Byłam wtedy w World Trade Center

Świadectwo uczestniczki wydarzeń z 11 września 2001

Tamtego dnia zaczęłam pracę wcześniej. O godz. 7.30 znajdowałam się już w biurze, które mieściło się na 82. piętrze w wieży północnej (która jako pierwsza została zaatakowana nalotem samolotu). W momencie ataku w biurze znajdowało się około 20 osób (30% naszego składu pracowników; większość ludzi przychodziła do pracy na godzinę 9.00). Był ładny, słoneczny dzień z niesamowitą widocznością. Bardzo często stawałam przy oknie i oglądałam Nowy Jork; śmiałam się, że z tej wysokości mogę zobaczyć Polskę. Ten widok z rana zawsze dodawał mi radości i ochoty do pracy. Podziwiałam, że Pan Bóg tak cudownie stworzył świat. Tuż przed godziną 9. w biurze panowała niesamowita cisza. Nikt nie rozmawiał, nawet nie słyszałam, żeby ktoś pisał na komputerze. Nagle tę ciszę zakłócił straszliwy huk. Trudno określić odgłos, który usłyszałam. Przypominał on łamiący się beton, któremu towarzyszyła ogromna, kotłująca się masa powietrza. Kiedy samolot uderzył w wieżę, wyraźnie odczuliśmy przechylanie się jej w jedną stronę, a później w drugą. W ułamkach sekund zauważyłam, jak z półek spadały książki, a za oknem kątem oka widziałam lecące niesamowite ilości kartek papieru. Jeden z kolegów zaczął krzyczeć: Natychmiast uciekać! Chwyciłam torebkę i zaczęłam biec w stronę wyjścia. Zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje. Myślałam, że to trzęsienie ziemi.

Oko w oko ze śmiercią

Do holu przed biurem wdzierał się czarny, gęsty dym. Właściwie wyjście było niemożliwe. Gdyby nie kolega, który nakazał nam ucieczkę, prawdopodobnie nie wyszlibyśmy z biura, czekając na ogłoszenie przez głośniki alarmu. Myślę, że Pan Bóg tak pokierował, byśmy mogli w ten sposób szybko opuścić niebezpieczne miejsce. Kiedy w holu na 82. piętrze zobaczyłam tę masę gęstego dymu, byłam pewna, że dalej nie ma wyjścia i że za moment będę musiała umrzeć. Zaczęłam bardzo prosić Ducha Świętego o to, abym mogła umrzeć w pokoju. Mówiłam: Panie Boże, jeżeli to jest ten moment, że teraz muszę umrzeć, niech tak będzie, tylko daj mi pokój.

W szkole Ducha Świętego

Moja gorliwa modlitwa do Ducha Świętego była związana z wcześniejszymi wydarzeniami, które miały ogromny wpływ na moje przeżycie 11 września i na to wszystko, co działo się po zamachu. W 2000 r. mieliśmy z mężem problemy z naszym synem Michałem, który studiował na wydziale architektury Uniwersytetu Pratt w Nowym Jorku. Michał przychodził do domu jak do hotelu. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Jego uczęszczanie na Msze św. ograniczało się do biernej obecności w kościele. Poza tym obniżała się średnia jego ocen. To wszystko powodowało ogromne nasze zakłopotanie.

Zawsze wierzyłam w Boga, ale zaczęłam już wątpić w to, że Bóg mnie wysłuchuje. Modliłam się i prosiłam o nawiązanie ponownego kontaktu z synem, ale nic się nie zmieniało. Pewnego razu, kiedy Michał nie pojawił się w domu przez dwie noce, płakałam i mówiłam Bogu: Skoro mnie nie wysłuchujesz, to ja już nie potrafię więcej się modlić do Ciebie. Wtedy przyszła mi myśl, by wysłać syna do Polski. Natychmiast zadzwoniłam do siostry, która pracowała na Uniwersytecie w Zielonej Górze, a ona w ciągu tygodnia załatwiła mu studia na wydziale sztuki. Michał wyjechał wbrew swojej woli i nawet nie pożegnał się z nami na lotnisku. Zbuntowany trafił w bardzo dobre ręce mojej siostry, która jest dobrym pedagogiem, oraz w ręce kuzyna, który bardzo prężnie działa w Odnowie w Duchu Świętym.

Na samym początku Michał krzyczał do mnie przez telefon, że on nie czuje się Polakiem. Jednak kiedy wstąpił do Odnowy w Duchu Świętym, tam nastąpiło jego niesamowite nawrócenie. Już po kilku miesiącach nie chciał wracać do Stanów, a potem powiedział, że chce pozostać w Polsce. Musieliśmy go ściągać na siłę, aby ukończył studia w Nowym Jorku.

Po powrocie do Stanów nie mógł znaleźć sobie miejsca z powodu braku bezpośredniego kontaktu z grupą, ze wspólnotą, z braku aktywnego działania w Kościele. Po mojej podpowiedzi Michał porozmawiał z oo. paulinami, którzy prowadzą najstarszą polską parafię na Manhattanie w Nowym Jorku, i tam za ich zgodą założył wspólnotę Odnowy w Duchu Świętym. Powstała ona w czerwcu 2001 r., a więc niecałe 3 miesiące przed atakiem na wieże World Trade Center. Początkowo bardzo się opierałam, żeby iść na spotkanie do tej wspólnoty. Wydawało mi się, że absolutnie takiego typu modlitwa jest nie dla mnie. Mówiłam Michałowi, że wierzę w Boga i nie potrzebuję na to żadnych dowodów. Dla mnie Trzecia Osoba Boska była wtedy bardzo daleka. Nie umiałam modlić się do Ducha Świętego. Od czerwca 2001 r. moja modlitwa zmieniła się radykalnie. Myślę, że był to dar od Boga, w którym przeżyłam moje wielkie nawrócenie. Dzięki temu 11 września mogłam patrzeć na moment ataku przez pryzmat wiary.

Boże działanie

Kiedy byłam na 82. piętrze WTC i gdy bardzo prosiłam Ducha Świętego o pokój, wówczas odczułam Jego obecność. Dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, jakie to było niesamowite działanie Boże. Pan Bóg mnie prowadził. Poczułam wewnętrzny pokój, pomimo że z natury zawsze byłam panikarą. Było to coś nienaturalnego, jakby anioł chwycił mnie za rękę. Przebiłam się przez dym do klatki schodowej i zaczęłam zbiegać w dół. Wszyscy wkoło byli bardzo zdenerwowani, trzęśli się ze strachu. Dziewczyny, które pracowały w służbie bezpieczeństwa WTC, przebiegały koło mnie, płakały, a ja je pocieszałam.

Kiedy dobiegliśmy do 44. piętra (biegliśmy w przeciągu niecałych 20 minut), coraz więcej ludzi wychodziło z poszczególnych pięter i robiły się kolejki. Było bardzo ciasno. Przerzucano nas do innych klatek, których było kilka w wieży. Pamiętam 44. piętro, ponieważ tam znajdował się węzeł komunikacyjny pomiędzy różnymi ciągami wind. Tutaj służby bezpieczeństwa przerzuciły nas do innej klatki, bo w naszej było już za dużo dymu.

Zupełnie nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ktoś powiedział, że chyba jakiś sportowy samolot uderzył w dach naszej wieży, ale przecież jak można w takim jasnym, słonecznym dniu uderzyć w wieżę? Wciąż myślałam, że to trzęsienie ziemi i przypomniałam sobie wykład z czasu studiów na wydziale budownictwa lądowego na Uniwersytecie Nowojorskim o tym, że podczas trzęsienia ziemi wieże WTC nie mogą się zawalić, dlatego że mają mocne fundamenty, odporne nawet na najwyższy stopień wstrząsów.

Na 44. piętrze w holu były okna, przez które widzieliśmy, co się dzieje na zewnątrz. W tym momencie znowu poczuliśmy uderzenie i wieża się bardzo zatrzęsła. To kolejny samolot wbił się w drugą wieżę. Ktoś powiedział, że to piorun uderzył, ale przecież był piękny, słoneczny dzień. Koledzy opowiadali, że widzieli spadające części ludzkich ciał. Ja widziałam jedynie lecące papiery i kawałki betonu. Myślę, że Pan Bóg uchronił mnie od zobaczenia tego dramatycznego widoku.

Ucieczka

Niżej schodziliśmy bardzo wolno, gdyż coraz więcej było ludzi. Chwilami musieliśmy się zatrzymywać, stawać i czekać na grupę, która schodziła z kolejnego piętra. Na 20. piętrze zauważyłam wchodzących strażaków, którzy powiedzieli nam, że mamy schodzić pojedynczo (klatki schodowe były dość wąskie; jedna osoba mogła schodzić, a druga mogła iść do góry). Widziałam młodych ludzi w różnym wieku. Pamiętam młodego strażaka, który mógł być w wieku mojego syna. Współczułam mu, że musi iść do góry, ale z drugiej strony byłam spokojniejsza: Skoro strażacy wysyłani są do góry, to znaczy, że jesteśmy już w bezpiecznym miejscu - myślałam. Kiedy znaleźliśmy się pod ziemią WTC (ewakuacja odbywała się drogą podziemną, gdzie znajdowało się eleganckie centrum handlowe z prestiżowymi restauracjami), zauważyłam, że sklepy były dziwnie zniszczone i całe centrum znajdowało się w wodzie, która sięgała mi do kostek. Później dopiero dowiedziałam się, że paliwo z samolotów spłynęło szybami windowymi w dół i zapaliło się całe centrum. Urządzenia gaszące pożar wylewały na nas fontanny wody, dlatego wyszłam na zewnątrz zupełnie mokra. Wyprowadzono nas do najbardziej oddalonego od wież punktu na ulicę i tam dopiero zobaczyłam, że obie wieże płoną. Nie rozumiałam, skąd się wziął pożar w drugiej wieży. Na ulicach był tłum gapiów z aparatami fotograficznymi i tłum dziennikarzy z kamerami. Kiedy tak stałam, usłyszałam wewnętrzny głos: Uciekaj natychmiast z tego miejsca. Zaczęłam więc uciekać w stronę mostu Brooklińskiego, tak szybko, jak tylko mogłam. W ciągu pięciu minut dobiegłam do miejsca, z którego wjeżdżało się na most. Odwróciłam się i zobaczyłam, że w tym momencie jedna z wież zaczęła się walić.

Z perspektywy czasu

Dzisiaj, po pięciu latach, kiedy patrzę na to wydarzenie, różne myśli przychodzą mi do głowy. Jednak za każdym razem dochodzę do wniosku, że była to dla mnie wielka łaska Boża. Pan Bóg podarował mi życie. To wydarzenie było ogromnym potwierdzeniem tego, że Bóg pomagał mi wtedy i pomaga mi dziś. Co najbardziej zmieniło się we mnie przez te pięć lat? Bardzo otworzyłam się na świadczenie o Bogu. Kiedyś (być może przez system komunistyczny) bałam się mówić głośno o tym, że jestem wierząca. Pomimo wychowania katolickiego, które otrzymałam w Polsce, w szkole prowadzonej przez siostry niepokalanki w Wałbrzychu, bałam się przyznać na uczelni, że jestem osobą wierzącą. W Nowym Jorku było podobnie; chodziłam do kościoła, ale nie afiszowałam się z tym nigdzie. Wydarzenie z 11 września wiele we mnie zmieniło. Teraz w pracy - obojętnie czy jest to spotkanie z dyrektorem, czy inna sytuacja do rozwiązania - nie boję się otwarcie mówić o modlitwie i o Bogu. Cieszę się, że mam w sobie taką odwagę. Często też zastanawiam się, czy przez te pięć lat nie zmarnowałam któregoś dnia, czy rzeczywiście wypełniam to, czego oczekuje ode mnie Bóg.

Trudne zadanie

O ataku na WTC wiedziałam, że zamachowcami byli muzułmanie i tutaj pojawił się nowy problem w moim życiu. W pierwszych dniach i tygodniach po 11 września bałam się wyjść na ulicę. Wychodząc z domu, obserwowałam dokładnie każdego przechodnia. Jeżeli któryś przypominał mi wyglądem Araba (przyznam, że patrzyłam na nich z pogardą), to momentalnie doświadczałam jakby paraliżu; tak byłam przerażona... Miałam w sobie niepokój wewnętrzny i cały czas był we mnie lęk. To było jak choroba.

W parę tygodni po zamachu poszłam do dentysty. W poczekalni, w której byli sami biali, siedziała ubrana w chustę muzułmanka; miała jedynie odsłoniętą twarz. Zauważyłam, że właściwie wszyscy patrzyli na nią z niezadowoleniem. Muzułmanka miała niesamowicie wystraszone oczy i głowę spuszczoną w dół, tak jakby się bała całej tej grupy, która tak pogardliwie ją traktowała. W pewnym momencie coś się we mnie otworzyło - zrobiło mi się jej żal. Pomyślałam sobie, że najprawdopodobniej jako człowiek nie ma ona nic wspólnego z atakiem, a jest traktowana w taki sposób, jakby sama była zamachowcem. Kiedy podniosła oczy, spojrzałam na nią z uśmiechem, a ona wtedy również się uśmiechnęła do mnie. Ten uśmiech był pierwszym krokiem, który uczyniłam na drodze przebaczenia. Wróciła do mnie wiara. Zaczęłam modlić się za muzułmanów i wtedy na nowo wstąpił w moje serce pokój. Przestałam się bać jeździć metrem i zaczęłam normalnie funkcjonować.

Nie wszystkich muzułmanów trzeba uważać za terrorystów. Terroryzm jest okrutny i ci, którzy biorą w nim udział, niszczą wszelkie relacje międzyludzkie. Żadna religia nie może wzywać do zabijania. W zrozumieniu wielu spraw bardzo pomogły mi rozmowy z muzułmanami, z którymi pracuję. Wiem, że ważne jest teraz nawiązanie pokojowego dialogu. Na człowieka trzeba patrzeć jako na istotę dobrą i stworzoną przez Boga. Dlatego nawet w tym terroryście, który na zewnątrz jest okrutny, zabija i czyni zło, może istnieć coś dobrego. W dialogu i w porozumieniu bardzo ważne jest ukazanie drugiemu człowiekowi miłości. Przebaczenie i miłość mogą być pierwszymi krokami na drodze pokoju.

1989 r. - Leokadia Głogowska wraz z mężem i 10-letnim synem przyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, w roku 1994 podejmuje pracę w biurze stanowym, znajdującym się w północnej wieży World Trade Center (WTC).

15 sierpnia 2001 r., godz. 12.00, Nowy Jork - w WTC urywa się winda, która spada 32 piętra w dół, pasażerowie zostają uratowani. W windzie wraz z dwunastoma osobami znajduje się Leokadia...

18 sierpnia, Zielona Góra - matka Leokadii zamawia Mszę św. dziękczynną za cudowne uratowanie córki. Pierwszy wolny termin Mszy św. przypada na 11 września...

11 września, godz. 7.00, Zielona Góra - w kościele św. Józefa zostaje odprawiona Msza św. dziękczynna za cudowne ocalenie życia Leokadii...

11 września, godz. 8.46, Nowy Jork (14.46 czasu polskiego) - samolot Boeing 767, lot nr 11 American Airlines uderza z szybkością 790 km/h w północną ścianę północnej wieży WTC, między piętrami 94 i 98. Ludzie znajdujący się poniżej ugodzonych miejsc zaczynają się ewakuować. Wśród nich na 82. piętrze jest Leokadia Głogowska...

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama