Zaskoczony radością

Opowieść o dylematach młodości, dojrzewaniu, wadzeniu się z Bogiem i odnajdywaniu na nowo „Radości”, jak Lewis nazwał swoją drogę poszukiwania wiar

Zaskoczony radością

Clive Staples Lewis

Magda Sobolewska (tłum.)
Zaskoczony radością
Zaskoczony radością to barwna opowieść o dzieciństwie i młodości pisarza. Portrety ojca, kolegów szkolnych i nauczycieli pozwalają wejść w świat Imperium Brytyjskiego czasów wiktoriańskich, w którym walczyły ze sobą pruderia z dekadencją, irlandzkość z angielskością, a także wiara z ogarniającym uniwersytety i salony ateizmem. Jednak głównym tematem Zaskoczonego radością jest utrata wiary przez pisarza i jego powrót do chrześcijaństwa. To opowieść o dylematach młodości, dojrzewaniu, wadzeniu się z Bogiem i odnajdywaniu na nowo „Radości”, jak Lewis nazwał swoją drogę poszukiwania wiary.
Zaskoczony radością to wciągająca autobiografia duchowa oraz świadectwo wiary i nawrócenia, posiadające w sobie szczerość i siłę Wyznań św. Augustyna.
Wydawnictwo ESPRIT,
Rok wydania: 2013,
ISBN 978-83-61989-36-3

FRAGMENT

Pierwsze lata

Szczęśliwy, lecz w swym szczęściu źle zabezpieczony.
John Milton

Urodziłem się zimą 1898 roku w Belfaście jako syn prawnika i córki pastora. Moi rodzice mieli tylko dwoje dzieci — dwóch synów, z których ja byłem młodszy mniej więcej o trzy lata. Stanowiliśmy wynik połączenia dwóch zupełnie różnych typów ludzkich. Mój ojciec należał w swojej rodzinie do pierwszego pokolenia uprawiającego wolne zawody. Jego dziadek był walijskim farmerem, a ojciec mojego ojca, który zaczynał jako robotnik, wyemigrował do Irlandii, aby w końcu stać się udziałowcem w firmie Macilwaine and Lewis („Produkcja kotłów, silników i statków żelaznych”). Natomiast moja matka, z domu Hamilton, pochodziła ze starej rodziny, w której mężczyźni od wielu pokoleń byli żeglarzami, prawnikami czy też duchownymi. Poprzez Warrenów po kądzieli jej ród wywodził się od normandzkiego rycerza, którego kości spoczywają w opactwie Battle[1]. Jednak nie tylko pochodzenie różniło moich przodków, mieli także odmienny temperament. Rodzinę ojca tworzyli prawdziwi Walijczycy — sentymentalni, impulsywni, skorzy do retoryki, równie łatwo ulegający złości, co wzruszeniu — ludzie, którzy dużo płakali i dużo się śmiali, a przy tym nie umieli być szczęśliwi. Hamiltonowie natomiast odznaczali się większą powściągliwością. Mieli skłonność do krytyki i ironii i jak mało kto potrafili być szczęśliwi — zmierzali wprost ku szczęściu, jak doświadczeni podróżni, którzy bez trudu odnajdują najlepsze miejsca w wagonie. Od najwcześniejszych lat zdawałem sobie sprawę z wyraźnego kontrastu między wesołym i spokojnym usposobieniem matki a pełnym wzlotów i upadków emocjonalnym życiem ojca. Świadomość ta zrodziła we mnie — mimo że wtedy nie potrafiłem jeszcze tego nazwać — nieufność czy też niechęć względem uczuć jako czegoś niewygodnego, wstydliwego, wzbudzającego zażenowanie, a nawet niebezpiecznego.

Moi rodzice należeli według standardu swojego otoczenia i epoki do ludzi oczytanych czyli „światłych”. Matka, przejawiająca w młodości zdolności matematyczne, uzyskała bakalaureat w Queen's College w Belfaście. Nim zmarła, rozpoczęła ze mną naukę francuskiego i łaciny. Pasjonowały ją dobre powieści; zdaje się, że to dla niej były kupowane tomy Mereditha i Tołstoja, które odziedziczyłem po rodzicach. Ojciec natomiast miał całkiem inny gust. Będąc wielbicielem krasomówstwa, sam w młodości próbował w Anglii swoich sił jako mówca i gdyby nie brak środków, na pewno spróbowałby kariery polityka. O ile nie przeszkodziłoby mu poczucie honoru tak czułe, że graniczące z donkiszoterią, miałby spore szanse powodzenia, odznaczał się bowiem wieloma cechami uznawanymi w tamtych czasach za niezbędne atrybuty parlamentarzysty: znakomitą prezencją, donośnym głosem, bystrym umysłem, wspaniałą pamięcią i elokwencją. Polityczne powieści Trollope'a były mu szczególnie drogie — podejrzewam, że śledząc karierę Phineasa Finna, widział w nim zastępcze spełnienie swoich pragnień. Lubił poezję, o ile zawierała elementy retoryki lub patosu, albo i jedno, i drugie. Spośród wszystkich sztuk Shakespeare'a najwyżej, jak sądzę, cenił Otella. Lubił też autorów z poczuciem humoru, od Dickensa po W. W. Jacobsa, i sam był najlepszym gawędziarzem, jakiego słyszałem, z rodzaju tych, którzy po kolei wcielają się w każdą opisywaną postać, wykorzystując przy tym wyraz twarzy, gesty i pantomimę. Nigdy nie czuł się szczęśliwszy niż wtedy, gdy zamknąwszy się sam na sam z którymś z moich wujów, mógł się z nim dzielić swoimi „numerami” (jak, nie wiadomo dlaczego, nazywano w mojej rodzinie anegdoty). Gatunkiem literatury, który nie wzbudzał zainteresowania żadnego z moich rodziców, był ten, do którego ja przylgnąłem od chwili, kiedy mogłem już sam wybierać swoje lektury. Nasłuchiwanie, czy nie dobiegnie ich dźwięk rogów z zaczarowanej krainy elfów, było im zupełnie obce. W całym domu nie znalazłby się choćby jeden tom Keatsa czy Shelleya, a jedyny tomik Coleridge'a nie był (o ile wiem) otwierany przez nikogo. W tym, że jestem romantykiem, nie ma na pewno winy moich rodziców. Ojciec lubił co prawda Tennysona, ale raczej jako autora In Memoriam czy Locksley Hall; nigdy nie słyszałem od niego o takich wierszach jak Lotus Eaters lub Morte d'Arthur. Mama, jak mi mówiono, w ogóle nie lubiła poezji.

Oprócz dobrych rodziców, dobrego jedzenia i ogrodu do zabaw (który wtedy wydawał mi się ogromny), los obdarzył mnie w pierwszych latach życia jeszcze dwoma błogosławieństwami. Pierwszym z nich była nasza niania, Lizzie Endicott, w której nawet wymagająca pamięć dzieciństwa nie może doszukać się żadnej wady — nie przypominam sobie w niej niczego poza dobrocią, wesołością i zdrowym rozsądkiem. Za czasów mojego dzieciństwa nie zawracano sobie głowy takimi bzdurami jak „opiekunki z dobrych domów”. Dzięki Lizzie związaliśmy się na dobre z prostymi wieśniakami z hrabstwa Down i w ten sposób czuliśmy się u siebie w dwóch bardzo różnych środowiskach. Zapewne dlatego właśnie jestem dziś całkowicie odporny na fałszywe utożsamianie szlachetności z dobrymi manierami. Zawsze, odkąd pamiętam, rozumiałem, że niektóre żarty dopuszczalne w towarzystwie Lizzie byłyby nie na miejscu w salonie, ale nigdy nie wątpiłem w jej szlachetność.

Drugim błogosławieństwem losu był mój brat. Pomimo trzech lat różnicy nigdy nie wydawał mi się starszym bratem; od samego początku byliśmy sprzymierzeńcami, by nie rzec: współspiskowcami. A jednak różniło nas wiele. Widać to po naszych pierwszych rysunkach (rysowaliśmy, o ile pamiętam, nieustannie). Jego obrazki przedstawiały statki, pociągi lub bitwy; na moich — jeśli nie starałem się go naśladować — roiło się od „przebranych zwierząt”. Tym mianem określaliśmy uczłowieczone zwierzęta z bajek. Pierwsze opowiadanie napisane przez brata (jako starszy wyprzedził mnie w przejściu od rysowania do pisania) nosiło tytuł „Młody Radża”. Jego ulubionym krajem od początku były Indie, ja wybrałem dla siebie Krainę Zwierząt. Nie sądzę, aby któryś z ocalałych do dziś rysunków pochodził z okresu moich pierwszych sześciu lat, które tu opisuję, ale są wśród nich niewiele późniejsze. Już jako mały chłopiec umiałem rysować postacie w ruchu, wyglądające tak, jakby naprawdę biegły lub walczyły, zachowywałem też dobrą perspektywę. Jednak żaden z nas — ani brat, ani ja — nie narysowaliśmy bodaj jednej kreski w zgodzie z jakimkolwiek, choćby najbardziej prymitywnym pojęciem piękna. W naszych rysunkach można się doszukać akcji, poczucia humoru, pomysłowości, brak jednak przynajmniej szczątkowego wyczucia formy. Zaskakująca jest też ignorancja, jeżeli chodzi o rzeczywiste kształty przedmiotów. Drzewa na tych rysunkach przypominają kłębki waty na tyczkach i nic nie wskazuje na to, że znaliśmy kształt choćby jednego liścia z ogrodu, w którym bawiliśmy się codziennie. Wydaje mi się teraz, że ta całkowita nieobecność piękna dobrze charakteryzuje nasze dzieciństwo. Ani jeden obraz wiszący w domu ojca nie przyciągał naszej uwagi i prawdę mówiąc, żaden na to nie zasługiwał. Nie mieliśmy też okazji zobaczyć pięknych budowli i nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że w ogóle mogą być piękne. Moje najwcześniejsze doznania estetyczne, o ile zasługują na to miano, były innego rodzaju — nie związane z formalnym pięknem, nosiły już wtedy znamiona romantyzmu. Pewnego dnia mój brat przyniósł do dziecinnego pokoju wieczko od puszki po biszkoptach wypełnione mchem z powtykanymi weń gałązkami i kwiatami, tak że przypominało to coś w rodzaju miniaturowego ogrodu czy też lasu. Była to pierwsza piękna rzecz, jaką widziałem. Ten miniaturowy ogródek wywołał we mnie uczucia, których nie wzbudził nigdy prawdziwy ogród — po raz pierwszy pojąłem naturę nie jako magazyn form i kolorów, ale jako coś świeżego, wilgotnego, chłodnego i pełnego życia. Nie sądzę, by doświadczenie to wydało mi się wtedy szczególnie ważne, wkrótce jednak miało się stać niezwykle ważnym wspomnieniem. Do końca życia będę sobie wyobrażać Raj jako miejsce podobne do tamtego miniaturowego ogródka. A na co dzień mieliśmy także widok „Zielonych Wzgórz”, jak je nazywaliśmy, czyli niskiego łańcucha Wzgórz Castlereagh, widocznych z okna dziecinnego pokoju. Nie znajdowały się one specjalnie daleko, ale dla dzieci były czymś nieosiągalnym. Dzięki nim poznałem tęsknotę — Sehnsucht — i jeszcze zanim skończyłem sześć lat, stałem się wiernym czcicielem Błękitnego Kwiatu[2].

O ile doznania estetyczne pojawiały się z rzadka, o tyle doznania religijne nie pojawiały się wcale. Niektórzy wnoszą na podstawie moich książek, że wychowano mnie w surowej, purytańskiej atmosferze. Nie jest to prawdą. Uczono mnie tego, czego zwykle uczy się dzieci; kazano mówić pacierz, a w odpowiednim czasie zaprowadzono do kościoła. Przyjmowałem oczywiście to, co mi mówiono, nie pamiętam jednak, żeby wzbudzało to moje zainteresowanie. Ojciec, jak najdalszy od purytanizmu, zaliczał się według standardów dziewiętnastowiecznego Kościoła Irlandii do Kościoła „wysokiego” i jego podejście do religii, podobnie jak do literatury, stanowiło przeciwny biegun tego, co w przyszłości miałem uznać za własne. Urok tradycji oraz piękno języka Biblii i rytuału anglikańskiego (przeze mnie odkryte dopiero w późniejszym czasie) stanowiły dla niego źródło niekłamanego zachwytu i trudno byłoby znaleźć równie inteligentnego człowieka przywiązującego tak małą wagę do zagadnień metafizycznych. Nie pamiętam natomiast nic, co świadczyłoby o religijności mojej matki. Dzieciństwo miałem zupełnie pozbawione nadprzyrodzoności i niemal całkowicie pozbawione marzeń, jeśli nie liczyć miniaturowego ogrodu i Zielonych Wzgórz. Okres ten wspominam jako monotonny i wypełniony prozaiczną szczęśliwością; nie budzi on we mnie nawet cząstki tej kłującej tęsknoty, z jaką spoglądam wstecz na o wiele mniej szczęśliwe lata chłopięce. Chwile nagłej radości znaczą we wspomnieniach o wiele więcej niż długie lata szczęścia.

Jednak i ten wszechogarniający dobrobyt miał swoje wyjątki; moim najwcześniejszym wspomnieniem z dzieciństwa są przerażające sny. Zdaję sobie sprawę, że jest to problem dość częsty u dzieci w tym wieku, jednak wciąż nie mogę się nadziwić, że w bezpiecznym i przytulnym świecie dziecka istnieją drzwi do świata tak bardzo przypominającego piekło. Nękały mnie dwa rodzaje złych snów — o duchach i o owadach. Te ostatnie były nieporównywalnie bardziej przerażające; do dziś wolałbym raczej spotkać ducha niż tarantulę. Do dziś także jestem niemal całkowicie przekonany, że mój strach przed owadami jest uzasadniony. Jak zauważył kiedyś Owen Barfield: „Najgorsze w owadach jest to, że przypominają parowozy — mają całą maszynerię na wierzchu”. „Maszyneria” — oto właściwe słowo. Kanciaste odnóża, nerwowe ruchy, suche, metaliczne odgłosy; wszystko to przywodzi na myśl ożywione mechanizmy albo żywe stworzenia zmienione w martwe maszyny. Dodajmy jeszcze, że ul i mrowisko doprowadziły do perfekcji dwie cechy, których dominacji zwykle najbardziej się obawiamy, a mianowicie żeńskość i kolektywność. Warto być może dorzucić jeszcze jeden fakt związany z moim lękiem przed owadami. O wiele później, już jako nastolatek wykształciłem w sobie prawdziwie naukowe zainteresowanie owadami po przeczytaniu książki Lubbocka Mrówki, pszczoły i osy. Zostało ono, co prawda, dość szybko wyparte przez inne zainteresowania, ale w okresie fascynacji entomologią mój lęk ustąpił niemal całkowicie. Wydaje mi się, że pociąg do rzetelnej wiedzy przynosi zwykle podobne oczyszczenie.

Obawiam się, że współcześni psychologowie nie zadowolą się wyjaśnieniem mojego lęku tym, co mniej wykształcone pokolenia uznałyby za ich przyczynę — chodzi o pewną odrażającą ilustrację w książce dla dzieci. Przedstawiała malutkiego chłopca podobnego do Tomcia Palucha, który stojąc na muchomorze, broni się przed atakami ogromnego żuka-jelonka. Już sam fakt, że żuk był o wiele większy od chłopca, wzbudzał we mnie przerażenie, ale nie koniec na tym. Tekturowe rogi jelonka były przyczepione do kartki tak, że za pomocą znajdującego się po drugiej stronie diabelskiego urządzenia otwierało się je i zamykało jak szczypce: ciach-ciach-ciach. Widzę je wyraźnie, pisząc te słowa. Trudno pojąć, że kobieta tak mądra jak moja matka tolerowała tę ohydę w naszym dziecinnym pokoju. Chyba, że sam obrazek (bo tu tracę absolutną pewność) też jest wytworem nocnych koszmarów. Wydaje mi się jednak, że nie.

Rok 1905, siódmy rok mojego życia, przyniósł pierwszą wielką zmianę. Przeprowadziliśmy się. Ojciec, któremu zapewne powodziło się coraz lepiej, zdecydował się opuścić szeregową willę, gdzie przyszedłem na świat, i zbudować sobie w zamian o wiele większy dom w miejscu wówczas położonym na wsi. „Nowy Dom”, jak nazywaliśmy go między sobą przez długie lata, był bardzo duży nawet jak na moje obecne zapatrywania, a dziecku wydawał się wielkim miastem. Ojciec, który niezwykle łatwo dawał się oszukać, tym razem padł ofiarą nieuczciwości budowniczych — kanalizacja i przewody kominowe działały fatalnie, a we wszystkich pokojach szalały przeciągi. Jako dziecko nie zwracałem na to jednak najmniejszej uwagi. Największą korzyścią było dla mnie powiększenie dotychczasowej przestrzeni życiowej. W mojej opowieści Nowy Dom odgrywa rolę niemal pierwszoplanową. Jestem tym, kim jestem, dzięki jego długim korytarzom i nasłonecznionym pokojom, dzięki ciszy na piętrze, poddaszu zwiedzanemu w samotności, dalekim odgłosom bulgoczących rur i wiatru świszczącego pod dachówkami. A także dzięki ogromnej liczbie książek. Ojciec kupował każdą książkę, którą chciał przeczytać i żadnej się nie pozbywał, dlatego też znajdowałem je wszędzie — w gabinecie, w salonie, w garderobie, stojące w dwóch rzędach w wielkiej szafie na półpiętrze, w sypialni, ułożone w sięgających mi do ramienia stosach na poddaszu, gdzie znajdowały się zbiorniki na wodę. Były wśród nich książki odzwierciedlające każdą, nawet najbardziej krótkotrwałą pasję moich rodziców, książki do czytania i nie do czytania, książki nadające się dla dzieci i zupełnie dla nich nieodpowiednie. Nie zabraniano mi niczego. W deszczowe popołudnia nie mające końca zdejmowałem z półki tom za tomem. Mogłem mieć pewność, że znajdę książkę, której jeszcze nie widziałem, podobnie jak człowiek chodzący po łące może być pewien, że zawsze znajdzie nie znane mu źdźbło trawy. Nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, gdzie trzymano wszystkie te książki, zanim przeprowadziliśmy się do Nowego Domu; pytanie to zaświtało mi dopiero w czasie pisania tego akapitu i nie mam pojęcia, jak na nie odpowiedzieć.

Wokół domu rozciągał się „widok”, który był z pewnością najważniejszą przyczyną wybrania tego miejsca przez moich rodziców. Sprzed drzwi frontowych widać było rozległe pola, a za nimi zatokę Belfast i rozległe pasmo górskie Antrim ze wzgórzami Divis, Colin i Cave. W tamtych czasach Wielka Brytania nie utraciła jeszcze swego statusu najważniejszego przewoźnika świata i zatoka po prostu roiła się od statków. Widok ten sprawiał nam, chłopcom, wielką radość. Ja, co prawda, nie cieszyłem się nim tak bardzo jak mój brat, ale do dziś rozlegający się w nocy dźwięk syreny parostatku stawia mi przed oczami całe dzieciństwo. Za domem wznosiły się zielone Wzgórza Hollywood, niższe i nie tak odległe jak góry Antrim, upłynęło jednak sporo czasu, nim wzbudziły one moje zainteresowanie. Z początku ważniejszy był dla mnie widok na północny zachód, z nie kończącymi się zachodami słońca chowającego się za niebieskie grzbiety gór i gawronami ciągnącymi do gniazd. Piękne widoki nie złagodziły jednak czekających mnie uderzeń losu.

Pierwszą nieprzyjemną zmianą był wyjazd mojego brata do szkoły z internatem, co oznaczało, że znikał on teraz z mojego życia na większą część roku. Doskonale pamiętam podniecenie, gdy wracał do domu na wakacje, nie pozostało mi jednak żadne wspomnienie bólu, jaki powinien był towarzyszyć jego wyjazdom. Pomimo tej odmiany byliśmy sobie nadal tak samo bliscy. Kiedy brat nas opuszczał, ja uczyłem się w domu; mama dawała mi lekcje francuskiego i łaciny, a pozostałych przedmiotów uczyła mnie świetna guwernantka, Annie Harper. Ta miła, skromna osóbka wydawała mi się wtedy nie lada postrachem, ale wszystkie wspomnienia przekonują mnie teraz, że się myliłem. Annie była prezbiterianką i jej przydługi wykład wciśnięty pewnego dnia między lekcje dodawania i pisania sprawił, że po raz pierwszy w życiu pomyślałem o tamtym świecie jako o czymś realnym. Jednak inne sprawy zaprzątały mnie znacznie bardziej. Moje życie, o ile pamięć mnie nie zawodzi, upływało w coraz większym odosobnieniu. Nie znaczy to, że nie miałem z kim rozmawiać — byli przecież rodzice, a także mieszkający razem z nami, przedwcześnie postarzały i przygłuchły, dziadek Lewis, były też pokojówki i stary pijaczyna-ogrodnik. Zdaje się, że jako dziecko byłem okropnym gadułą. Mimo to zawsze gdy chciałem, mogłem być sam, czy to w domu, czy w ogrodzie. Umiałem już czytać i pisać — mogłem robić tyle wspaniałych rzeczy!

Do pisania skłoniła mnie wyjątkowa niezręczność, towarzysząca mi od dziecka. Przypisuję ją ułomności, którą zarówno brat, jak i ja odziedziczyliśmy po ojcu — obaj mamy kciuki ruchome tylko w jednym stawie. Drugi staw (ten dalszy od paznokcia) jest co prawda widoczny, ale nie zgina się wcale. Z tej czy też z innej przyczyny natura pozbawiła mnie w każdym razie zupełnie zdolności manualnych. Z ołówkiem i piórem dawałem sobie jeszcze radę i do dziś zawiązuję porządnie muchę, ale nigdy nie potrafiłem nauczyć się tego, by posługiwać się narzędziami, kijem golfowym czy strzelbą, a spinki do mankietów i korkociągi zawsze wydawały mi się wyjątkowo opornymi przedmiotami. To właśnie skłoniło mnie do pisania. Marzyłem o budowaniu statków, domów albo maszyn i zniszczyłem wiele par nożyczek i arkuszy tektury, za każdym razem oblewając porażkę łzami. Ostatecznie moim pis aller stało się pisanie opowiadań; wtedy nawet mi się nie śniło, do jak cudownej krainy szczęśliwości zaprowadzi mnie ta droga. Ranek przedstawiony w opowiadaniu otwiera przed nami nieporównanie bogatsze możliwości niż najwspanialszy nawet papierowy zamek stojący na stole w dziecinnym pokoju. Niebawem zająłem jeden z pokoików na poddaszu i urządziłem sobie w nim „gabinet”. Na ścianach porozwieszałem kolorowe obrazki — moje własne lub powycinane z kolorowych, świątecznych wydań pism. W pokoju tym trzymałem moje pióro i kałamarz, zeszyty i pudełko z farbami i tam też doświadczyłem, że:

Cóż szczęśliwszego los niesie stworzeniu

Niż to, że mu się daje radować do woli? [3]

Tam z ogromnym zadowoleniem pisałem i ilustrowałem moje pierwsze opowiadania. Stanowiły one połączenie moich dwóch największych pasji literackich: „przebranych zwierząt” i „rycerzy w zbrojach”. Z mieszanki tej powstawały historie o walecznych myszach i królikach, które wyruszały w pełnym rynsztunku na bitwę — nie z olbrzymami co prawda, lecz z kotami. Już wtedy ujawniła się we mnie skłonność do systematyzowania, ta sama skłonność, która kazała Trollope'owi bez końca dodawać szczegóły do historii wymyślonego przezeń Barsetshire. Kraina Zwierząt, która ożywała w czasie wakacji, gdy brat wracał do domu, była zupełnie współczesną krainą — jeśli chciałem dzielić ją z bratem, to musiały tam jeździć pociągi i kursować parostatki. Było więc oczywiste, że średniowieczna kraina zwierząt, o której pisałem, to ta sama kraina w dużo wcześniejszym okresie historycznym. Należało zatem oba te okresy połączyć. I tak z autora romansów rycerskich zmieniłem się w historiografa; zabrałem się do pisania całej historii Krainy Zwierząt. Pomimo że do dziś zachowało się kilka wersji tego pouczającego szkicu, nigdy nie udało mi się doprowadzić go do końca — zapełnianie kolejnych stuleci wydarzeniami to żmudna praca, szczególnie gdy sam historyk musi je po prostu wszystkie wymyślać. Do dziś jednak jestem dumny z pewnego aspektu mojej Historii. Rycerskie przygody, które stanowiły przedmiot moich opowiadań, zostały w niej wspomniane pobieżnie, z zastrzeżeniem, że mogą to być „tylko legendy”. Bóg raczy wiedzieć, skąd już wtedy wiedziałem o tym, że historyk musi zachować krytyczny stosunek do dzieł epickich. Od zainteresowania historią szybko przeszedłem do geografii. W krótkim czasie powstała mapa Krainy Zwierząt, a właściwie kilka map, i to dość spójnych. Kraina Zwierząt musiała być położona niedaleko Indii, należących do mojego brata, i to zadecydowało o przeniesieniu tego kraju w świat marzeń, gdzie stał się wyspą — północny jej brzeg stanowiły Himalaje. Mój brat natychmiast wyrysował między naszymi krajami sieć połączeń parowych. Tak powstał nasz świat i przedstawiająca go mapa, do której namalowania użyłem wszystkich kolorów z mojego pudełka z farbami. Części świata zajęte przez nas na własność — Kraina Zwierząt i Indie — coraz bardziej zapełniały się odpowiednimi dla nich postaciami.

Z przeczytanych wówczas książek tylko nieliczne uległy zapomnieniu, nie wszystkie jednak budzą dziś mój sentyment. Nigdy nie ogarnęła mnie pokusa, by przeczytać drugi raz Sir Nigela Conan Doyle'a, chociaż to właśnie dzięki tej książce polubiłem „rycerzy w zbrojach”. Z jeszcze większą niechęcią sięgnąłbym dziś po Jankesa na dworze króla Artura Marka Twaina, choć wówczas było to dla mnie jedyne źródło legendy o królu Arturze. Czytając tę książkę, rozkoszowałem się romantycznymi scenami, zupełnie nie pojmując, że autor uczynił z nich przedmiot niewybrednej drwiny. Trylogia E. Nesbit: Pięcioro dzieci i coś, Feniks i dywan oraz Amulet, przewyższała wyżej wymienione lektury pod każdym względem. Ostatnia część trylogii dała mi najwięcej — po raz pierwszy otworzyła mi oczy na uroki dalekiej przeszłości, na „mrok za nami i otchłanie czasu”[4]. Nawet dziś wracam do niej z radością. Do moich ulubionych lektur należały także Podróże Guliwera w nie skróconym, bogato ilustrowanym wydaniu. Mogłem też bez końca przeglądać zbiór prawie wszystkich numerów „Puncha”, które ojciec trzymał w swoim gabinecie. Stworzone przez Tenniela[5] rysunkowe postacie Niedźwiedzia-Rosjanina, Lwa-Brytyjczyka, Krokodyla-Egipcjanina i innych narodowości zaspokajały moją namiętność do „przebranych zwierząt”, a jego nieudolne i pobieżne traktowanie roślinności utwierdzało mnie w moich niedociągnięciach. Wreszcie przyszła kolej na książki Beatrix Potter — pierwsze naprawdę piękne książki w moim życiu.

Widać z tego jasno, że w opisywanym przeze mnie okresie — w wieku lat sześciu, siedmiu i ośmiu — żyłem niemal wyłącznie wyobraźnią. W każdym razie z perspektywy czasu najważniejsze wydaje mi się to, co wówczas działo się w mojej wyobraźni. Dlatego też pomijam milczeniem wakacje w Normandii (chociaż zachowałem z nich żywe wspomnienia) jako nic nie znaczący epizod; nie stałbym się innym człowiekiem, gdyby ich nie było. Pojęcie „wyobraźni” nie jest jednak zbyt precyzyjne i należy tu dodać kilka wyjaśnień. Przez wyobraźnię można rozumieć fantazjowanie, sen na jawie, mrzonki o spełnieniu własnych marzeń. Wszystko to znałem aż za dobrze; często wyobrażałem sobie, że wzbudzam powszechne uznanie. Muszę jednak podkreślić, że takie fantazje nie przypominały w niczym marzeń o Krainie Zwierząt. Wymyślanie Krainy Zwierząt (w tym sensie) nie było wcale fantazjowaniem. Nie odgrywałem w niej żadnej roli; byłem stwórcą tej krainy, a nie kandydatem na bohatera. Wymyślanie różni się zasadniczo od fantazjowania i jeśli myli się je czasem ze sobą, to dlatego, że nie wszyscy ich doświadczyli. Każdy, kto miał doświadczenie podobne do mojego, zrozumie, o czym mówię. Fantazjując ćwiczyłem się co najwyżej w głupocie, natomiast wymyślając mapy i kroniki Krainy Zwierząt, przygotowywałem się do zostania powieściopisarzem. Zaznaczam: powieściopisarzem, a nie poetą. Mój wymyślony świat był (dla mnie) bardzo interesujący, pełen akcji, humoru i ciekawych postaci, brakowało w nim jednak poezji czy choćby cienia romantyczności. Był to świat zdumiewająco prozaiczny[6]. A zatem, jeśli użyjemy słowa „wyobraźnia” w jego trzecim, najbardziej wzniosłym znaczeniu „wyobraźni poetyckiej”, możemy powiedzieć, że Kraina Zwierząt wcale nie była wytworem wyobraźni. Jednak i ta „poetycka” wyobraźnia dawała znać o sobie. Chciałbym teraz opowiedzieć, jak to było. Traherne czy Wordsworth na pewno zrobili to lepiej ode mnie, ale cóż, każdy musi sam opowiedzieć swoją historię.

Pierwszym doświadczeniem było nagłe przypomnienie sobie pewnego wydarzenia z przeszłości. Stałem właśnie w letni dzień w ogrodzie obok kwitnącej porzeczki, gdy wezbrało we mnie bez ostrzeżenia, jakby nie z otchłani lat, ale wieków, wspomnienie tego odległego poranka w Starym Domu, kiedy brat przyniósł do dziecinnego pokoju swój miniaturowy ogród. Trudno znaleźć odpowiednie słowa, by opisać, co wtedy czułem. Najbliższe wydaje mi się określenie, jakim Milton opisuje Raj: „ogromna rozkosz”[7]. Było to z pewnością uczucie pragnienia, ale pragnienia czego? Nie pragnąłem chyba puszki po biszkoptach wypełnionej mchem ani nawet (choć i to zawierało się w moim uczuciu) powrotu do przeszłości. Ἰοῦ λίαν ποθῶ[8] — i nim zdążyłem określić, czego właściwie pragnę, uczucie pragnienia uleciało, wizja znikła, świat stał się znowu zwyczajny. Pozostała tylko nikła tęsknota za tęsknotą, która już odeszła. Trwało to króciutką chwilę, ale w pewnym sensie wszystkie chwile, które do tej pory przeżyłem, zbladły w porównaniu z tą jedną.

Drugi przebłysk tego rodzaju zawdzięczam książeczce Wiewiórek Orzeszko i tylko jej, chociaż lubiłem wszystkie książki Beatrix Potter. Pozostałe były jednak jedynie zabawne, natomiast ta jedna uderzała mocno i zmuszała do myślenia. To, co mnie w niej zastanawiało, potrafię określić tylko jako „pojęcie jesieni”. Nie wydaje się prawdopodobne, aby ktoś zakochał się w porze roku, ale mnie właśnie to spotkało; tak jak poprzednio było to doświadczenie niezwykle silnego pragnienia. Wracałem do tej książki nie po to, żeby owo pragnienie zaspokoić (bo czy można posiąść jesień?), lecz by je rozbudzić na nowo. Także i to doświadczenie przyniosło ze sobą uczucie zdziwienia i pewność, że to, czego doznałem, ma niezwykłą wartość. Było czymś innym niż zwykłym życiem, innym nawet niż zwykła przyjemność — czymś, jak powiedziano by dzisiaj, „z innego wymiaru”. Trzeci przebłysk zawdzięczam poezji. Lubiłem bardzo Sagę o królu Olafie Longfellowa, chociaż moje zainteresowanie było dość płytkie i niezobowiązujące; podobała mi się wartka treść i rytmiczność wiersza. Jednak pewnego dnia doświadczyłem zupełnie innej przyjemności. Pewnego razu bezmyślnie przewracałem kartki i nagle, jak głos wołający z oddali, dobiegły mnie słowa nierymowanego przekładu Tegner's Drapa[9]:

 

Z daleka dobiegł mnie krzyk

Balder Piękny

Nie żyje, nie żyje

Nie wiedziałem, kim był ten Balder, jednak natychmiast poczułem się przeniesiony gdzieś daleko, w rozległe krainy pod północnym niebem. Pragnąłem niemal do bólu czegoś nieokreślonego, jakiejś innej, dalekiej, srogiej przestrzeni, i znów, jak poprzednim razem, natychmiast poczułem, że pragnienie mija, i zatęskniłem za jego powrotem.

Czytelnik, któremu te trzy wydarzenia nic nie mówią, nie musi dalej czytać tej książki. W pewnym sensie stanowią one bowiem oś całego mojego życia. Dla tych, którzy są skłonni pozostać przy jej lekturze, dopowiem tylko, że wszystkie te wydarzenia miały cechę wspólną: przynosiły ze sobą niezaspokojone pragnienie, które samo w sobie było godniejsze pożądania niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić. Taki właśnie stan nazywam Radością. Określenie to należy potraktować jako pewien ścisły, techniczny termin — radość oznacza tu coś zupełnie innego niż szczęście czy przyjemność. Łączy ją z nimi tylko jedno, a mianowicie to, że kto raz doświadczył Radości, będzie jej pragnął znowu. Poza tą jedną cechą, biorąc pod uwagę istotę Radości, tak jak ją rozumiem, należałoby raczej nazwać ją szczególnym rodzajem smutku lub przygnębienia. Jest to jednak smutek, za którym się tęskni. Wątpię, czy ktoś, kto go doświadczył, chciałby, gdyby było to w jego mocy, zamienić jedną chwilę Radości na wszystkie przyjemności świata. Radość jednak, inaczej niż przyjemność, nigdy nie zjawia się na zawołanie.

Nie jestem pewien, czy te wydarzenia miały miejsce przed czy po tej wielkiej stracie, którą wypada mi teraz opisać. Pewnej nocy leżałem chory i zapłakany. Bolał mnie ząb, bolała mnie głowa i niepokoiłem się bardzo, że mama do mnie nie przychodzi. Nie przyszła, gdyż sama była chora. Dziwiłem się, że w jej pokoju zebrało się naraz tylu lekarzy, słyszałem głosy i krzątaninę w całym domu. Drzwi otwierały się i zamykały nieustannie. Trwało to chyba kilka godzin. A potem ojciec przyszedł do mojego pokoju i zapłakany usiłował powiedzieć, mnie przerażonemu, coś zupełnie niewyobrażalnego. Mama była chora na raka — resztę można było przewidzieć: operacja (przeprowadzona zgodnie z ówczesną praktyką w domu), pozorna poprawa, nawrót choroby, coraz większe cierpienia i w końcu śmierć. Ojciec nigdy do końca nie mógł się pogodzić z tą stratą.

Nie sądzę, by dzieci cierpiały mniej niż dorośli, ale ich cierpienie jest inne. Obaj z bratem poczuliśmy się opuszczeni, jeszcze zanim mama umarła. Usuwała się stopniowo z naszego życia w świat pielęgniarek, nieprzytomnych majaczeń i morfiny, a wszystko dookoła nas stawało się obce i groźne, dom wypełniały dziwne zapachy, nocne hałasy i złowróżbne szepty. Pociągnęło to za sobą dwie kolejne zmiany — jedną na gorsze, a drugą na lepsze. Po pierwsze, wydarzenia te oddaliły nas nie tylko od matki, ale także od ojca. Mówi się, że nieszczęście zbliża ludzi, trudno jednak oczekiwać, by miało to dotyczyć ludzi w tak różnym wieku. Jeśli mogę ufać własnemu doświadczeniu, to wynika z niego, że widok przerażenia i cierpienia dorosłych paraliżuje dzieci i oddala je od nich. Możliwe, że sami byliśmy temu winni. Może, gdybyśmy byli lepsi, potrafilibyśmy złagodzić cierpienia ojca. Ale nie zrobiliśmy tego. Ojciec nigdy nie był zbyt zrównoważony i nie panował nad uczuciami, a teraz, przytłoczony udręczeniem, stał się wręcz nieobliczalny; mówił bezładnie i działał niesprawiedliwie. I tak w ciągu kilku miesięcy ten nieszczęsny człowiek tracił stopniowo nie tylko żonę, ale także — nieświadomie — synów. Brat i ja coraz bardziej przekonywaliśmy się, że chcąc uczynić nasze życie znośnym, możemy polegać tylko na sobie nawzajem i ufać tylko jeden drugiemu. Chyba właśnie wtedy nauczyliśmy się (a przynajmniej ja) okłamywać ojca. Nie mieliśmy już nic, co czyniłoby dom, w którym mieszkaliśmy, naszym domem — nic oprócz siebie. Z dnia na dzień stawaliśmy się sobie bardziej bliscy (i to właśnie była zmiana na lepsze, którą przyniosła choroba mamy). Byliśmy jak dwa przerażone obdartusy tulące się do siebie w ponurym, zimnym, niegościnnym miejscu.

Strata bliskiej osoby w dzieciństwie niesie ze sobą wiele innych bolesnych przeżyć. Pamiętam, jak zaprowadzono mnie do sypialni, gdzie leżała moja zmarła mama, „żeby ją zobaczyć”, jak mi powiedziano. W rzeczywistości poszedłem tam — jak się zaraz zorientowałem — żeby zobaczyć „to”. Jej twarz nie była zmieniona, tak przynajmniej powiedzieliby dorośli, jednak dla mnie najstraszniejszą zmianę stanowił sam fakt, że mama była martwa. Mój smutek natychmiast zmienił się w przerażenie. Do dziś nie rozumiem, jak można nazywać zmarłych pięknymi. Nawet najbrzydszy żywy człowiek jest aniołem piękności w porównaniu z najpiękniejszym zmarłym. Kolejne atrybuty śmierci — trumna, kwiaty, karawan i pogrzeb wzbudzały we mnie podobne przerażenie. Jedną z ciotek pouczałem nawet o bezsensowności żałobnych ubrań w sposób, który dorosłym mógł się wydać nad wiek dojrzały, ale także okropnie nieczuły. Na szczęście jednak była to nasza ukochana ciocia Annie, żona brata mojej matki, Kanadyjka, kobieta niemal tak samo bystra i pogodna jak mama. Moja nienawiść do pogrzebu z całym jego zamieszaniem i pustosłowiem być może zapoczątkowała we mnie wadę, której nie potrafię wyzbyć się do dziś. Wadą tą jest niechęć do wszystkiego, co publiczne i zbiorowe. Obawiam się, że w sytuacjach oficjalnych zachowuję się jak gbur.

Śmierć matki sprawiła także, że przeżyłem coś, co inni (ale nie ja) mogliby nazwać pierwszym doświadczeniem religijnym. Kiedy dowiedzieliśmy się, że stan zdrowia mamy jest beznadziejny, przypomniałem sobie, czego mnie uczono: że modlitwy zanoszone z wiarą zostaną wysłuchane. Posłusznie więc próbowałem na siłę wzbudzić w sobie niezachwianą wiarę, że moje modlitwy o zdrowie dla mamy okażą się skuteczne; wydawało mi się nawet, że to osiągnąłem. Gdy pomimo moich modlitw mama umarła, zmieniłem front i próbowałem uwierzyć w cudowne wskrzeszenie. Co ciekawe, moje rozczarowanie nie zmusiło mnie do wyciągnięcia radykalnych wniosków. Modlitwa wprawdzie nie zadziałała, ale przyzwyczaiłem się już do tego, że nie wszystko na tym świecie działa tak, jak byśmy chcieli i nie myślałem o tym więcej. Jak sądzę, moja wymuszona wiara miała zbyt mało wspólnego z religią, by spowodować we mnie religijną przemianę. Podchodziłem do Boga, czy też do mojego wyobrażenia o Nim, bez miłości, bez czci, a nawet bez strachu. Gdy starałem się uwierzyć w cud, nie wyobrażałem sobie Boga ani jako Zbawiciela, ani jako Sędziego, lecz po prostu jako czarodzieja. Wydawało mi się, że skoro zrobi to, czego od Niego chciałem, zwyczajnie odejdzie. Nie przyszło mi nawet na myśl, że przerażające spotkanie, o które tak zabiegałem, mogłoby mieć inne następstwa niż przywrócenie poprzedniego status quo. Wydaje mi się, że dzieci często „produkują” tego rodzaju wiarę i że ich rozczarowanie nie ma znaczenia religijnego, tak jak prawdziwie religijnego znaczenia nie miałoby to, w co wierzą, nawet gdyby stało się rzeczywistością.

Po śmierci mamy skończyła się spokojna szczęśliwość dzieciństwa, znikło poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Czekało mnie jeszcze wiele przyjemności, zadowolenia i wiele ukłuć Radości, ale dawne bezpieczne życie przepadło bezpowrotnie. Mój kontynent zatonął jak Atlantyda; zostały z niego tylko wyspy rozsiane po rozległym morzu.



[1]     Opactwo wzniesione przez Wilhelma Zdobywcę na miejscu bitwy pod Hastings.

[2]     Symbol romantycznej tęsknoty z powieści Novalisa Heinrich von Ofterdingen (1802).

[3]     Edmund Spenser, Muiopotmos w zbiorze Complaints (1591) (przyp. tłum.).

[4]     William Shakespeare, Burza (przyp. tłum.).

[5]     Sir John Tenniel (1820—1914) autor satyrycznych rysunków w czasopiśmie „Punch” oraz ilustracji do Alicji w krainie czarów (przyp. tłum.).

[6]     Czytelnikom moich książek dla dzieci najlepiej mógłbym to wyjaśnić, mówiąc, że Kraina Zwierząt nie miała z Narnią nic wspólnego poza uczłowieczonymi zwierzętami. Nie dopuszczała ona w żadnym swoim aspekcie choćby najmniejszego śladu cudowności i czarów.

[7]     Ang. enormous bliss. Lewis dodaje w nawiasie, że chodzi mu o „pełne, antyczne znaczenie słowa enormous. Słowo to pochodzi od łac. enormis olbrzymi, niezwykły” (przyp. tłum.).

[8]     (gr.) — „Och, pragnę zbyt mocno”.

[9]     Jest to w rzeczywistości fragment oryginalnego wiersza (a nie przekładu) Longfellowa Tegner's Drapa, będącego lamentacją po śmierci szwedzkiego poety Esaiasa Tegnéra (przyp. tłum.).



opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama