliwemu działaniu tych promieni.

Byłem przekonany, że o wszystkich tego rodzaju osobliwościach najlepiej będzie wiedział Don Mario Rojas Sánchez, który przez całe swoje życie zajmował się obrazem Madonny, a w 1978 roku wydał przekład Nican Mopohua z języka Nahuatl na hiszpański, dziś uchodzący za tekst podstawowy. Nie był on jednak ani uczonym, ani zawodowym tłumaczem, tylko duszpasterzem w Cuatémoc, jednej z odległych parafii na peryferiach miasta: Matki Bożej z Góry Karmel.

Do tej pory zdążyłem już spotkać Morenitę we wszystkich możliwych miejscach: w taksówce, w kiosku, w barze. W księgarniach meksykańskiej metropolii widziałem, że pojawiły się nawet całe serie wydawnicze poświęcone Dziewicy z Guadalupe. Kartkując książki, co rusz natrafiałem na nazwisko Don Maria. Niestety adres, który zanotowałem sobie na karteczce, był tak niekompletny i zawierał tyle błędów, że dziwiłem się, jak taksówkarz był w stanie odnaleźć jego parafię. W torbie miałem dwa zdjęcia, na których Don Mario za pomocą czworokątnego kawałka płótna demonstrował, jak używano tilmy, wiążąc ją na lewym ramieniu. Don Mario musiał dziś mieć ponad siedemdziesiąt lat i — jak słyszałem — był niezwykle serdecznym człowiekiem.

Takie też odniosłem wrażenie, słysząc go pierwszy raz przez telefon. Oczywiście mogę go odwiedzić, kiedy zechcę, czemu by nie teraz, czasu nie ma nigdy pod dostatkiem, więc postara się go trochę wygospodarować, jeśli tylko znajdę w sobie odrobinę cierpliwości. Oczywiście mogę spokojnie wziąć taksówkę spod katedry, kurs kosztuje około czterdzieści pesos. Tak oto niedługo potem znalazłem się w nowoczesnym, prostym kościółku na północy miasta, na brzegu dwudziestomilionowego morza ludzi, gdzie strome skały Sierra Madre wznosiły się jeszcze bardziej ku niebu i skąd Mexico-City wydawało się miastem kosmicznym, portem i lądowiskiem Niebios, dwa tysiące trzysta metrów nad poziomem morza.

W sąsiadującej z kościółkiem plebanii czekała już na mnie gospodyni, Lourdes. Kiedy wszedłem do pokoju, Don Mario miał jeszcze na sobie albę, w której odprawiał mszę świętą, lecz z miejsca tak bardzo zapamiętał się w rozmowie ze mną, że zupełnie zapomniał ją zdjąć. Był niski, serdeczny, pełen dowcipu i humoru, niemal filuterny. I chociaż jego dziadek był Indianinem, chytre oczka Don Maria przypominały oczy irlandzkiego wiejskiego proboszcza. „Wobec caprichos praw genetyki nikt nie jest bezpieczny” — powiedział z uśmiechem i nie chciał się specjalnie rozwodzić nad swoim sławnym przekładem. Powiedział tylko, że powinienem uważać, ponieważ w trakcie przekładu z jednej kultury w drugą zawsze pojawiają się nieoczekiwane trudności. Tak, mówi jeszcze językiem Nahuatl. Raz do roku odprawia w tym języku mszę dla starszych mieszkańców, którzy wciąż chętniej mówią w języku Azteków niż po hiszpańsku. „Potem przychodzą do mnie, ściskają serdecznie i znów mam rok spokoju”.

Wszystkie drzwi i okna domu były otwarte, a z kuchni dochodził zapach duszonej papryki. Poczułem głód. Jednak Don Mario już przy pierwszym pytaniu całkiem zapomniał o obiedzie. „O co chodzi z kolorami? Tak, ma pan rację. Malarze, których znamy, chętniej i obficiej sięgnęliby do puszek z farbą. Wystarczająco często już to udowadniali w swoich wspaniałych obrazach Maryi, tak w Europie, jak i w Ameryce. Tu jednak najbardziej spektakularny jest ów brak spektakularności, owa niesłychana powściągliwość — uśmiechnął się szeroko. — Nasza Matka Boża jest namalowana krwią róż. Ukazuje się jako prawdziwa, żywa Monstrancja, która nie skupia spojrzenia na sobie, lecz chce nam wskazać swego Syna. Takie jest najważniejsze, centralne przesłanie obrazu. Nie ma tu nic ponad to, co zapisano w Piśmie Świętym. Maryja oczami Matki kieruje nasze spojrzenie na Syna”.

„Syna? Chyba nie ma ojciec na myśli tego małego aniołka u Jej stóp? Poza nim na obrazie jest przecież tylko Ona”.

„Nie całkiem. Ostatnio pewien ginekolog przyjrzał się Jej twarzy i z istniejących na niej plam wywnioskował, że Maryja jest brzemienna. Dla Azteków nie było to żadne wielkie odkrycie. O stanie Maryi mówił im już sposób, w jaki owinęła na swych biodrach purpurowy pas. Właśnie dlatego zsunął się on z Jej zaokrąglonego łona. Jest w Niej muzyka. Jest odziana w chwałę Niebios. Również to rodowici mieszkańcy Meksyku natychmiast spostrzegli. Dla nich obraz stanowił wyjątkową księgę. W jednym ujęciu przekładał całą Ewangelię na język Indian. Podobnie jak w przechowywanym w Muzeum Antropologicznym sławnym kalendarzu kamiennym Azteków, również tutaj brak jakichkolwiek ozdób czy ornamentów, żadnej niepotrzebnej kreski. Widział pan już kalendarz? Musi go pan zobaczyć, jeśli chce pan zrozumieć Dziewicę z Guadalupe. Proszę chwilę poczekać!”.

Wyszedł, a ja obejrzałem regał z książkami, przekartkowałem Wyznania świętego Augustyna i obejrzałem wiszące na turkusowych ścianach tkane obrazy: lasy iglaste, wodospady. Po chwili ojciec wrócił, już przebrany, dźwigając pod ramieniem trzy czy cztery segregatory, dwa zrolowane obrazy i naszkicowany na kartonie plan kamiennego kalendarza Azteków. „Proszę za mną, proszę!”. Przeszliśmy do sąsiedniego pokoju, gdzie rozłożył na stole naturalnej wielkości reprodukcję obrazu matki Bożej z Guadalupe, stając obok niej jak stary belfer. „Tak, obraz jest jak księga. Najważniejsze w niej jest to oto maleńkie, czterolistne drzewko, dokładnie w centrum obrazu. Aztekowie natychmiast je rozpoznali. To kwiat jaśminu, w kulturze Indian — symbol Słońca, jak tutaj, w centrum kalendarza, widzi pan? — Nagle w jego ręku znalazł się mały, rozkładany wskaźnik, którym wodził od jednego obrazu do drugiego. — Obraz był dla Indian nowym kalendarzem, na którym napisano: Santísima Virgen nosi w sobie prawdziwe Słońce: Boga!”.

„Proszę spojrzeć! — Don Mario kartkował swój notatnik, aż wreszcie znalazł zeschnięty, biały kwiat, przypominający szkic na środku sukni Matki Bożej. — Podoba się panu?”. Wstał, podszedł do telefonu, zadzwonił do sąsiadki, by zapytać, czy nie mogłaby zerwać i przynieść mu małej gałązki jaśminu.

„Czy to prawda — zapytałem, gdy odłożył słuchawkę — że gwiazdy na płaszczu odpowiadają konstelacji z grudnia 1531 roku nad Meksykiem?”.

„Oczywiście. Ale to jeszcze nie wszystko. Jak wszystko w wizerunku Maryi, również w tej kwestii obraz jest dalece bardziej wyrafinowany”. Wrócił do stołu, na którym gospodyni zdążyła tymczasem postawić dwie filiżanki z gorącą wodą, spodek z kawą rozpuszczalną i słoiczek miodu, i sięgnąwszy po zużytą fotokopię, wskazał na brzegi kalendarza Azteków: „Proszę spojrzeć na te dwa węże, które otaczają całość. Niewielu współczesnych Meksykanów zdaje sobie sprawę, że te same węże zdobią pięciopesowe monety. I oczywiście znajdują się również na obrazie Madonny”.

„Węże? Na obrazie Madonny?”.

Don Mario uśmiechnął się, złożył czubki kciuków i palców wskazujących, odwrócił dłonie i przyłożył tak uformowane „okulary” do oczu. „Musi pan nauczyć się patrzeć oczami Indian. Musimy założyć nasze okulary na odwrót, jak Aztekowie. Dla Indian te dwa węże były symbolami nieba północnego i południowego. Gwiazd Północy i Południa. Głowa jest skierowana na Wschód, nogi na Zachód. Tu są węże: proszę spojrzeć; tutaj, z lewej strony płaszcza Wielki Wóz, a z prawej — Krzyż Południa. Oba są jednak odwrócone. W centrum Kosmosu znajduje się Słońce. Owszem, to jest niebo nad Meksykiem z grudnia 1531 roku, ale nie w takiej postaci, w jakiej moglibyśmy je dostrzec z Ziemi, lecz widziane z przeciwnej strony! Na płaszczu utrwalono widok od strony Kosmosu ku Ziemi! A teraz muszę panu pokazać coś, co osobiście odkryłem”.

Przekartkował segregator kilka razy w przód i w tył, aż nagle wyciągnął wielokrotne powiększenie kwiatu jaśminu z płaszcza Maryi. „W rzeczywistości kwiat ma wielkość mniej więcej czubka palca. Lecz proszę spojrzeć na to!”. Podał mi lupę. W tym samym momencie weszła sąsiadka i podała mi świeżo zerwaną, pachnącą gałązkę jaśminu z dwoma pączkami i jednym rozwiniętym kwiatem. Podziękowałem, wziąłem do ręki lupę, pochyliłem się nad powiększoną fotografią i niespodziewanie w środku pączka ujrzałem otwarte oko, nieco niżej drobny nos, jeszcze niżej małe usta i brodę. Opuściłem lupę.

„To przecież niemożliwe!”.

„Owszem, owszem — śmiał się Don Mario, mrugając oczami. — Dziecko, prawda? Jego oczy są jeszcze na wpół zamknięte. Właśnie się budzi, mruga jak budzone przez matkę niemowlę. Prawe oko jest jeszcze zamknięte. Budzi się. W tym obrazie widać sam początek — nowy początek, narodziny”. Don Mario opisał obraz dokładnie tak, jak go przed chwilą widziałem przez lupę. Śmiał się chytrze.

„Czy na obrazie nie ma żadnych poprawek?” — zapytałem.

„Tylko na głowie Madonny. W pierwszych latach wiele razy próbowano poprawiać dzieło. Ani Hiszpanie, ani Indianie nie potrafili sobie wyobrazić Maryi bez korony. Dlatego próbowali ją domalować, ale się nie zachowała”.

„A co z poprawkami, o których piszą niektórzy naukowcy, badający obraz promieniami podczerwonymi?” — drążyłem kwestię.

„Nie wierzę w to. Z jednego prostego powodu. Widzi pan, wszyscy badacze są całkowicie zgodni, że obraz jest tajemnicą; nie tylko jego pochodzenie, lecz również kolorystyka, wymowa i tak dalej. Nie tylko dla mnie jest on dziełem Boga. Wskazuje na to wiele niezaprzeczalnych faktów. Z pewnością słyszał pan o zamachu bombowym, z którego obraz wyszedł całkowicie nienaruszony. Nie powiodły się także inne próby zniszczenia dzieła. Czy nie sądzi pan, że Twórca tego obrazu był w stanie udaremnić — i faktycznie udaremnił — wiele innych prób zniszczenia swego arcydzieła? Również próby jego dowolnego przemalowania? Ja w to nie wątpię. A co do tak zwanych poprawek, już w XVIII wieku niejaki Miguel Cabrera przekonująco wykazał, że obraz — wbrew wszelkim regułom — łączy w sobie cztery różne techniki malarskie, co go zresztą napełniło przeogromnym zdumieniem. Ale czy sprzeciwia się to stylowi Pana Boga? Czyż również Ewangelii nie stworzył pod czterema różnymi postaciami? Czyż obraz nie staje się dzięki temu jeszcze bardziej tajemniczy, głębszy i piękniejszy? W jego najgłębszych warstwach odkrywamy przecież żydowską Dziewczynę z Galilei, zaś w zewnętrznej — apokaliptyczną Królową, a wszystko to w jednej, niepodzielnej Osobie. Albo weźmy inny przykład: czy to, że w ostatnich stuleciach odkryto w Ewangeliach wiele warstw redakcyjnych i ślady wielu różnych autorów, sprawia, że przestały one być dziełem Boga? Albo są Jego dziełem w mniejszym stopniu? Nie! To samo dotyczy obrazu Morenity, Matki Bożej z Guadalupe”.

„A jak Don Mario wyjaśni fakt, że przez sto lat nie pojawiła się żadna, najdrobniejsza choćby pisemna wzmianka na temat obrazu — nawet u biskupa Zumárragi, który przecież zostawił po sobie tak wiele dokumentów? Co ojciec powie na temat tego zagadkowego «guadalupskiego milczenia»?”.

„A więc i o tym pan czytał — stwierdził z uznaniem, jak nauczyciel, który cieszy się z zadanego przez ucznia mądrego pytania. — Jak to wyjaśnić? Pozwoli pan, że teraz ja zapytam: a jak wyjaśnić fakt, że również apostoł Paweł, który z pewnością poznał Maryję w Jerozolimie, a napisał więcej niż którykolwiek z Ewangelistów — że również Paweł nie wymienia imienia Maryi w żadnym ze swoich licznych listów? Ani słowa! Raz tylko napisał: «zrodzony z niewiasty» — to wszystko. Czy to znaczy, że Maryja nie istniała?!”. Zaśmiał się z jeszcze większą radością.

„A co z aniołkiem u stóp Madonny? Czy nie przypomina on w zadziwiający sposób jednej z tych małych figur, które dokładnie dwadzieścia lat wcześniej Rafael namalował u stóp Madonny Sykstyńskiej?” — nie przestawałem stawiać coraz to nowych pytań.

„Aniołek, mówi pan? To nie jest aniołek. To jest Juan Diego, wdowiec, który wychodzi naprzeciw widzowi jako dziecko. Przecież jego indiańskie imię — Cuauhtlatoatzin — znaczy: «Ten, który mówi jak orzeł». Tymczasem wszyscy mnie pytają o «małego człowieczka» u stóp Madonny, albo o «anioła». Proszę jednak tylko popatrzeć na orle skrzydła u jego ramion — przy tych słowach Don Mario podniósł swe ramiona do góry. — Widzi pan, te skrzydła gotują się do lotu. Orzeł jest jeszcze w gnieździe, ale zaraz wzbije się w powietrze”. Kiedy tak mrugał i bił wyimaginowanymi skrzydłami, znów ożył w nim stary Indianin. Nagle sam stał się aniołem, małym orłem, niczym ta mała postać u stóp Santísima Virgen, jak nazywał Maryję. W jednej chwili jego stare oblicze znowu stało się obliczem młodzieńca. Za oknem, po podwórzu plebanii dumnie przechadzał się kogut.

Lourdes poprosiła Don Maria na obiad. Ten jednak nie potrafił sobie odmówić przyjemności odprowadzenia mnie przez mały ogródek oraz labirynt uliczek i zaułków do głównej ulicy — dobre pół kilometra. „Widział pan już obraz? — zapytał. — Tak? Niech pan nie będzie taki pewny. Ktoś, kto z uwagą spogląda na oblicze Najświętszej Dziewicy, nigdy nie będzie mógł stwierdzić, że w pełni zgłębił Jej tajemnicę. Można Ją zrozumieć tylko twarzą w twarz — nie z fotografii i nie z reprodukcji. Tego obrazu nie da się skopiować, a tym bardziej powielić. Ten obraz jest czymś osobowym. Tylko tak da się wyjaśnić nie kończące się pielgrzymki na wzgórze Tepeyac. Ludzie chcą i muszą przychodzić do Niej, ponieważ Ona wychodzi im naprzeciw ze swego niebiańskiego mieszkania”.

„A co ojciec powie o opacie Schulemburgu, który nie wierzy już nawet w istnienie Juana Diego?” — zapytałem Don Maria w drodze.

„Biedny człowiek!” — odpowiedział współczującym tonem, jakby opat co najmniej odszedł od zmysłów. Nie przestając mówić o największej miłości swojego życia, Don Mario szukał w swoim zniszczonym notesie numerów telefonów, które chciał mi podać, a które bez wyjątku okazały się później nieaktualne. „Obraz Matki Bożej to przekład Pisma Świętego na obrazkowe pismo Azteków. Tak jak wielki wizjoner Jan, «orzeł z Patmos», ujrzał — zapewne jedynie w formie wizji — wielki znak Dziewicy otoczonej przez gwiazdy i z księżycem pod stopami, tak też temu Janowi, Juanowi Diego, «orłowi z Tepeyac», ukazała się — tyle że w rzeczywistości — Królowa Niebios, odziana w słońce, z księżycem pod stopami, ozdobiona czterdziestoma sześcioma gwiazdami. Apokaliptyczna Dziewica Jana wkroczyła na wzgórzu Tepeyac w dzieje świata! Juan Diego stał się drugim Janem. Choć dla nas — dodał zakonnik z chytrym błyskiem w oku — w pewnym sensie zawsze będzie pierwszy”.

Na głównej ulicy Don Mario zatrzymał dla mnie wypełniony już pasażerami bus, który miał mnie podwieźć do najbliższej stacji metra. Zanim wskoczyłem do autobusu, zdążył mnie jeszcze szybko pobłogosławić. Su servidor! — rzucił na pożegnanie.

Stałem ściśnięty w tłoku, najpierw w autobusie, potem w metrze, gdzie kwiaty jaśminu, które miały mi przypominać Królową Niebios, zaczęły na moich oczach więdnąć. Od ojca Maria dowiedziałem się, że z punktu widzenia fonetyki nazwa „Guadalupe” stanowi dla języka Nahuatl swoiste kuriozum. „Madonna nie mogła się nazwać «Guadalupe». To słowo nie ma żadnego znaczenia w języku Nahuatl. Miejscowe słowo, którego brzmienie najbardziej przypomina «Guadalupe» to Coatlaxopeuh. To znaczy: Pogromczyni węża. Prawdopodobnie Najświętsza Dziewica tak właśnie się nazwała. Inni utrzymują, że pierwotne słowo należałoby rozumieć jako «Pochodząca ze Wschodu». «Guadalupe» można uznać za hiszpańską deformację, swego rodzaju nieporozumienie. Jest czymś zupełnie naturalnym, że Hiszpanie usłyszeli «Guadalupe»!”. W swej ojczyźnie uczyli się miłości do „Czarnej Dziewicy” z małej wioski Guadalupe, leżącej wśród gór i pagórków Estremadury, na południowy zachód od Madrytu. „Obok «Dziewicy na kolumnie» z Saragossy i relikwii apostoła Jakuba w Santiago de Compostela, to właśnie Madonna z Guadalupe przyciągała od XV wieku większość pielgrzymów, przybywających z całego Półwyspu Iberyjskiego. Była opiekunką żeglarzy i konkwistadorów. Nie było wśród nich nikogo, kto przed wyprawą nie chciałby się z Nią pożegnać. Słysząc więc z ust «mówiącego orła» słowo Coatlaxopeuh, Hiszpanie odruchowo zwracali swe myśli ku «Guadalupe» — i tak też rozumieli relację Juana Diego. Po prostu nie mogli sobie wyobrazić nic innego, a swoją argumentacją przekonali Juana Diego, że musiał się przesłyszeć. I tak już zostało. Pomyłka przetrwała do dziś”.

Miałem wrażenie, że wciąż widzę przed sobą uśmiechniętego ojca Maria jako tańczącego orła, który chce się wzbić ze swego podwórza na wyżyny nieba: „A jednak Santísima Virgen zmiażdżyła łeb wężowi. Jest Pogromczynią zła, która pokonuje jego moc swą niewysłowioną łagodnością — nieważne, czy nazwiemy Ją Maryją z Guadalupe, czy Maryją z Coatlaxopeuh”.

 

 

 

Ostatnie mieszkanie Maryi

Rozmowy z Bargilem Pixnerem w kościele Grobu Pańskiego w Jerozolimie i w grocie w Ogrodzie Getsemani — wykład na temat obrazów, dogmatów, Niepokalanego Poczęcia i Wniebowzięcia Maryi
na niebie Meksyku.

Jeśli prawdą jest to, co o Niej mówiono, Maryja będzie musiała tu interweniować. Ten kraj i to miasto nie mogą być Jej obojętne. Jaki skrawek ziemi mógłby w Niej wzbudzić większy ból niż Góra Syjon? To stąd rozchodzą się drogi na Wschód i na Zachód. To tu Maryja opłakiwała swego Syna, tu umarła — tu, gdzie świat po dziś dzień jest boleśnie rozdarty na dwie połowy. To stąd spojrzała ostatni raz na całą ziemię, na wzgórza i dolinę Silwan, gdzie dziś niesione wiatrem głosy muezinów obwieszczają światu wielkość Boga. To tu stały domy pierwszych chrześcijan. Tu było ziemskie mieszkanie Maryi — nieważne, czy potem ukazała się w Guadalupe, Lourdes czy Fatimie.

„Popatrz — powiedział ojciec Pixner już przy pierwszym naszym spotkaniu na Syjonie, kiedy poznałem go w opactwie. — Oto dwa kamienie”. Taki był początek naszej nie kończącej się rozmowy i wielkiej przyjaźni. Wskazał dwa wielkie, jasne bloki wykute z jerozolimskiej skały, wpuszczone tuż nad ziemią w fasadę dzwonnicy. Wyryto na nich głęboki znak krzyża. „To jest kamień Maryi, a to Szczepana. Kiedy w 1898 roku cesarz Wilhelm kupił tu, w pobliżu Wieczernika, ogród warzywny, na którego terenie mnisi mieli wznieść opactwo, przyszli do niego Etiopczycy i Syryjczycy i zapytali: «Co się teraz stanie z kamieniami z domu Maryi?». I wskazali dwa leżące w ogrodzie masywne kamienie, od wieków otaczane przez nich czcią. To były właśnie te dwa bloki. Jak twierdzili, jeden pochodził z domu Maryi, a drugi z domu Szczepana. Wtedy budowniczowie zabrali kamienie i wmurowali je w fundament nowej dzwonnicy, gdzie do dziś każdy może ich dotknąć. Etiopczycy przychodzą dość regularnie, by je nabożnie pogładzić”.

Potem wiele razy jeszcze prowadziliśmy długie rozmowy — w małej garkuchni przy Bramie Jafskiej, przy piwie, kawie, w drodze do miasta i podczas długich podróży samochodem. W tym pełnym przemocy, najbardziej policyjnym mieście świata Bargil Pixner wydawał się wolny od agresji i mniej zaangażowany politycznie od tutejszych dzieci. Chętnie opowiadał — najchętniej o Jezusie, którego śladami przemierzył całą Palestynę, i o Maryi, Królowej Ziemi Świętej. Na północnym brzegu jeziora Genezaret odkopał Betsaidę, rodzinne miasto Piotra, Jakuba, Jana i Andrzeja. Choć urodził się w Południowym Tyrolu — niebawem miał skończyć osiemdziesiąt lat — zdążył poznać każde drzewo w Galilei. Jego zakonne imię znaczyło po aramejsku „syn radości”. Nadał mu je przez pomyłkę izraelski urzędnik paszportowy, który błędnie przeczytał i wpisał w formularzu jego świeckie imię — Virgil. Ojciec Pixner zachował je, składając w wieku pięćdziesięciu lat wieczyste śluby zakonne. Tu stał się współczesnym Heinrichem Schliemannem Góry Syjon, nieco postrzelonym geniuszem, który władając wieloma językami — i to tak perfekcyjnie, jakby nauczył się ich w rodzinnej wiosce — czasem mówił nimi wszystkimi na raz. Najpiękniejsze w jego opowieściach było to, że nie występowały w nich żadne „może”, „prawdopodobnie”, „jakoby” czy „rzekomo”. Ojciec Pixner, niezwykle wszechstronnie wykształcony, miał wielki dar kojarzenia, dzięki czemu opowiadał o życiu na Górze Syjon w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa tak, jakby wspominał część własnego życia.

Na moje opowieści o Morenicie z Guadalupe reagował uśmiechem. Wcześniej słyszał o Niej jedynie pobieżnie i zajmował wobec całej historii sceptyczne stanowisko. Mimo umieszczenia mozaiki Madonny w krypcie i niezliczonych spotkań z meksykańskimi pielgrzymami, którzy nawet w środku wojny przybywali do Jerozolimy i opactwa Matki Bożej z Góry Syjon, zwanego również „katedrą Maryi” lub „opactwem Dormitio” — „Zaśnięcia”, nie do końca wierzył w cudowną historię Jej Objawienia.

„Co to znaczy: czy wierzę? Kocham Maryję. Jednak tutaj, w Jerozolimie, nie potrzebuję dla tej miłości żadnego objawienia. Tutaj Maryja przemawia przede wszystkim jako historyczna postać. Tu przecież żyła. Nie była duchem czy zjawą. Mimo tysiąca przedstawiających Ją obrazów — a w moim wypadku również mimo wszystkich Jej objawień — Ona była i jest po prostu osobą. Nie dwiema, trzema czy tysiącem postaci. Była przecież żywym człowiekiem, z ciałem i krwią. A Morenita... Przecież nie jest jakąś meksykańską boginią. To przecież Maryja. A Maryja jest tylko jedna, zawsze ta sama, obojętne, ile razy, gdzie i komu się ukazała”.

„Kiedy Maryja umarła?”.

„Około 48 może 50 roku”.

„Co przemawia za taką datacją?”.

„Ta świątynia to «kościół powrotu Maryi do domu». Nazywa się go tak, bo tu właśnie Maryja umarła. Takie przekonanie zakorzenione jest w najstarszej tradycji. Według jej przekazu, mieszkała tu po Zmartwychwstaniu Chrystusa. Analogiczne tradycje istnieją w Kościołach wschodnich, przede wszystkim syryjskim, etiopskim i greckim. Dlatego możemy uznać, że tu właśnie Maryja umarła. To, że miało to miejsce pomiędzy 48 a 50 rokiem, wynika z moich licznych studiów. Istnieje pewna bardzo stara relacja na temat Jej śmierci, przechowywana w Watykanie. Nazywa się Transitus Mariae, to znaczy: «Przejście Maryi». Dokument ten kryje w sobie bardzo wiele elementów judeochrześcijańskich. Jego początki sięgają zatem najwcześniejszego okresu w dziejach Kościoła, owej grupy wierzących w Jezusa Żydów, którzy mówili po hebrajsku. Otóż tekst ów wyraźnie podkreśla, że przy śmierci Maryi byli obecni wszyscy apostołowie. A ponieważ większość z nich rozproszyła się już wtedy po całym świecie, Jej śmierć musiała się wiązać z tak zwanym Soborem Jerozolimskim, na którym — jak sama nazwa wskazuje — apostołowie zgromadzili się w Jerozolimie. Nigdzie bowiem nie ma choćby wzmianki, a tym bardziej dokumentów, świadczących o jakimś innym spotkaniu wszystkich apostołów. Tymczasem Sobór Jerozolimski jest stosunkowo dokładnie udokumentowany”.

„Maryja zmarła w czasie Soboru?”.

„Tak sądzę. Albo krótko przed lub po nim. Są dwie możliwości: albo Jan zabrał Ją ze sobą z Efezu, albo wciąż mieszkała w Jerozolimie. Tak czy inaczej, Jan mieszkał z Nią i Jej przybyłą z Nazaretu rodziną. Wtedy też z pewnością opowiadała o swoich przeżyciach. Z tych opowieści — co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości — powstała później haggada. Określano tak biblijne opowiadania, w których wprawdzie pewne elementy mogą mieć charakter legendarny, lecz zasadnicza treść opiera się na wydarzeniach historycznych. Na tego rodzaju opowieści natknął się Ewangelista Łukasz, gdy mniej więcej pięć lat po zburzeniu Jerozolimy przybył z Antiochii na Górę Syjon”.

„Łukasz przyjechał tu w 75 roku?”.

„Być może nieco wcześniej. Ale na pewno nie później niż w tym właśnie roku. Tu zatem natknął się na ową haggadę. Była spisana po hebrajsku, ktoś przetłumaczył mu ją na język grecki — o ile sam nie znał hebrajskiego — i w ten sposób opowieść Maryi weszła do Ewangelii, w której co jakiś czas spotykamy stwierdzenia w rodzaju: «Maryja zachowywała wszystkie te sprawy w swoim sercu», «Maryja rozważała, co miałoby to znaczyć». Takie zdanie może według mnie oznaczać tylko jedno: to, że Maryja była świadkiem opisywanych zdarzeń. Pisząc w taki sposób, Łukasz chce nam uzmysłowić, że to, co opisuje, nie opiera się na plotkach ani spekulacjach, lecz na relacji świadka i uczestnika wydarzeń: zwiastowania, spotkania z Elżbietą, narodzin w Betlejem, pokłonu pasterzy; że to wszystko podyktowała Maryja. Łukasz wyraźnie wskazuje, że Matka Boża jest współautorką jego Ewangelii. To, co Jezus mówił w dzieciństwie i młodości, z pewnością wywarło na Niej ogromne wrażenie. Maryja jest «Pamięcią Kościoła», jak często powtarza obecny papież. Dlatego stale jest obecna w Ewangelii Łukasza. To od Niej pochodzi opis narodzin Jezusa w Betlejem, czy historie o Symeonie i dwunastoletnim Jezusie. Wszystko to były pierwotnie fragmenty opowieści Maryi. Właściwie wszystkiego, co wiemy na Jej temat, dowiadujemy się od Łukasza. A on znalazł te informacje tutaj, na Górze Syjon”.

„A co z obrazami Maryi, których autorstwo przypisuje się Łukaszowi?”.

„Po pierwsze muszę stwierdzić, że chodzi tu o szczególnie drogą mi tradycję, po drugie — że wcale nie jest to pogląd zupełnie absurdalny. Przecież Łukasz był Grekiem, a w epoce hellenistycznej, zwłaszcza tu, na Bliskim Wschodzie, kwitła sztuka malarska; szczególnie popularne było malowanie portretów. Dlatego obok dzieł prawdziwie mistrzowskich spotykamy również dość prymitywne obrazy, które wszakże wskazują, jak bardzo rozpowszechniona była moda malowania portretów, skoro obejmowała wszystkie warstwy społeczne. Dokładnie sto lat temu w egipskiej oazie Fayoum odnaleziono całe mnóstwo znakomicie zachowanych portretów o bardzo zróżnicowanej wartości artystycznej — wszystkie z pierwszych wieków po Chrystusie. Są wśród nich arcydzieła, ale również szkice, które można porównać do robionych w ruchu, rozmazanych fotografii. Tak czy inaczej, wszystko to są obrazy realistyczne, a zarazem wielkiej wagi dokumenty historyczne. Tyle tytułem wstępu.

Z tego wszystkiego nie należy jednak wyciągać pochopnego wniosku, że Łukasz malował portret Maryi, siedząc u Jej stóp. Ewangelista z pewnością nie znał Maryi osobiście. Pewne jest jednak również to, że jako Grek znał i cenił sztukę malarską, tak obcą kulturze żydowskiej. Był też lekarzem, przyrodoznawcą i bez wątpienia podzielał pozytywny stosunek Greków do obrazów. W pierwotnej wspólnocie na Górze Syjon z pewnością byli już inni Grecy, mający podobny pogląd na sprawę obrazów. Z łatwością mogę sobie wyobrazić sytuację, w której nawrócony na chrześcijaństwo Grek, nawiązawszy ścisłą relację z Matką Bożą, podejmuje próbę Jej sportretowania. Gdyby otoczenie Maryi składało się z samych Żydów, namalowanie Jej obrazu byłoby niemożliwe. Możliwe jest to jednak z perspektywy chrześcijan greckiego pochodzenia. Pomyśl — kiedy tak razem siedzimy, mógłbyś zupełnie spontanicznie zrobić mi zdjęcie. Całkiem możliwe, że właśnie w taki sposób powstał pierwszy obraz Maryi. Wówczas Łukasz znalazłby w Jerozolimie nie tylko haggadę Maryi, lecz również Jej autentyczny portret. Może potem raz czy kilka razy skopiował obraz. Nie można lekkomyślnie odrzucać tego rodzaju przekazów tradycji. Żywię wobec nich najwyższy szacunek, ponieważ nie są one zwyczajnie zmyślonymi historyjkami. Przeciwnie: absurdalna byłaby myśl, że oto ktoś wyssał z palca jakąś opowieść, a inni, jeszcze po upływie wielu stuleci, wierzą mu bez zastrzeżeń. Mogę sobie natomiast wyobrazić, że istniał jakiś pierwszy portret Maryi — w wosku, na skórze, drewnie lub papirusie, któż może to wiedzieć. I to portret realistyczny, nie wyidealizowana wizja kobiecości, jaką spotykamy choćby na obrazach Artemidy. Inna sprawa, czy obraz ten się zachował oraz czy dzieła przypisywane Łukaszowi nie wyszły spod pędzla jego wnuków i prawnuków jako następne kopie już istniejących kopii. Znamienne jednak, że na tych obrazach przedstawiono właśnie Maryję. Przecież mamy dalece mniej tekstów o Niej niż o Jej Synu. Można zatem uznać, że Maryja w jakimś sensie zawsze przemawiała bardziej poprzez obrazy; zapewne bardziej niż wszystkie inne postaci historyczne. Tu jednak — powiedział z dumą Bargil Pixner, nim powstał, by wrócić do chóru — tu, u nas, na tym miejscu, przemawia inaczej”.

„Tu mówi jak w żadnym innym miejscu — ciągnął dalej swój wykład — ponieważ tu właśnie żyła. Tuż obok uczestniczyła w pierwszym Zesłaniu Ducha Świętego. Były to dni, kiedy apostołowie zaczynali w Jej obliczu — bardziej niż w najdoskonalszym obrazie — odkrywać rysy Syna, którego nie było już między nimi. W obliczu Maryi odbijała się Jego twarz. Wszyscy byli «pełni zdumienia i podziwu», pisze Łukasz w swojej relacji o Zesłaniu Ducha Świętego na Górze Syjon. Dlaczego? Co znaczą te słowa? Przeczytaj uważnie cały opis. Wynika z niego, że właśnie tutaj, gdzie teraz siedzimy, w obecności Maryi pękł mur oddzielający lud Izraela od narodów pogańskich, Żydów od Partów, Medów, Elamitów i Rzymian, Azjatów od Afrykanów i Europejczyków. To była najbardziej niezwykła rewolucja w dziejach świata. Wkrótce po tym wydarzeniu — co wcześniej było nie do pomyślenia — Żydzi zaczęli się gromadzić w domach na wspólne posiłki wraz z religijnie nieczystymi poganami; w Rzymie, Koryncie i Syrii przy jednym stole zasiedli panowie z niewolnikami, mężczyźni z kobietami. Tego dnia judaizm otworzył się na wszystkie narody. Bez Zesłania Ducha Świętego nigdy nie poznalibyśmy Dziesięciorga Przykazań. Tak, myślę, że była to największa rewolucja w dziejach świata. Dokładnie dwadzieścia lat później fakt ten został przypieczętowany na Soborze Jerozolimskim, również odbywającym się w obecności Maryi. To wtedy Matka Jezusa zmarła. Może serce pękło Jej z radości, że znów może uczestniczyć w święcie, nim ostatecznie spotka się ze swoim Synem.

Myślę jednak, że była też świadkiem owego głośnego sporu między Piotrem a Pawłem, który apostołowie jednogłośnie rozstrzygnęli, znosząc na przyszłość wszelkie podziały między Żydami a poganami. Przepisy kultyczne nie mogły stać na przeszkodzie zjednoczeniu narodów. Być może śmierć Maryi na wieki przypieczętowała owo niesłychane postanowienie, owo ostateczne przezwyciężenie podziałów. Przeczytaj uważnie ten fragment Dziejów Apostolskich! Większego napięcia nie znajdziesz w żadnej powieści. Jeśli tylko uświadomisz sobie historyczne tło tego wydarzenia.

Tak właśnie przemawia do nas Maryja w tym miejscu: nie w obrazach, lecz przez swoje życie i śmierć. Kiedy przed stu laty budowano to opactwo, w czasie prac ziemnych odkryto fundamenty starego kościoła, w którego zachodniej części znajdowała się kaplica upamiętniająca śmierć Maryi. Z pewnością właśnie tu umarła. Nie ma starszego świadectwa Jej śmierci. Umarła dokładnie w tym miejscu, gdzie wybudowano tę kryptę, a nad nią kościół i klasztor, w którym się teraz znajdujemy. Tu zatem Maryja przemawia zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej na świecie, inaczej niż w Rzymie i Meksyku. Żaden malarz nie był w stanie sprawić, by mówiła tak, jak tutaj, nawet Rafael. Inaczej niż gdziekolwiek indziej mówi Maryja również tam, w Ogrodzie Getsemani, przy swoim grobie. Jeśli chcesz, mogę ci jutro rano na Golgocie pokazać, jak Maryja wyjaśnia w Jerozolimie dogmaty”.

„Na Golgocie? Oczywiście że chcę. A o jakim dogmacie mówisz?”.

„O cielesnym wzięciu Maryi do nieba”.

Umówiliśmy się na następny ranek, na godzinę siódmą, w centrum starówki, przy wejściu do kościoła Grobu Pańskiego, który Grecy nazywają „kościołem Zmartwychwstania”.

Następnego poranka Bargil Pixner stał punktualnie przy starej bramie kościoła, zbudowanego w IV wieku przez cesarza Konstantyna na skale, na której stracono Chrystusa, i nad Jego pobliskim grobem. Zaraz za portalem, po prawej stronie, wszedłem za Bargilem po stromych schodach na pierwsze piętro. Kaplicę na Golgocie zawsze wypełniał mrok. Kiedy weszliśmy do środka, zastaliśmy dwóch modlących się mieszkańców Jerozolimy oraz jakąś etiopską mniszkę, z prawej strony, w bocznej ławce. Bargil kroczył śmiało naprzód, by zatrzymać się dopiero przy ostatniej kolumnie: przed nami, w gablocie znajdowała się przepełniona bólem rokokowa Madonna, przebita mieczem, a tuż obok, z lewej strony, grecki ołtarz, ustawiony na grubej, szklanej płycie. Na dole znajdował się masywny, ledwie oświetlony, łysy jak czaszka blok popielatoszarego wapienia. Szczyt Golgoty. Bargil odsunął na bok stojącą na szklanej płycie wazę, zaświecił za ołtarzem małą lampkę i wskazał na rozbity kamienny krąg w skalnej niecce. „Oto miejsce, gdzie ukrzyżowano Pana”.

„W czasach Jezusa była to ostatnia ściana kamieniołomu, w którym nie było już dość materiału na zbudowanie choćby jednego domu i który Rzymianie zaczęli wykorzystywać jako miejsce straceń — wyjaśnił szeptem. — Potem architekci budujący tu pierwszy kościół wyrównali wzgórze z trzech stron, tak by się wpasowało w nową bazylikę, którą pogański imperator Konstantyn kazał w 325 roku wznieść w tym miejscu „na pamiątkę Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa”. Nienaruszony pozostawili jedynie wystający środek skalnego wzniesienia, na którym właśnie stoimy. Średnica kamiennego kręgu wskazuje, że belki krzyża były wykonane z nie obrobionego, nie okorowanego drewna i miały nieco ponad dwa metry długości. Ktoś, kto wisiał na krzyżu, nie umierał na jakimś dostojnym wzniesieniu, lecz wprost na oczach gapiów. Jezus wisiał bardzo nisko. Sam widzisz, jak mało miejsca było na szczycie. Jeśli, jak pisze święty Jan, Maryja była przy umierającym Jezusie, musiała stać dokładnie w tym miejscu. A zbroczony krwią Jezus wisiał tak blisko, że mogła Go dotknąć; zgodnie z rzymskim zwyczajem krzyżowania przestępców, był On nagi. Tu, stojąc bezpośrednio przy Jezusie, Maryja słyszała Jego ostatnie słowa i krzyk. Słyszała, jak gwoździe przebijają Jego nadgarstki. Kiedy nadeszła śmierć, udusił się na oczach Matki. Dla pewności rzymski żołnierz wbił włócznię w bok Skazańca, a z niego wytrysnęły krew i woda — wszystko na oczach Matki. Była świadkiem, jak wyciągano gwoździe z krzyża i stawów Ukrzyżowanego i jak zdjęto Go z krzyża. Tu też skrwawione, trupio blade ciało Jezusa złożono na kolanach Matki. Tu na skraju omdlenia patrzyła na Jego sine, wyschłe wargi. Rany Jego rąk i nóg, a przede wszystkim rana w boku, wciąż krwawiły. Krew i woda spływały na szatę Maryi. Tu owinięto ciało Jezusa w grobowy całun. Tu patrzyła w Jego zaszłe krwią oczy. Któż byłby w stanie pojąć Jej ból? Miejsce, na którym teraz stoisz, nazywa się Mater Dolorosa. Tu stała prawdziwa «Pieta», nie z marmuru, jak w Rzymie, lecz z żywego i martwego ciała i krwi. Ból zjednoczył ich jak w czasie porodu”. Przyszła grupa Rosjanek, które przy skale zaśpiewały anielsko delikatną, smutną pieśń. Bargil skinął na mnie, bym zszedł za nim na dół.

„To właśnie miałem na myśli, mówiąc, że tutaj same miejsca mówią o Maryi i że w Jerozolimie nie potrzebujemy objawień — powiedział przed portalem, kiedy usiedliśmy na wewnętrznym dziedzińcu pod jedną z kolumn. — Tu mówią wspomnienia”.

Roziskrzony jerozolimski poranek rozpiął swój błękit nad czworokątem podwórza. Z wieży greckiego kościoła prawosławnego dochodził niezwykle głośny dźwięk dzwonów. Wibrujący ton ostatniego uderzenia zawisł na kilka sekund w powietrzu, wprawiając w drżenie mury atrium — jakby miał nigdy nie przeminąć, jakby chciał trwać wiecznie.

„Wyobraź sobie — powiedział Bargil jeszcze pośród tych wibracji — jak czuje się matka takiego skazańca? W jakim musi być stanie, póki nie nadejdzie chwila jej śmierci? A cóż dopiero ta Matka! Myślę, że od tego dnia życie musiało być dla Niej wygnaniem, wypełnionym tęsknotą za ojczyzną. Musiało być męczeństwem miłości”. Zamilkł, jakby wsłuchiwał się w ostatni ton bijących dzwonów.

„W zasadzie — podjął po chwili — to właśnie tu narodziła się trudna do pojęcia myśl o Niepokalanym Poczęciu. Myśl, którą dziś niewielu już potrafi zrozumieć. Przekonanie, że Maryja już w chwili swego poczęcia została wybrana. Jeśli bowiem było Jej przeznaczone tak ogromne cierpienie, którego dowody tutaj możesz zobaczyć na własne oczy, to musiała też od samego początku zostać wyróżniona z rodzaju ludzkiego. Taki wniosek wysnuli pierwsi chrześcijanie. Czyż nie mieli racji? Nigdzie poza Golgotą nie można tak głęboko pojąć żądania, jakie Bóg postawił wobec Maryi. Jeśli Jezus był Synem Maryi, trudno sobie wyobrazić, żeby Bóg nie wywyższył na podobieństwo Syna — Matki, która tak głęboko z Nim współcierpiała. Owszem, wywyższył Ją od początku. Byli przecież jednym ciałem. Jeśli więc Ewa została stworzona bez grzechu pierworodnego, to czy Maryja nie mogła przy swym poczęciu zostać przez Stwórcę obdarowana tym samym przywilejem? Jeśli Jezus był Synem Bożym, nie mogło być inaczej! Starożytna wiara w «Niepokalane Poczęcie Maryi» nie odnosi się więc do Niej samej, lecz należy ją rozumieć jako uwierzytelnienie Jej Syna, tego, że jest On prawdziwym Synem Boga, a nie tylko kolejnym prorokiem. «Jestem Niepokalanie Poczęta», znaczy przede wszystkim: «mój Syn jest Synem Boga; od Niego biorą początek nowe dzieje świata». Zapytasz, dlaczego? Ponieważ jeśli Ewa, matka żyjących, została przez Boga stworzona bez grzechu pierworodnego, to czy Bóg nie powinien był tym bardziej raz jeszcze stworzyć całkowicie nowego świata dla swojego Syna? «Niepokalane Poczęcie» należy więc rozumieć jako pieczęć, która potwierdza, że prawdą jest wszystko, co później napisali o Jezusie Ewangeliści i apostołowie. Że Jezus zerwał kajdany. Że naprawdę powstał ze śmierci do nowego życia.

Mimo to spór na temat Niepokalanego Poczęcia trwał w Kościele przez długie stulecia i jeśli mówisz, że Maryja przedstawiła się w Meksyku jako «Niepokalanie Poczęta», to jest w tym fakcie również jakieś potwierdzenie ludzkiej zdolności rozumienia zbawczego dzieła Boga. Jest to jakby niebiańskie potwierdzenie osiągniętego przez ludzi poznania spraw Bożych. Niepokalane Poczęcie nie jest bowiem czymś niezrozumiałym; przeciwnie, ludzki duch jest w stanie je zgłębić, nawet jeśli — jak zawsze w wypadku ludzkich myśli — poprzez spór i dyskusję. Dlatego Kościół przez długie stulecia zmagał się z tą kwestią. Wielu znanych teologów sprzeciwiało się nauce o Niepokalanym Poczęciu: święty Augustyn, a o ile pamiętam również Bernard z Clairvaux. Dopiero w szczytowym okresie średniowiecza, od czasów Anzelma z Canterbury i Dunsa Szkota, powoli zaczęto się skłaniać ku przyjęciu tej nauki, aż wreszcie w czasach nowożytnych Maryja sama przedstawiła się jako «Niepokalanie Poczęta» — w Lourdes i Fatimie, gdzie świadkowie Jej Objawień nie mieli zielonego pojęcia, co te słowa oznaczają”.

„Ale miałeś mi wyjaśnić dogmat Wniebowzięcia Maryi” — przerwałem Bargilowi i opowiedziałem mu o święcie „napoczęcia Maryi”, kiedy to mój ojciec pierwszy raz ujrzał swoją przyszłą żonę, a moją matkę.

„Właśnie miałem przejść do tej kwestii — uśmiechnął się szelmowsko — ponieważ jest to konsekwencja tego samego toku myślenia i tej samej wiary. A więc jeszcze raz: dogmat o Niepokalanym Poczęciu Maryi jest w sumie niczym innym, jak prostą konsekwencją tego wszystkiego, w co wierzą chrześcijanie. Nikt nie ma obowiązku weń wierzyć, ale jeśli chrześcijanin nie wierzy w Niepokalane Poczęcie na początku i Wniebowzięcie na końcu życia Maryi, nie może też wierzyć w całą resztę Credo, przede wszystkim w to, że Jej Syn jest Synem Boga. Taka jest wiara prawosławnych i katolików, którzy zawsze pamiętali, jak ścisły był i jest związek Matki i Syna, zwłaszcza w cierpieniu. Niemożliwe przecież, żeby Bóg wyrwał Syna z ciałem i duszą z kręgu zagłady, a Matkę, która nie mniej wycierpiała, pozostawił w otchłani śmierci. Ludzie wierzący bardzo szybko zrozumieli tę prawdę. Dlatego maryjny scholastyk Duns Szkot stworzył klasyczną formułę: potuit, decuit, fecit — «mógł, wypadało, uczynił», to znaczy: Bóg mógł sprawić, że Maryja poczęła się bez grzechu pierworodnego, podjął taką decyzję i tak uczynił. Dlatego dziś w Jerozolimie mamy dwa puste groby i dwa święta: Wniebowstąpienia Chrystusa i Wniebowzięcia Maryi. Oba mają swe źródło właśnie w Niepokalanym Poczęciu. Kto chciałby się dowiedzieć, jak wyglądał pusty Grób Chrystusa, musi zobaczyć pusty Grób Maryi. Muszę ci go pokazać”.

Przeprowadził mnie przez labirynt uliczek starego miasta, aż do Via Dolorosa, przez Bramę Maryi, do doliny Kidronu i dalej do Ogrodu Getsemani. Tam, obok ulicy — w samym środku pustego pola — przeszliśmy po schodach na plac przed starym kościołem krzyżowców, a stąd, za portalem, kolejnymi schodami zeszliśmy pod ziemię, do Grobu Maryi, znajdującego się w spowitej mrokiem skalnej grocie. „Ale przecież w Getsemani był ogród oliwny, a nie pole grzebalne, więc jak się tu znalazł grób? Przecież nikt nie kopał grobów we własnym ogrodzie?” — zapytałem cicho.

„Już Miedziany Zwój z Qumran wspomina, że obok Getsemani znajdował się cmentarz — zaczął Bargil kolejny wykład, kiedy zmówiliśmy Zdrowaś Maryjo. — Jest to zwój sporządzony przez eseńczyków, w którym wspomniano również Górę Syjon, gdzie z pewnością mieszkali członkowie tej sekty. Prawdopodobnie również to oto pole należało do jakiegoś eseńczyka. Są również inne powody, by tu właśnie szukać Grobu Maryi. To bowiem, że Jezus spędził swój ostatni wieczór w Getsemani, nasuwa myśl, że ogród należał do zaprzyjaźnionej z Nim jerozolimskiej rodziny. Czy byłoby zatem czymś dziwnym, gdyby ta sama rodzina przygotowała potem w tym miejscu grób dla Matki Jezusa? Tak czy owak faktem jest, że Grób Maryi znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie ogrodu.

Niedaleko stąd miał być pochowany również Jakub, zwany «bratem Pańskim», zabity w 62 roku w pobliżu Świątyni. Warto wspomnieć, że od samego początku wielu chrześcijan uważało, że Jakub był naturalnym synem Józefa, oblubieńca Maryi, który ożenił się z Nią, będąc już wdowcem. Grobu Jakuba jak dotąd nie odnaleziono. Jednak Maryja bez wątpienia została pochowana właśnie tutaj — już najstarsze świadectwa potwierdzają kult tego miejsca. Jak czytamy w tak zwanym Transitus Mariae, najstarszym, przechowywanym w Watykanie tekście na temat śmierci Maryi, przy Jej pogrzebie spośród apostołów brakowało tylko Tomasza. Ale ponieważ Tomasz był tym, który nie chciał uwierzyć w Zmartwychwstanie Chrystusa, dopóki nie włoży ręki w Jego przebity bok, niektórzy uznają owo spóźnienie apostoła za zabieg literacki, a nie fakt historyczny, tym samym podając w wątpliwość całe opowiadanie. Maryja miała zostać złożona do tak zwanego «grobu korytkowego». Kiedy Tomasz przybył wreszcie na miejsce, otworzono grób i apostoł zszedł małym korytarzem do tego miejsca, gdzie złożono ciało Maryi, lecz grób był pusty. Tak narodziła się wiara we Wniebowzięcie Maryi”.

„Czy to ten sam tekst, według którego Grób Maryi był pełen róż?”.

„Chyba tak. Ale to są z pewnością późniejsze dodatki. Prawdą jest natomiast — co potwierdzono zaledwie przed dwoma laty — że Grób Maryi faktycznie był «grobem korytkowym». Grotę zbadano dokładnie, gdy w 1999 roku nastąpiło tu oberwanie chmury i cały ogród znalazł się pod wodą. Jeden z naszych profesorów omal nie utonął w czasie tej powodzi. Modlił się w grobie, lecz szczęśliwie wyszedł z niego w chwili, gdy po schodach zaczęły spływać potoki wody. Obrazy, ikony, ołtarze — wszystko zostało zniszczone. Cały wystrój trzeba było usunąć, a grotę oczyścić. W czasie tego generalnego remontu, a więc dopiero dwa lata temu, okazało się, że pusty sarkofag Maryi faktycznie został wykuty ze skały i na trwałe umieszczony w posadzce. Do tej pory wielu badaczy broniło stanowiska, że z takiego czy innego powodu sarkofag przeniesiono do grobu dopiero w późniejszym okresie. Tymczasem był on tutaj od początku, tworząc całość ze skalną posadzką. Od niedawna wiemy więc, że wygląd grobu całkowicie zgadza się z najstarszym opisem pogrzebu Maryi. Dopiero wiele wieków później Bizantyjczycy wyrównali skałę — jak wokół Grobu Jezusa — aby pielgrzymi mogli w procesjach okrążać miejsce, gdzie złożono ciało Maryi. Dlatego dziś Grób Maryi jest wolno stojącą budowlą”.

„A czy nie jest możliwe, że Grób Maryi zbudowano dopiero później, aby stworzyć paralelę do Grobu Jezusa?”.

„Nie sądzę. Po co? Należałoby raczej przyjąć, że w Jerozolimie faktycznie od pierwszego wieku otaczano czcią dwa puste groby. To, że dziś Grób Maryi stał się swego rodzaju modelem poglądowym Grobu Jezusa, który w dużym stopniu uległ zniszczeniu, o niczym nie świadczy. Po prostu z Grobu Maryi zachowało się o wiele więcej niż z Grobu Jezusa. Może ma to jakiś związek z wielkim szacunkiem muzułmanów wobec Maryi. Popatrz: zaraz przy grobie znajduje się mihrab, skierowana w stronę Mekki nisza modlitewna, w której muzułmanie zbierają się na modlitwę. Ten grób to również ich świątynia”.

Wyszliśmy po schodach na powierzchnię i przed kościołem Agonii przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Przed nami, nad doliną Kidronu, na szczycie Wzgórza Świątynnego wznosiły się spowite wieczornym światłem mury. Bargil kroczył powoli i majestatycznie. Można było odnieść wrażenie, jakby od stuleci wędrował po wzgórzach Jerozolimy. Zeszliśmy w dolinę, by po chwili ponownie wspiąć się na górę, ku blankom Świątyni, aż wreszcie doszliśmy wzdłuż murów do szczytu Syjonu.

„W Jerozolimie można dość łatwo prześledzić rozwój wiary w to, że Maryja została po śmierci wzięta z ciałem do nieba — opowiadał zakonnik po drodze. — Chrześcijanie od samego początku wierzyli, że Maryja została zabrana do nieba. Ponieważ nikt nie był tak bliski Jezusowi, Maryja stała się «Klęczącą Wszechmocą». Jak Jezus mógłby Jej czegokolwiek odmówić? Już w czasie ziemskiego życia, wbrew swej woli, na Jej prośbę uczynił pierwszy cud, kiedy na weselu w Kanie zamienił wodę w wino. Jak więc mógłby Jej teraz czegoś odmówić? Ta ufność sięga swymi korzeniami najstarszego okresu życia Kościoła i wiary we Wniebowzięcie Maryi i w Jej ukoronowanie na Królową Wszechświata.

Dzisiejszych sceptyków może zdziwić coś jeszcze. Otóż Maryja od początku była uznawana za największą ze wszystkich świętych. Tymczasem, w odróżnieniu od apostołów i większości męczenników, nie pozostały po Niej żadne doczesne szczątki: ani kości, ani czaszka, ani żaden trzonowy ząb — zupełnie nic. Nigdy nigdzie nie oddawano czci choćby kawałkowi Jej paznokcia — i to przy całej żarliwości, z jaką szukano materialnych resztek innych świętych, które potem jako relikwie sprzedawano za bajońskie sumy. Pomyśl o kościach apostołów Piotra, Pawła, Filipa czy Bartłomieja w Rzymie, Jana w Efezie, Andrzeja w Patrze, Macieja w Trewirze, niemal kompletnym szkielecie Ewangelisty Mateusza w Salerno czy o Łukaszu w Padwie. Tymczasem nigdzie nie słychać choćby o jednym włosie Maryi! Żaden fałszerz i oszust nigdy nie odważył się zaoferować sprzedaży Jej relikwii.

Chrześcijanie bardzo prędko uznali Wniebowzięcie Maryi za punkt kulminacyjny i wypełnienie całej historii zbawienia. Popatrz na największe europejskie katedry. To właśnie o tym wydarzeniu opowiadają najpiękniejsze i najważniejsze obrazy, często umieszczone już na zewnętrznej stronie portalu, jak w Reims. Pomyśl chociażby o mozaice w centrum apsydy w Santa Maria Maggiore. W wielu najstarszych kościołach centralnym motywem nie jest wcale krzyż, lecz «Ukoronowanie Maryi». Wniebowzięcie Maryi ukazuje, że Matka Boża, która — jak wierzymy — stała u boku Jezusa w chwili Jego śmierci, równie ściśle jednoczy się z Nim w chwale. Trudno wskazać bardziej ludzkie i odpowiadające ludzkiemu rozumowi święto”.

Tak właśnie toczyły się nasze rozmowy z Bargilem Pixnerem. Trwały równe dwa lata. Spotykaliśmy się zazwyczaj wieczorami, po pracy, kiedy po spacerze wokół murów miasta — na przemian w zachodniej i we wschodniej jego części — odwiedzaliśmy go po nieszporach w opactwie. Czyż te dwa lata, spędzone przez nas w Jerozolimie — rok 2000 i 2001 — nie były latami, które rozstrzygnęły o losach Ziemi Świętej, a nawet całego świata? Jakże cudownie rozpoczął się czas, który kończył się bez jakiegokolwiek promyka nadziei!... Zwrotnice, wówczas tu ustawione, długo jeszcze będą decydować o biegu historii świata. Tu, w Jerozolimie, każdego dnia mogłem dotykać tych wydarzeń własnymi rękami, a dni na wieki wypalały się na siatkówce mojego oka. Przyjechaliśmy do Jerozolimy krótko przed wizytą papieża; to od niego i z nim zaczęła się moja praca w Izraelu. Kiedy opuścił kraj, pomyślałem, że nie ma tu już nic, co warto by zobaczyć. Ostatniego wieczoru przed odjazdem papież rozpoczął ceremonię pożegnania z Ziemią Świętą — niedaleko od Grobu Maryi.

Ponieważ miejsce to należy do Greków i Ormian, rzymski papież nie mógł pożegnać się z Jerozolimą tam, lecz obok, w Ogrodzie Getsemani, w kościele franciszkanów. Chrześcijanie otaczają w nim czcią kamień, na który spływał krwawy pot Jezusa. Była ostatnia noc Jego ziemskiego życia. Wiedział, co Go czeka. Z miasta wysłano już oddział, który miał go pojmać. Po przeciwległej stronie doliny Cedronu, nad murami Świątyni kłębiły się w ciemnościach potężne zwały chmur.

Na zablokowanych ulicach błyskały niebieskie światła policyjnych samochodów. Śmigłowce przeczesywały reflektorami prastare zarośla oliwnego gaju, w którym roiło się od uzbrojonych po zęby żołnierzy. Modlącemu się papieżowi przeszkadzało to równie mało, jak tysiące towarzyszących mu od lat na każdym kroku fleszy. Z opa-
rtą na dłoniach głową i pochylonymi ramionami, na których dźwigał cały świat, zamarł na kolanach przed nagą skałą, jakby był to najważniejszy cel jego podróży. Patrzył tylko na ten kamień, na jaki spływał gęsty pot Jezusa. Pośród otaczającego go zamętu trwał zatopiony w modlitwie. Jakby składał ostatnie ślubowanie: wyraz miłości i wdzięczności wobec Jezusa i „najdostojniejszej z córek Galilei”, jak nazwał dzień wcześniej na wzgórzach otaczających jezioro Genezaret Matkę swego Pana. Ave Maria.

Kiedy po uroczystości znaleźliśmy się w pieczołowicie strzeżonym autobusie prasowym, zapytałem siedzącą obok mnie senhorę Aurę Marię Vistas Miguel z Lizbony: „Jak pani sądzi, czy wizyta papieża w Jerozolimie była kulminacją wszystkich jego pielgrzymek?”. Zagadnięta przeze mnie dziennikarka o nieustannie uśmiechniętym obliczu i krótko obciętych włosach towarzyszyła papieżowi we wszystkich podróżach. Był 25 marca 2000 roku. Rano była jeszcze w Nazarecie, na uroczystej „pamiątce” Zwiastowania, podczas którego archanioł Gabriel oznajmił Maryi, że pocznie i porodzi Syna Bożego. „Tak. Myślę, że tak — odpowiedziała po chwili zastanowienia. — Ta podróż rzeczywiście jest czymś szczególnym. Jerozolima, Betlejem, Nazaret, Kafarnaum. To było naprawdę coś niezwykłego”. Potem uśmiechnęła się jeszcze cieplej i dodała: „Chociaż jeszcze bardziej poruszyła mnie ostatnia wizyta w Meksyku. Meksykanie nie mają takich miejsc. Większość z nich to biedacy. Ale mają obraz Madonny i ogromną wyobraźnię. Kiedy samolot zbliżał się do miasta, miliony mieszkańców wyszły na ulice z lusterkami, by pozdrowić papieża, puszczając w jego kierunku «zajączki». Nikt nie kazał im tego robić. Żaden reżyser nie byłby w stanie zainscenizować czegoś podobnego! Dla mnie był to mały maryjny cud. To było po prostu cudowne”.

 

Mirjam, Maryam, Maria

Powrót papieskim samolotem z Meksyku do Rzymu,
kosmiczna jutrzenka, trud błogosławieństwa, matka z noworodkiem
na ręku, serce płonące miłością, niebiańskie okno, oko w oko
z Matką Bożą z Guadalupe.

Zapadła noc. Z przodu, w specjalnej kabinie po prawej stronie samolotu, przygotowano dla papieża leżankę, nad którą zawieszono obraz Matki Bożej z Guadalupe. Ze względu na porywisty wiatr, maszyna leciała bardzo wysoko, ponad dwanaście tysięcy metrów nad ziemią. Mój sąsiad z CNN zasnął; zresztą spali prawie wszyscy koledzy. Kiedy jednak podniosłem nieco zasłonę, zobaczyłem, że w dole zaczyna się już powoli rozwidniać — lecąc na wschód zmierzaliśmy na spotkanie wschodzącego słońca. Całe niebo pokrywała gęsta, skłębiona masa miękkich i puszystych chmur. Byliśmy już nad Hiszpanią. W dali jutrzenka barwiła obrzeża chmur poranną czerwienią.

Nagle ujrzałem nad horyzontem ten sam niepowtarzalny odcień, widziany przeze mnie na tilmie, na której znajdował się obraz Morenity. Było to tło, z którego wyłania się Maryja na obrazie z Guadalupe — ów nieziemski róż poranka ponad chmurami, tak różny od czerwieni jutrzenki widzianej z ziemi, inny nawet od jutrzenki nad pustynią czy morzem. Może jeszcze lepiej widzą tę barwę astronauci. Było to otwarte niebo, którego nie byłby w stanie utrwalić żaden malarz. Tego widoku nie zapomnę do końca moich dni.

Pamiętam ostatni poranek przed moim odlotem z Meksyku przed trzema laty — zanim spotkałem się z Mathiasem Döpfnerem i nim pojechałem do Jerozolimy, przed całymi wiekami. Poprzedniego wieczoru niebo nad Tepeyac stało się niezwykle przejrzyste. Deszcz spłukał zalegający nad miastem smog. Przed moimi oczami leżała największa metropolia świata, kosmiczne centrum i lądowisko Pana Boga.

Otaczające miasto góry wyglądały jak królewska korona. Stojąc na Tepeyac, przyglądałem się przez lornetkę miastu, które przez cały tydzień przemierzałem wzdłuż i wszerz — pieszo, taksówką, metrem. Dopiero teraz zauważyłem, że Wzgórze Objawienia leżało dokładnie na północ od katedry. Z tego wynikało, że ulica prowadząca od stóp pagórka do katedry musiała być kiedyś ową groblą, którą Juan Diego przemierzał, krocząc do starej stolicy Azteków. Gołym okiem sięgałem do Wielkiej Piramidy, której ruiny sąsiadują z katedrą, stojącej w dawnym sercu Królestwa Meksyku. Po zburzeniu Tenochtitlán Cortez postanowił zbudować jeszcze wspanialsze miasto. Jak napisał franciszkanin Fray Motolinía, nad projektem pracowało więcej ludzi niż „przy budowie Świątyni Jerozolimskiej”. Z kolei Hugh Thomas stwierdził, że w ogarniętej architektoniczną gorączką Europie „żaden z projektów nie dorównywał ambicją, rozmachem i przepychem przedsięwzięciu Corteza”. W dzisiejszej megametropolii tylko znawcy tematu potrafią wskazać pozostałości wzniesionych wówczas budowli.

Bardziej od innych arcydzieł podziwiałem jednak w tych dniach obraz Maryi — z daleka i bliska, gołym okiem i przez lornetkę. Każdego dnia wychodziła mi naprzeciw nieco odmieniona. Każdego dnia, jak w żadnym innym kościele, widziałem wokół siebie łzy pielgrzymów. Może barwy obrazu zmieniają się w zależności od ilości łez troski i cierpienia, które każdego dnia spływają na dłonie Madonny. Kolory ulegają zmianie w zależności od dystansu, z jakiego patrzymy na obraz. Pod określonym kątem złoto zmienia się w srebro, pod jeszcze innym — w czerń. Z daleka można odnieść wrażenie, jakby spuszczone oczy Madonny były zamknięte; patrząc z bliska, z dołu, wydaje się, jakby fałdy Jej szaty tworzyły gotycką budowlę, tyle że żywą, oddychającą, wielką i harmonijną. Obraz błyszczy. Nadziemskie iskry otaczają Dziewicę jak aksamit i jedwab. Złote kwiaty nie zostały wyszyte na sukni Maryi, lecz niezależnie od fałd na szacie, otaczają przestrzeń pomiędzy płaszczem a suknią, jakby zostały utkane na niewidzialnym welonie.

Immaculata. Purísima. Czytałem gdzieś, że objawienia Maryi mają być zapowiedzią powrotu Chrystusa. Maryja zawsze była Wspomożycielką wiernych — jeszcze przed narodzeniem Jezusa w Betlejem i przed narodzinami chrześcijaństwa na Górze Syjon. Dziś, gdy się ukazuje, jest zwiastunem powrotu Chrystusa oraz Sądu Ostatecznego. Don Mario powiedział, że Madonna patrzy na klęczących przed Nią „z drugiej strony Kosmosu”. Dlatego stojąc przed Nią i patrząc przez lornetkę w Jej oczy, czułem się, jakbym surfował po Wszechświecie. Nie mogłem się nasycić Jej widokiem. Podobnie jak podczas mojej wizyty w Turynie, również teraz, gdy wchodziłem do bazyliki, by pożegnać się z Morenitą, śpiewano Benedictus, tym razem po hiszpańsku: Bendito sea el Seńor, Dios de Israel — „Błogosławiony Pan, Bóg Izraela!”.

„Księże prałacie — powiedziałem tego poranka do monsignore Warnholtza w krypcie kościoła, zanim wyruszyłem na lotnisko, skąd po południu miałem odlecieć do Europy. — Potrzebuję księdza pomocy”. Poznałem go kilka dni wcześniej. Carlos Warnholtz, wysoki, siedemdziesięciosześcioletni specjalista od prawa kanonicznego, liturgiki i teologii moralnej, który przez czterdzieści pięć lat pracował jako profesor teologii, a teraz pełnił posługę w Basílica de Guadalupe, przyjął mnie w swoim nowoczesnym biurze na pierwszym piętrze. Po spotkaniu z ubranym w albę Don Mariem i nieco niedbale odzianym Don Guerrero, podziwiałem uszyty na miarę garnitur prałata.

Don Carlos pokazał mi aztecki tekst Nican Mopohua; to właśnie tu pierwszy raz ze zdumieniem ujrzałem zupełnie mi obce pismo — jakbym oglądał zaginione dzieło rabbiego Löwa z Pragi. Stary kapłan o niemiecko brzmiącym nazwisku, patrzący na wszystko z przymrużeniem oka sceptyk i namiętny gaduła, nazywał Maryję Morenita lub Virgencita, Mała Dziewica. Niestety — skarżył się — niczego w swym życiu nie osiągnął. „Wciąż tylko błogosławieństwa, błogosławieństwa, błogosławieństwa — to wszystko, co osiągnąłem. Cały dzień tylko błogosławię! Ludzi, krzyże, obrazy Madonny, figury Juana Diego lub świętego Judy Tadeusza. Znam tysiąc sześćset bractw pielgrzymkowych”. Stojący pod cudownym obrazem główny ołtarz jest bez przerwy zajęty, a kościół pełen ludzi — odprawia się mszę za mszą, jakby bazylika była sercem chrześcijańskiego świata. Najpiękniej jest w święto handlarzy ptaków, kiedy balustrady po lewej i prawej stronie zastawione są najpiękniejszymi klatkami dla ptaków o najsłodszych głosach i wspaniałym upierzeniu — nawet jeśli dla Don Carlosa oznaczało to całą masę przygotowań. We wszystkie dni msze odbywają się nieprzerwanie od szóstej rano do ósmej wieczorem — dla coraz to nowych grup pielgrzymów. Każdego roku do obrazu Madonny pielgrzymują miliony chrześcijan z całego świata, a każdy z nich chciałby otrzymać oddzielne błogosławieństwo. Ja też poprosiłem Don Carlosa, by mnie pobłogosławił, co też przy pożegnaniu uczynił.

„Wie ksiądz, przyjechałem tu specjalnie z Niemiec — powiedziałem w drzwiach — ponieważ chcę, a właściwie czuję, że muszę napisać książkę o Matce Bożej z Guadalupe. Chciałbym więc zobaczyć obraz z bliska, podejść tak blisko, jak to tylko możliwe. Czy mógłby mi ksiądz w tym jakoś pomóc?”. Spojrzał na mnie, zastanowił się i po chwili skinął głową: „Dobrze, proszę za mną”.

Przed bazyliką kupiłem u handlarza najpiękniejszy bukiet kwiatów, jaki miał do zaoferowania — róże i goździki w porcelanowym wazonie — i, tak jak czynili to Meksykanie, postawiłem w miejscu, na które Maryja kierowała swe spuszczone oczy. Potem, mijając dwóch strażników stojących w sektorze informacyjnym, poszliśmy do piwnicy. Tam przeszliśmy przez drzwi w betonowej ścianie i wsiedliśmy do windy. Wjechaliśmy na górę, do ogromnej zakrystii, po której kręciła się nieprawdopodobna liczba duchownych. Podążałem za moim przewodnikiem jak we śnie. Don Carlos poprowadził mnie do drzwi znajdujących się po lewej stronie prezbiterium. Kościół był po brzegi wypełniony tłumem wiernych, a wszystkie miejsca w prezbiterium były zajęte przez księży, słuchających głoszącego kazanie kardynała-prymasa Norberta Rivery Carrery, arcybiskupa Meksyku. Don Carlos zaprowadził mnie za fotel biskupa, dwa metry od wiszącego na tylnej ścianie obrazu Maryi. Dzieliło mnie od niego dosłownie kilka kroków. Bliżej nie można było podejść; gorączkowo przycisnąłem do oczu lornetkę.

Jak długo stałem przed Jej obliczem? Pięć, dziesięć minut? Czas stanął w miejscu, mój zegarek się zatrzymał. Badałem obraz przez lornetkę, jakbym obserwował jakieś kosmiczne zjawisko, którąś z gwiazd Drogi Mlecznej. Obraz jest dwu-, trój-, cztero-, pięcio-, sześcio-, siedmiowymiarowy. Tak, Maryja rzeczywiście jest brzemienna, nie da się inaczej zinterpretować Jej niezwykłego wyrazu twarzy. To obraz „Maryi Nawiedzenia”. Matki Bożej śpiewającej Magnificat. Właśnie tak musiała wyglądać w chwili spotkania ze swoją kuzynką Elżbietą w górach Judei: „Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. (...) gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię (...). On przejawia moc ramienia swego, rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych”. To wyjątkowy moment w całej Jej ziemskiej egzystencji. Jakkolwiek była ściśle zjednoczona ze swym Synem w Jego męce i śmierci, nie była to tak ścisła więź, jak wtedy, gdy nosiła Go pod sercem. Był to okres największej bliskości Boga. Pan jest z Nią.

Drobne oblicze u stóp Maryi kieruje zamyślone spojrzenie gdzieś obok mnie. Nagle w twarzy Juana Diego odkryłem samego siebie, młodszego niż potrafię sięgnąć pamięcią. Niespodziewanie zbudził się we mnie dawny sen: oto leżę w łóżku i słyszę dochodzące z sąsiedniego pokoju kobiece jęki; wstaję, wchodzę do tego pomieszczenia i widzę leżącą w łóżku moją matkę, wyczerpaną, lecz uśmiechniętą, tulącą w ramionach noworodka; podchodzę do niej i dziecka i widzę, że to ja. Wtedy się budzę.

Nagle poczułem się lekki, jakby wyrosły mi skrzydła. Serce podeszło mi do samego gardła. Oddech przerodził się w Ave Maria. Obraz oddychał. Wszystko, co wcześniej widziałem w wizerunku Maryi, każda linijka tej książki, całe moje dotychczasowe życie — wszystko rozpłynęło się jak mgła. Któż mógłby odpowiedzieć na wszystkie pytania dotyczące cudownego obrazu — co zostało poprawione, a co domalowane? Co do jednego nie miałem wątpliwości: przede mną stała Osoba, nie obraz, choć oblicze Madonny przypominało starą fotografię, diapozytyw. Ona była jak okno na inny świat, jak horyzont spowity czterechsetletnią jutrzenką, drogocenna jak wino z najszlachetniejszego szczepu, „nieco ciemniejsza od perły”; połyskująca, żywa Monstrancja.

W Niej i wokół Niej było prawdziwe miasto jutrzenki. Chmury otwierały się w kształcie migdału, podobnie układało się rozcięcie Jej płaszcza. Była Pośredniczką pomiędzy niebem a ziemią, pomiędzy tym, co istnieje, a Tym, który jest Istnieniem. Jej szaty promieniały jak słońce. „Morski błękit” Jej płaszcza nie zmienił odcienia, od kiedy pisał o nim Miguel Cabrera w 1756 roku. Promieniował zza Niej pokój, rajska poświata otaczała Dziewicę jak aksamit i jedwab. „Piękna jesteś i pełna wdzięku, córko jerozolimska; wstajesz jak poranna jutrzenka”. Jest Królową z Pieśni nad pieśniami króla Salomona. Ach, moja Maleńka! Wybacz, że tak późno przybywam. Lecz wiesz, że miałem tak wiele do zrobienia. Ay Morenita! Morenita mia! Ach, moja Maleńka. Mirjam, Maryam, Maria!

„Czyż nie jestem przy tobie — ja, twoja Matka?” — odpowiadały raz jeszcze Jej niezgłębione oczy: po niemiecku, hiszpańsku, angielsku, francusku, włosku, aramejsku, arabsku, w języku Nahuatl, we wszystkich językach świata. „Cud narodzin zupełnie nowego świata jest zawsze możliwy — mówiły Jej oczy — na przekór wszystkiemu”. Wokół Jej ust malowała się niewysłowiona troska. „Jeśli tylko stanie się to, czego pragnie moje miłosierne serce” — Auh inic huelnelteiz in nicnemilia in noteic-noittaliz ma xiauh in ompa in itecpanchan.

Moje wnętrze otworzyło się jak kwiat pod wpływem słońca. Chciwie chłonąłem oczami wizerunek Maryi. Jej bijące, żywe serce wydawało się poruszać szatę: „pokarm orła” przebijał przez Jej lewą rękę. W miejscu, gdzie znajduje się aorta, migotał płomień. Nie umiałem jak Aztekowie czytać w kwiatach zdobiących Jej szatę ani objaśnić znaczenia gwiazd i zagadkowych rysów twarzy, a mistyczne wizje znałem tylko z książek. W tej chwili dostrzegłem tylko, że zgięta w kolanie lewa noga Maryi była gotowa, by wykonać krok naprzód. Szła w moją stronę, w naszą stronę, przychodziła z innego świata.

Voltaire nie miał racji. Ktoś, kto twierdzi, że nikt nigdy nie wrócił z tamtego świata, nie tylko nie wierzy w Zmartwychwstanie Chrystusa, lecz nie widzi również tego, co tu się dzieje. Tu każdy, kto ma oczy, widzi, że istnieje inny świat, a śmierć nie jest kresem życia. Nie jest obojętne, co czynimy. Istnieje miejsce ukryte za naszymi miejscami. To stamtąd przybyła Maryja — przez ognistą czerwień apokalipsy. Stoi w drzwiach. W bramie Niebios.

Od kiedy Maryja nawiedziła ludzkość, zdążyło powstać i upaść wiele imperiów i światopoglądów. Tu wciąż trwa jutrzenka. Świat nigdy nie będzie już taki, jakim go znaliśmy. Lecz Ona przyjdzie. Wciąż przychodzi. Wychodzi nam naprzeciw pośród zamętu wojen i powodzi, w strumieniach krwi i łez, w ogniu i gradzie kamieni, w zawalonych budowlach i upadających wieżach, przy głosach bębnów, rogów i grzmotów, w bitewnej wrzawie, pośród duchów i widm terroru oraz śmierci, w burzy i wietrze, w zniszczonych bazach danych, upadłych statuach bogów i bożków, dramacie masowych zwolnień i bezrobocia, w strachu i lęku, drżeniu i bojaźni, snach i koszmarach. W zerwanych przyjaźniach, rozbitych małżeństwach i rodzinach, w złamanych rękach, sercach, przysięgach i przyrzeczeniach. W zawiedzionym zaufaniu i zawalonym świecie. Poprzez wszystkie herezje i fałszywe pozory. Mijając kłamstwa. Przychodzi do grzeszników i świętych, Żydów i muzułmanów, Izraelczyków i Palestyńczyków, mieszkańców Wschodu i Zachodu, Północy i Południa, do czarnych i białych, czerwonych i żółtych, chrześcijan, hinduistów, buddystów, agnostyków, ateistów i nihilistów. I oczywiście do pierwszego sklonowanego człowieka, jeśli jego bracia odważą się na tak wielką zbrodnię. Przychodzi do każdego człowieka.

Na północnym skraju Mexico-City, w Basílica de Nuestra Seńora de Guadalupe, każdy może zobaczyć Jej obraz. Maryja była i jest tam dla każdego. Przychodzi stamtąd, gdzie wyschną łzy. Przychodzi do nas brzemienna. Och, oby przyszła czym prędzej... I jeśli to możliwe — najpierw do Jerozolimy!

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama