Święta niepewność

Pierwszy rozdział "Ewangelii bez kompromisów" - książki o prawdziwie ewangelicznej duchowości w naszych czasach

Święta niepewność

Catherine de Hueck Doherty

Ewangelia bez kompromisu

Opracowanie: Marian Heiberger

Wydawnictwo Karmelitów Bosych
ul. Z. Glogera 5,
31-222 Kraków
www.wkb.krakow.pl/


Rozdział 1. Święta niepewność

Błogosławieni jesteście, ubodzy,
albowiem do was należy królestwo Boże.
(Łk 6, 20)

W obecnych czasach ludzkość stoi na krawędzi przepaści, z groźbą terroryzmu w tle. Bezpieczeństwo, do którego większość ludzi się odwołuje, jest zaledwie iluzją. Nie jesteśmy bezpieczni, chodząc po ulicach dużych, nowoczesnych miast. W samolotach nigdy nie wiemy, czy pozostaniemy w górze, czy też nie. Wojny wybuchają w prawie każdej części świata. Gdzie w takim razie jest to bezpieczeństwo, które tak bardzo sobie cenimy?

Bóg nie daje nam materialnego bezpieczeństwa. Zamiast tego proponuje wiarę — wiarę, która zaczyna się w pewnym sensie tam, gdzie kończy się zdrowy rozsądek.

Bezpieczeństwo zaczyna się wówczas, gdy kochamy Boga całym naszym sercem, umysłem i duszą, a naszego bliźniego jak siebie samego.

Musimy być paradoksalni, tak jak Chrystus. Chrystus powiedział: „Wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną” (Mt 26, 52), ale powiedział także: „Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz” (Mt 10, 34). Paradoks!

Największym strapieniem naszej cywilizacji jest paradoks związany z bezpieczeństwem. Nie chcemy ryzyka i niepewności. Jednak wybór bezpieczeństwa, które nie pozostaje w łączności z Chrystusem, może zabijać nas duchowo.

Bóg proponuje nam ryzyko, niebezpieczeństwo oraz niepewność, która prowadzi do doskonałego bezpieczeństwa. Jego bezpieczeństwo zaczyna się wówczas, gdy zaczynamy kochać Boga całym naszym sercem, umysłem i duszą, a naszego bliźniego jak siebie samego. Nie da się tego przeakcentować. Jeżeli nie przyodziejemy naszego życia w Jego miłość, zginiemy.

Miłość bliźniego to najwyższe ryzyko. Może oznaczać nawet śmierć dla ratowania mojego brata. Aby kochać taką miłością, mamy w sobie Ducha Świętego. Z jego pomocą będziemy w stanie kochać naszego bliźniego. Z Nim będziemy mieć odwagę, aby podjąć ryzyko miłości bliźniego. To ogromne ryzyko, ponieważ Chrystus prosi nas także, abyśmy kochali naszych nieprzyjaciół. Kiedy jednak wchodzimy w przykazanie Chrystusa, nakazujące, aby kochać tak, jak On nas umiłował (J 15, 12), otrzymujemy moc i łaskę, czyli charyzmaty, aby z naszych nieprzyjaciół czynić przyjaciół i ukochanych bliźnich.

To wszystko brzmi bardzo idealistycznie i być może zupełnie nieosiągalnie. Chrystus zapewnia nas jednak, że jest to osiągalne. Poprzez drobne kroki podejmowane dzień po dniu powoli akceptujemy innych takimi, jakimi są i zaczynamy kochać bezgranicznie, czule i ze współczuciem.

Dlaczego mamy zadowolić się marną namiastką nauki Jezusa?

Chrystus powołuje każdego z nas. Wzywa nas bezpośrednio. W jego wezwaniu nie ma kompromisu: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie” (Mt 12, 30). „Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję” (J 15, 14). W Ewangelii możemy znaleźć mnóstwo cytatów, które będą dla naszych umysłów i serc żywym przypomnieniem, z jaką prostotą i stanowczością Chrystus wzywa nas, abyśmy stali się takimi jak On i przyjęli Jego prawo miłości w sposób bezkompromisowy.

Dlaczego nie próbujemy wejść na drogę miłości, na drogę Ewangelii? Dlaczego nie stosujemy zasad ewangelicznych bez kompromisu w naszym życiu osobistym, w naszym kraju, w naszym świecie?

Wydaje się, że w celu rozwiązania naszych problemów zastosowaliśmy wszelkie sposoby, do których mogliśmy dojść przy pomocy naszej inteligencji i geniuszu. Jednak jak dotąd, jeśli mamy być oceniani po owocach drzewa (Mt 7, 16-17), z pewnością nie odnieśliśmy sukcesu. Nie zostawimy też naszym dzieciom lepszego świata, w którym mogłyby żyć. Wręcz przeciwnie: zostawimy im świat nawet jeszcze bardziej chaotyczny niż ten, który sami odziedziczyliśmy.

Odpowiedzi na nasze problemy znajdziemy w Ewangelii. Jakaż ona prosta, a zarazem jak bardzo na czasie! Jest jak światło świecące w ciemności. Dlaczego więc my, chrześcijanie, nie podejmujemy nawet próby sięgnięcia po jasne odpowiedzi Ewangelii? Dlaczego wciąż chcemy iść na kompromis, „rozcieńczać” jej przesłanie i eliminować z niej wszystko to, co jest dla nas zbyt trudne? Dlaczego mamy zadowolić się marną namiastką mocnych słów i pełnej miłości nauki Chrystusa?

Niezbędne jest, abyśmy powrócili do źródła wszystkich rzeczy — do Ewangelii. Wiele ludzi czyta raczej książki o Ewangelii niż samą Ewangelię. Ich wiedza o Dobrej Nowinie może być dość powierzchowna. Zanim zaczniemy głosić Ewangelię naszym życiem, musimy ją poznać — musimy ją czytać.

Ewangelię można podsumować stwierdzeniem, że jest to potężne, czułe, współczujące, łagodne, niezwykłe, wybuchowe, rewolucyjne prawo miłości Chrystusowej. Chrystus wzywa nas, abyśmy się stali podobni do Niego. Ale co On zrobił? W Ewangelii czytamy, że ludzie chcieli uczynić Go królem ze względu na dary materialne, jakich im udzielał: karmił ich chlebem i rybami, wskrzeszał umarłych, leczył chorych. Lecz On wymknął im się, bo Jego królestwo nie jest z tego świata (J 6, 5—15). Wręcz przeciwnie, Jezus dokonał swojego największego dzieła, kiedy wisiał przybity do krzyża, bezradny, nie będąc w stanie dać nikomu niczego, poza miłością i swoim życiem. I to nas odkupiło.

Nie ukrywaj ceny, jaką płacisz za życie Ewangelią, bo daje to nadzieję innym.

Bez względu na sytuację materialną — posiadając skromne mieszkanie w bloku, dom na przedmieściach czy willę jak pałac — ludzie rozmawiają o Bogu. Ich umysły absorbuje ta dziwna, odwieczna fascynacja. Czy zaprzeczają Jego istnieniu? Nie mogą uczynić tego ze spokojem. Czy przyjmują Go? Niektórzy przyjmują Go z wielką pasją. Niestety, w większości przypadków ci, którzy mówią, że w Niego wierzą, są letni i dalecy od żarliwości w zachowaniu, tak jakby byli niezupełnie pewni siebie. Nie ma w nich dynamizmu; nie płonie w nich ogień Pięćdziesiątnicy.

Pewne znaki przebudzenia są jednak widoczne. Wielu chrześcijan przychodzi dzisiaj do ubogich raczej w ramach posługi niż jako ofiarodawcy. Wielu ludzi zwraca się też ku modlitwie.

Wydaje się jednak, że wciąż czegoś brakuje — entuzjastycznej, żarliwej pełni zaangażowania. Brakuje wyrywającego się z samej głębi naszych dusz wołania o wzrost wiary, która przekroczyłaby wszystkie ograniczenia czasu i przestrzeni. Brakuje wizji, która ukazałaby każde wydarzenie życia w świetle nauki Chrystusa. Brakuje rozeznania pomiędzy bezpieczeństwem zależącym od nas i bezpieczeństwem wiary, które jest dziedzictwem chrześcijanina.

Spójrz na cały świat. Tak wielu ludzi nadal nie zna imienia Jezusa. Spójrzmy prawdzie w oczy. Jeśli świat jest ateistyczny — jeśli wielu jego mieszkańców nie usłyszało jeszcze Dobrej Nowiny albo jej nie przyjęło — odpowiedzialność za to spoczywa przede wszystkim na nas, wyznawcach religii chrześcijańskiej, którzy nie żyją Ewangelią. „Rozcieńczyliśmy” ewangeliczne przesłanie.

Chrześcijaństwo stało się kwestią etycznego, moralnego zachowania, uczęszczania do kościoła, uczenia się zasad pozwalających dostać się do nieba. Luka pomiędzy rzeczywistością Ewangelii a „rozcieńczonym” nauczaniem zbiera swoje żniwo zniszczenia.

Problem chrześcijaństwa nie polega na tym, że żyjemy jakby w diasporze. Problemem jest fakt, iż my, chrześcijanie, nie rozumiemy, że świat jest zawsze spragniony rzeczywistości, którą jest Chrystus. Trwa wielkie poszukiwanie Boga — Boga chrześcijan. Ludzie poszukują cieśli z Nazaretu, ubogiego wędrownego kaznodziei, Boga-Człowieka, który umarł z miłości do nas.

Być może przesadne wydaje się stwierdzenie, że młodzi buntownicy są pielgrzymami Absolutu; że ci, którzy biorą narkotyki, poszukują Boga. Wielu z nas wie jednak, że tak właśnie jest, ponieważ stale ich spotykamy i bez końca wsłuchujemy się w ich głód rzeczy duchowych, głód sensu życia. W ich dezorientacji dostrzegamy oko huraganu.

Dziś na całym zdezorientowanym świecie ludzie poszukują prawdziwego Chrystusa, Chrystusa z Ewangelii, o którym czytali, ale którego nie potrafią znaleźć. Szukając, pytają: „W jaki sposób mogę znaleźć Chrystusa? Dlaczego wydaje się być taki nierzeczywisty, nierealny? Dlaczego tak trudno Go spotkać?”. Wydaje mi się, że odpowiedź na te pytania jest niezwykle prosta: Chrystusa spotykamy w prawdziwym chrześcijaninie.

Cóż za dziwna i pozornie zbyt uproszczona odpowiedź. A jednak — jest to odpowiedź prawdziwa. Nie sądzę, że może istnieć jakaś inna. Chrześcijanie muszą się uwidocznić. Samo mówienie już nie wystarcza.

Po zmartwychwstaniu Chrystus pokazał uczniom swoje rany, a oni uwierzyli. Rany te były widocznym znakiem Jego miłości do nich i do nas wszystkich. Nikt nie musiał nic mówić, zwłaszcza sam Chrystus. Niewierny Tomasz był jedynym, który się odezwał (J 20, 24—29).

Podobnie jak Chrystus, musimy pokazać Jego rany innym, bo wówczas uwierzą. To właśnie tego poszukują ludzie naszych czasów — kogoś, kto pokaże im rany Chrystusa, aby mogli ich dotknąć i doznać pociechy. Skąd pochodzą te rany? Otrzymujemy je żyjąc Ewangelią bez kompromisu. My bowiem, którzy podążamy za ukrzyżowanym Bogiem, jesteśmy również powołani do ukrzyżowania. Ważne jest, abyśmy nie ukrywali przed sobą nawzajem ceny, jaką musimy zapłacić za życie Ewangelią, ponieważ daje to nadzieję naszym bliźnim.

Oczyść swoje serce z wszystkiego, co nie jest Boże.

Powinniśmy jednak pójść dalej. Chrystus przygotował nad brzegiem jeziora śniadanie dla swoich przyjaciół (J 21, 12). Także i my, poprzez naszą posługę, możemy pokazać, jak bardzo kochamy naszych braci — wszystkich tych, którzy poszukują Pana.

Ale nawet to wszystko — pokazanie ran, przygotowanie posiłku — nie wystarcza. Można jeszcze symbolicznie otworzyć swoje serce włócznią (J 19, 31—34), biorąc ją we własne ręce, aby móc zaakceptować wszystkie istoty ludzkie takimi, jakimi są, nie chcąc ich zmieniać czy nimi manipulować. Fakt, że jesteśmy razem, jest już sam w sobie błogosławieństwem i radością.

Ludzie nie będą znali Boga, jeśli my, ich bliźni, ich bracia, nie pokażemy im Chrystusa, czyniąc to z Jego własną, ogromną miłością. Wówczas powtórzą być może to, co zostało powiedziane o pierwszych chrześcijanach: „Zobaczcie, jak oni się wzajemnie miłują”.

Jesteśmy wezwani do otwarcia drzwi naszych serc oraz do otwarcia drzwi naszych domów. Konieczne jest, abyśmy przyjmowali ludzi takimi, jakimi są, abyśmy im służyli i pokazywali im rany naszej miłości. Miłość jest zawsze zraniona, ponieważ miłość i ból są nierozłączne. Tak, jak młoda kobieta, ledwo co zakochana, martwi się o swojego chłopaka jadącego po zaśnieżonej drodze do Chicago, podobnie we wzajemną miłość dwojga ludzi zawsze wpleciony jest ból. Nie ma miłości bez bólu.

Lecz w jaki sposób otrzymujemy te rany, które zgodnie z naszym powołaniem mamy pokazywać? Skąd mamy wziąć siłę, aby przygotować komuś kolację, kiedy sami jesteśmy wyczerpani po całym dniu mozolnej pracy? Skąd mamy wziąć siłę, aby otworzyć drzwi naszego serca, które tak szybko chcemy zamknąć przed zgiełkiem naszego niezwykle hałaśliwego świata?

Spójrzmy prawdzie w oczy. Nie potrafimy kochać tak, jak powinniśmy. Jedynie Bóg może kochać nas w taki sposób. Powinniśmy w takim razie oczyścić nasze serca z wszystkiego, co nie jest Boże. Poprzez oczyszczenie siebie samych zgodnie z Jego przykazaniem miłości, oraz przy pomocy Jego łaski, możemy pozwolić, aby Bóg kochał przez nas.

Pan przykazał nam, abyśmy kochali naszych nieprzyjaciół. Dopóki tego nie czynimy, nie możemy pokazywać Chrystusa innym. Bóg prosi nas, abyśmy oddawali swoje życie za naszych braci. Słowa nie wystarczą. Ale pełne miłości spojrzenie, rana, śniadanie przygotowane dla przyjaciela, przyjęcie przez otwarte drzwi do otwartego serca — to wystarczy. Dopiero wtedy, kiedy mój brat nasyci się przygotowanym przeze mnie posiłkiem, dostrzeże rany mojej miłości do niego, doświadczy pełnej akceptacji — otworzy się na Dobrą Nowinę.

Współczesna ludzkość jest „niewiernym Tomaszem”, który nie był obecny, kiedy Chrystus po Zmartwychwstaniu ukazał się apostołom. Współczesna ludzkość musi dotknąć ran Chrystusa, aby uwierzyć, aby przeżyć nawrócenie. Wtedy ludzie będą przychodzić do Pana tysiącami, a może milionami.

Czy życie Ewangelią oznacza zburzenie naszego wygodnego stylu życia?

Jedynym sposobem, aby pokazać innym rany Chrystusa, jest życie Ewangelią bez kompromisu. Czy to znaczy, że musimy przewrócić nasze życie do góry nogami? Czy to oznacza całkowitą zmianę naszej hierarchii wartości? Czy to oznacza rozbicie, zburzenie naszego wygodnego stylu życia? Odpowiedź jest prosta: Dokładnie tak.

Lepiej byłoby przestać nazywać siebie chrześcijanami — naśladowcami Chrystusa, który jest Miłością — niż gorszyć naszych braci i siostry poprzez stwarzanie pozorów chrześcijańskiego życia i puste słowne deklaracje.

Kiedy my, którzy nazywamy siebie chrześcijanami, uwidocznimy w naszym życiu Ewangelię, wówczas poszukujący Boga, pielgrzymi Absolutu, ujrzą i dotkną Go, i uwierzą.

Czas już, abyśmy pokazali ludziom twarz zmartwychwstałego Chrystusa, w którym my wraz z wszelkim stworzeniem mamy swoje istnienie. Czas już, abyśmy przestali opłakiwać naszą niedolę i zaczęli kochać siebie nawzajem, tworzyć wspólnoty miłości otwarte na przyjęcie wszystkich innych ludzi — wspólnoty, w których ludzie mogliby dotknąć, zobaczyć i odczuć rany Chrystusa. My, pracujący na liniach frontu duchowej wojny, wiemy, że to jedyna odpowiedź dla świata, który tak rozpaczliwie poszukuje sensu życia.

W oszołomienie wprawia nas nienasycona chciwość przemysłu zbrojeniowego. Dręczy nas nieznośna monotonia życia jak na linii montażowej, która niszczy naszego ducha. Oszołomienie utrzymuje się, kiedy widzimy, jak marnowane są zasoby naszego świata. Różne pytania łączą się w jedno: „Kim jest Bóg?”.

Ludzie zaczynają powoli rozumieć, że problemy naszych tragicznych dni mogą być rozwiązane tylko przez Boga i tylko poprzez życie Jego przykazaniem miłości — tylko przez miłość „twarzą w twarz”, miłość osoby do osoby. To chwila, kiedy my, którzy nazywamy siebie chrześcijanami, mamy stanąć twarzą w twarz ze sobą wzajemnie: nie jako grupa, lecz jako poszczególne osoby. Każdy człowiek potrzebuje świadomości, że jest kochany — kochany jako przyjaciel, jako brat czy siostra w Chrystusie. Jest to możliwe tylko w indywidualnej relacji dwóch osób. Nie można uczynić tego „masowo”.

Tylko w oczach, w twarzy drugiego człowieka możemy dostrzec ikonę czy obraz Chrystusa. Wiele jest sposobów oddawania czci Bogu, wiele sposobów modlenia się do Niego, wiele sposobów poszukiwania Go. Ale dziś istnieje jeden wspaniały sposób — głęboki, łagodny, czuły i pełen współczucia. To miłość osoby do osoby. Możemy uświadomić drugiemu człowiekowi, że go kochamy. Jeśli tak uczynimy, będzie wiedział, że Bóg go kocha.

Podążanie za Chrystusem oznacza życie w niebezpieczeństwie.

Bóg wymaga od nas, abyśmy otwarcie zadeklarowali swoją lojalność lub nielojalność wobec Chrystusa. Sytuacja wyboru, przed jakim zostali postawieni uczniowie, powtarza się wśród nas. Jezus zapytał ich: „A wy za kogo Mnie uważacie?” (Mt 16, 15). Piotr, odpowiadając za siebie i innych apostołów, otwarcie opowiedział się za Jezusem. Czas już, abyśmy uczynili podobnie i przestali zachowywać się niepoważnie.

Dla wielu uczniów słowa Chrystusa okazały się zbyt trudne; przyznając to, odeszli od Niego (J 6, 66). Czas już, abyśmy stanęli w prawdzie przed Bogiem i powiedzieli: „Tak, Panie, jesteśmy z Tobą, do kogóż pójdziemy?”, albo: „Nie Panie, Twoja mowa jest zbyt trudna, nie będziemy już podążać za Tobą”.

Ogarnia mnie głęboki smutek, kiedy pomyślę, jak bardzo my, chrześcijanie, jesteśmy niezdecydowani. Co się z nami dzieje? Czy zapomnieliśmy, że jesteśmy naśladowcami ukrzyżowanego Chrystusa? Czy zapomnieliśmy, że od momentu, kiedy zaczął nauczać, chodził w cieniu śmierci? Czy zapomnieliśmy, że podążanie za Nim oznacza podjęcie największego ryzyka, jakie człowiek może podjąć? Czy zapomnieliśmy, że podążanie za Nim oznacza życie w niebezpieczeństwie?

Wydaje się, że spędziliśmy całe wieki, próbując wyeliminować ryzyko i niebezpieczeństwo Jego powołania. Wydaje się, że ograniczyliśmy ryzyko i praktycznie wyeliminowaliśmy wszelkie poczucie zagrożenia przez wypracowanie zbioru zasad moralnych, które pozwalają nam odczuwać ludzkie bezpieczeństwo zamiast świętej niepewności, do której wzywa nas Chrystus — zasad, które usypiają nasze sumienie zamiast budzić je do pełnej świadomości i do gotowości podjęcia ryzyka bycia chrześcijaninem.

Chrystus powiedział, że jeżeli nie jesteśmy z Nim, jesteśmy przeciwko Niemu (Łk 11, 23). W jakiej mierze nasze życie jest odzwierciedleniem tych słów? Czy naprawdę jesteśmy z Nim? Czy jesteśmy gotowi opuścić ojca, matkę, siostrę i brata, w sensie, w jakim On tego oczekuje, w jakim wymaga tego pójście za Nim? Czy jesteśmy gotowi zaryzykować nasze życie dla Jego prawa miłości, z którym związany jest nieprawdopodobny ogrom wyrzeczenia i oddania się? Czy naprawdę wzajemnie się miłujemy, rozpoczynając od siebie samych? Bóg nie pozwoli z siebie szydzić (Ga 6, 7—8). Jak długo możemy zgadzać się na kompromis?

Kiedy zostajesz odrzucony ze względu na Chrystusa, jednoczysz się z Nim.

Ewangelia Chrystusa jest wspaniała w swoim pięknie i nieugięta w swoich wymaganiach. Ewangelia Chrystusa jest delikatna jak wietrzyk na wiosnę, ale równocześnie przerażająca jak krzyż. W moim odczuciu Ewangelia zawiera się czasem w jednym zdaniu: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13).

Potężne problemy wojny, niesprawiedliwości społecznej i tysięcy trosk dręczących nasz świat mogą zostać rozwiązane jedynie wtedy, gdy zaczniemy kochać siebie wzajemnie. Kiedy ludzie zaczną dostrzegać miłość i głęboki szacunek w oczach drugiego człowieka, zmienią się, a równocześnie zmieni się społeczeństwo. Ludzkość nigdy tak bardzo jak dzisiaj nie potrzebowała wielu naśladowców Chrystusa i jak najmniej ludzi niezdecydowanych.

Świat woła, prosząc o Chleb Życia, o wodę żywą, którą obiecał Chrystus — o samego Boga. Jednak chrześcijanie, którzy posiadają chleb i wodę żywą, nie wiedzą, jak podzielić się tym chlebem, który spożywają. Zapominają, że od tego, kto spożywa Chleb Pański, wymaga się, aby sam był „spożyty” przez innych. Otrzymawszy Boga, który jest Miłością, sami musimy dawać miłość. Dopóki nie kochamy i nie ukazujemy oblicza Chrystusa wszystkim wokół nas, marnujemy nasze życie.

Ty i ja nie możemy powiedzieć, że nie słyszeliśmy Ewangelii, że jej nie znamy. Słyszeliśmy ją, ale nie chcemy postępować według niej. Jednym z powodów jest fakt, że jeśli zaczniemy nią żyć, zostaniemy odrzuceni przez ludzi z naszego środowiska. Jednak osoba w ten sposób odrzucona staje się jednym z Chrystusem.

Musimy zacząć kochać siebie nawzajem w pełnym znaczeniu Chrystusowego nauczania. Jeśli tego chcemy, ważne jest, abyśmy się modlili. Tylko przez modlitwę możemy podążać za Chrystusem na Golgotę i ostatecznie zawisnąć z drugiej strony Jego krzyża; tylko dzięki modlitwie możemy stać się wolni przez to „wzniesienie się”.

Chrystus jest nadal krzyżowany w swoim Mistycznym Ciele, w swoich wyznawcach — ale żyje. Powstał z martwych. Jest Bogiem, mieszka w nas i będzie nas kochał aż do naszego ostatniego tchnienia, bez względu na to, jaki jest nasz stosunek do Niego. Chrystus panuje nad wszystkim, nad całym światem stworzeń, nad całym wszechświatem odkrytym przez człowieka i nad tym, który dopiero odkryje. Galilejczyk będzie nieustannie zwyciężał.

Przykazania Chrystusa pociągają za sobą konieczność rezygnacji z bezpieczeństwa, którego wciąż kurczowo się trzymamy.

Miłość miłosierna, czy po prostu miłość, może zostać wskrzeszona w sercach ludzi, jeśli tylko zatrzymają się na chwilę i pomyślą o miłości, o Bogu, o tej niesamowitej prawdzie, że Bóg pokochał ich pierwszy — oraz o tym, że mogą pozbyć się konfliktów, wojen, bomb, podejrzeń, wątpliwości i lęków, jeżeli po prostu zaczną odwzajemniać Jego miłość i kochać wszystkich swoich bliźnich. Wówczas światło i ogień miłości będą tak potężne, że nikt nie będzie musiał obawiać się ani bomb, ani nienawiści swojego brata.

Czas już, abyśmy my, chrześcijanie, obudzili się z naszego długiego snu. Czas już, abyśmy pozbyli się naszej obojętności wobec Boga. Wówczas poznamy prawdziwy pokój, prawdziwą radość. Odpowiedzi na nasze światowe i krajowe problemy staną się jasne, proporcjonalnie do naszej miłości.

Wezwanie Chrystusa jest rewolucyjne, nie można temu zaprzeczyć. Gdybyśmy my, chrześcijanie, wcielili je w życie, w kilka miesięcy zmienilibyśmy świat. Ewangelia jest radykalna, a Chrystus jest podstawą, korzeniem, z którego wszystko wyrasta. Jego przykazania wymagają podjęcia ryzyka, wielkiego ryzyka. Zakładają nieobecność tego bezpieczeństwa, którego większość z nas tak kurczowo się trzyma.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama