Niewidzialny Bóg chce być faktem empirycznym

Fragmenty książki "ABC chrześcijaństwa"

Niewidzialny Bóg chce być faktem empirycznym

Alfred Cholewiński SJ

ABC CHRZEŚCIJAŃSTWA

Wznowienie II
ISBN: 83-7097-543-7

Copyright © Wydawnictwo WAM 2004



NIEWIDZIALNY BÓG CHCE BYĆ FAKTEM EMPIRYCZNYM
(misja Kościoła)

Po co istnieje Kościół? Dawniej wyrażano misję Kościoła w stwierdzeniu, że Kościół to instytucja zbawienia. Po to go Bóg dał, aby każdy wchodząc do niego w nim się zbawił. Przynależność do Kościoła traktowano dość rygorystycznie. Dążono do tego, żeby Kościół zyskiwał nowych członków, żeby wszyscy wchodzący do Kościoła zbawili się w nim pewniej i skuteczniej: „Poza Kościołem nie ma zbawienia".

Wersja odnowiona mówiła, że jeśli ktoś bez winy o nim nie wie lub do niego nie wchodzi, to ma szansę zbawienia się, byleby miał najlepszą wolę zbawienia się, dobre sumienie etc.

Jaki jest zasadniczy brak takiego pojmowania? Brak ten płynie z faktu, że w takiej sytuacji Kościół swego celu nie spełnia. Dlatego, że jeśli popatrzymy na to od strony statystyki, to widzimy, że chrześcijańską nie stała się nawet trzecia część ludzkości. Nawet sam Kościół jest w sobie podzielony. Na Kościół katolicki zaś przypada 800 mln ludzi, czyli trochę więcej niż połowa tych, którzy są chrześcijanami.

Jeżeli zaś popatrzymy na samych katolików, to zauważymy fakty, na myśl których w człowieku krew się burzy. Tych chodzących do kościoła w skali światowej jest 10%, a więc 70 mln. Gdy weźmiemy te 70 mln chodzących do kościoła i zaczniemy wśród nich szukać dojrzałych chrześcijan, którzy są konsekwentni, dla których Ewangelia jest wszystkim, którzy traktują swe chrześcijaństwo poważnie, to sytuacja okaże się jeszcze tragiczniejsza. Wtedy z tych 10% zostanie nam tylko 1%.

Moglibyśmy tutaj powiedzieć, że jest to dzieło Jezusa Chrystusa, że to On tego dokonał. Tyle zostało z tego, co On zrobił.

Rodzi się pytanie o sens Jego przyjścia, męki, zmartwychwstania. Tyle zostało z pracy Kościoła. Tylko tyle? Jeśli założy się, że celem Kościoła jest dążenie do tego, aby cała ludzkość, albo przynajmniej jej jak największa część była katolicka, to wtedy powiemy, że nie udało się Jezusowi Chrystusowi uczynić tego, co zamierzał. Jest zatem największym bankrutem na świecie.

W to pojęcie Kościoła jako deski ratunku rzuconej na fale tonącego świata (kto się jej nie uchwyci, utonie) wniósł dużo Sobór Watykański II. Nawiązał on do dawnych myśli, które można by streścić w stwierdzeniu: „Kościół jest sakramentem i znakiem zbawienia".

Co to stwierdzenie oznacza? Jak należy rozumieć wypowiedzi Soboru, które porównują Kościół do światła, soli? Albo też te wypowiedzi, które porównują Kościół do zaczynu włożonego w ciasto, czy też wypowiedzi soborowej Konstytucji Lumen gentium, która stwierdza, że Kościół to światło dla świata.

Zastanówmy się przez chwilę nad tymi porównaniami. Jeśli spróbujemy w ich świetle zrozumieć misję Kościoła, to sytuacja zmienia się trochę na lepsze. Wtedy Jezus Chrystus nie wychodzi na bankruta.

Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie (Mt 5, 14-16). W tych stwierdzeniach świat jest przedstawiony jako tonący w mrokach. W tych ciemnościach Bóg zapalił orientacyjne światełko, którym jest Kościół. Kościół jest dla świata tym, czym jest latarnia morska dla podróżujących morzem. Według tej koncepcji zawsze będzie część, która jest ciemnością i część, która jest powołana, aby być światłością.

Być światłem dla dobra innych ludzi, dla ich zbawienia, to trochę modyfikuje zdanie: Idźcie na cały świat... (Mk 16, 15). Nie znaczy to, że wszyscy ludzie mają wejść do Kościoła. Ale wszystkie narody mają zobaczyć światło. Zatem Kościół ma wobec świata funkcję służebną. Ma pokazywać mu drogę i dawać nadzieję.

Cytowany powyżej urywek Ewangelii nawiązuje do proroctwa Izajasza: Powstań i świeć... (Iz 60, 1-6). Jest w nim pokazana misja Izraela i Kościoła wobec świata.

Kościół jest też solą. Stwierdzenie to suponuje znowu, że istnieją wielkie połacie świata, które potrzebują soli. Ale jest też na świecie ktoś, kto otrzymał od Boga misję, aby posolić te części świata, aby przez to świat był smaczniejszą strawą, aby odzyskał swój smak, tożsamość, bo bez soli świat się rozkłada i psuje. Tak samo jest z zaczynem. Jest wielkie ciasto zrobione z mąki, w które kładzie się małą szczyptę drożdży i przez to całe się przemienia.

Jeśli taka jest misja Kościoła, to jego sytuacja nie jest tak tragiczna i dramatyczna. To nic, że jest niewielka liczba chrześcijan praktykujących. Problem jest w tym, żeby to małe światło było mocnym światłem. Żeby ci, których Bóg powołuje do Kościoła, byli mocnym światłem, by nie kopcili. Jeżeli sól jest prawdziwą solą, to wystarczy jej w garnku tylko szczypta.

Wtedy Kościół naprawdę spełnia swoją misję, gdy jego członkowie są wielkiej wiary i autentycznego świadectwa. O takiej misji mówi św. Paweł w Liście do Filipian. Napomina chrześcijan, aby byli tym, czym być powinni, tzn. solą, która nie zwietrzała, i światłem, które nie kopci.

Co zatem zrobić z adagium: „Poza Kościołem nie ma zbawienia"? Czy z tego, co zostało powiedziane nie wynika, że część ludzi może pozostawać pogańska, że może pozostać w swych religiach, że też się zbawi? To nie prowadzi do relatywizmu, dlatego że Bóg dla całej ludzkości jedyną drogę przewidział w Jezusie Chrystusie.

Kościół jest Ciałem Chrystusa i jako Ciało Chrystusa jest konieczny dla całej ludzkości, dla jej zbawienia. Nie ma zbawienia bez Jezusa Chrystusa pojętego całościowo, ze swoją Głową i swym Ciałem, ale nie w tym sensie, że wszyscy muszą jurydycznie wejść do Kościoła. To nie leży w Bożych planach. Na to wskazują nam fakty, które są, jakie są.

Jeżeli ktoś wierzy, że Bóg kieruje historią, wtedy widzi, że wszystko jest takie, jakie Bóg zamierzył. Fakt, że Bóg jest absolutnym Panem historii, jest dla nas trochę gorszący, ale nie dla Pisma Świętego. Ono pokazuje, że wszystko, co się dzieje w historii, dobro i zło, jest wkalkulowane w Boży plan zbawienia. Bóg o wszystkim wie.

Myśmy później zrobili rozróżnienie - i słusznie - że pewne wydarzenia Bóg chce, a inne dopuszcza. Uczyniliśmy to po to, aby nie przypisywać Bogu zła. Rozróżnienie to jest dobre i konieczne. A zatem można powiedzieć, że II wojna światowa też była dopuszczona przez Boga. Bóg jednak nie jest zegarmistrzem, który skonstruował mechanizm świata, a ten mechanizm ciągle mu się psuje i dlatego musi go na nowo reperować. Co naprawi, to znowu mu się popsuje. Fakty są nam dane i musimy pamiętać, że nic się nie dzieje bez Jego woli i wiedzy.

To wszystko jest na pierwszy rzut oka szokujące, ale później staje się uspokajające - nie bój się niczego, włos ci z głowy nie spadnie, Bóg wie o wszystkim, cokolwiek się dzieje; nic istotnego się dla ciebie nie zmieni. Wszystko zaczyna się relatywizować i przestaje być skałą, o którą się człowiek rozbija.

Zatem w roku 2000 Bóg uczynił taką a nie inną sytuację, że nie cały świat jest w Kościele. Trzeba więc pojąć soborowe określenie Kościoła jako sakramentu zbawienia, jako latarni, która ma świecić ludzkości, ma być punktem orientacyjnym, drogowskazem, miejscem, z którego wychodzi nadzieja dla świata.

Jak to się ma do adagium: „Poza Kościołem nie ma zbawienia"? Otóż wyobraźmy sobie stół obsypany opiłkami żelaza - jest to ludzkość rozbita przez grzech, cierpiąca w grzechu. Bóg na tę bezwładną masę opiłków położył magnes, którym jest Jezus Chrystus z tworzącym z Nim jedność ontologiczną Kościołem. Łaska Boża wśród ludzi zawsze działa w kierunku tego centrum. Kościół został dany, aby wszystkie opiłki zjednoczyły się wokół centrum. Nikt nie może powiedzieć, że wolą Bożą jest, aby on wystąpił z Kościoła.

Jawi się tu problem. Opiłki poruszane Bożą łaską kierują się ku centrum. Niektóre czynią tylko jeden krok, a inne więcej. W tych ludziach coś się zaczęło, coś dostrzegli, zauważyli jakieś światło. Kościół w stosunku do tych ludzi spełnił już swoją misję. To jest to, o czym mówi rozszerzone adagium: że także ci, co są poza Kościołem, należą do niego ex voto, którzy do tego centrum nie dojdą - oni też są zbawieni dzięki Kościołowi.

Ci jednak, którzy dojdą do tego centrum, mają tu swą misję, aby być światłem dla innych. Po to należą do Kościoła, a nie tylko dla zbawienia swej duszy.

Ludzie często rozumieją Kościół jako fabryczkę dla zbawienia duszyczek. Nie o to tu chodzi. Człowiek się zbawi, jeśli spełni misję, jaką mu Bóg powierzył. Oczywiście, że Kościół jest dla zbawienia i ma z nim związek. Jeśli jednak człowiek otrzymał od Boga łaskę chrześcijaństwa, to nie może być chrześcijaninem tylko dla siebie. Jest nim po to, aby spełnić wobec świata misję bycia światłem i solą dla jego uratowania.

Następny problem. Dzięki czemu Kościół staje się światłem czy solą dla świata? Zagadnienie to łączy się z tym, o czym była mowa poprzednio.

Otóż Kościół staje się dla innych światłem, gdy zaczyna świecić tym samym blaskiem, jakim świecił Jezus Chrystus, gdy zaczyna objawiać światu miłość Boga. Zatem Kościół jest sobą, gdy staje się znakiem jedności i miłości, która pochodzi od Boga i złączyła ludzi w doskonałą jedność. Czyli Kościół musi mieć wewnętrznie substancję chrześcijańską, tzn. musi ją mieć w sercach swych członków, możliwie wszystkich.

Zbawieniem każdego człowieka jest sam Bóg. Człowiek znajdzie swe szczęście tylko wtedy, gdy odnajdzie Boga, gdy w Nim osadzi swe życie. Ale przecież Bóg jest niewidzialny. Ludzkość szuka Go po omacku i z trudem znajduje. Dlatego Bóg wyszedł naprzeciw człowiekowi i objawił się, uczynił się widzialnym w Jezusie Chrystusie. Jezus przyszedł nam pokazać prawdziwą twarz Ojca, Jego naturę, którą jest miłość do grzesznika, do wroga. Nie jest to byle jaka miłość, ale miłość prawdziwa, która się dała rozpiąć na krzyżu i na krzyżu zajaśniała swym blaskiem.

Jezus jednak odszedł. Jak zatem dzisiejszy człowiek ma zobaczyć twarz Boga? W jaki sposób ma dojść do całej ludzkości objawienie się miłości Boga? Teraz można zobaczyć sens Kościoła. To właśnie on ma być dla całego świata sakramentem, znakiem, miejscem Bożej obecności. W świecie miłość istnieje szczątkowo, w małych porcjach - w Kościele jest jakby skondensowana. Kościół ma być przyczółkiem Boga na ziemi, miejscem, w którym widać, że Bóg istnieje, działa, że zbawia życie ludzkie, że czyni je szczęśliwym.

To jest cel Kościoła, przez to jest on światłem i solą dla świata. Ale dzieci czy młodzież, które nas słuchają, w życiu codziennym są katechizowane przez rodziców za pomocą różnych faktów, które nie zgadzają się z tym, o czym dowiedziały się od nas. Od rana do nocy widzą bowiem np. że dla rodziców najważniejszą sprawą jest pieniądz, a przecież myśmy mówili im coś innego. Widzą, że rodzice nie chodzą do kościoła, a myśmy im mówili, że należy chodzić. My mówimy, że należy kochać innych, a oni widzą, że rodzice nikomu nie darują.

Te wszystkie fakty zadają kłam temu, co mówi im ksiądz na katechezie. To są pewne formy katechizowania faktami świata. Ludzie idą do biura i widzą, że życie jest zupełnie inne, niż mówi się o tym w kościele. Każdy myśli o sobie, człowiek człowiekowi staje się wilkiem. Ta katecheza mówi ludziom, że nie ma prawdziwej miłości, a ludzkość to piekło.

Kościół znajduje się w straszliwej sytuacji, jeśli na tę katechezę świata, katechezę faktów, odpowie tylko katechezą słów. Jest przez to z góry skazany na niepowodzenie. Kościół musi więc pokazać inne fakty, które zadadzą kłam poprzednim. Katecheza ta musi ludziom mówić, że prawdziwa miłość istnieje, że Bóg ma moc coś zmienić w życiu człowieka, wyrwać go z egoizmu, a scalić ludzi rozbitych.

Dzięki tym faktom-substancji, dzięki obecności zbawczych wydarzeń w ludzkim życiu, Kościół staje się zbawczym światłem dla świata. Problem jest w tym, żeby to światło - choćby małe - było naprawdę światłem, a nie błędnym ognikiem, który zaraz zniknie. Chodzi o to, aby sól była solą, a nie tylko solą zwietrzałą.

Na tym tle „substancji chrześcijańskiej" w naszym życiu chciałbym ukazać zdarzenie, które będzie punktem wyjścia do mówienia o tym, że misją Kościoła jest ewangelizacja. Otóż św. Piotr mówi w swym liście, aby być najpierw chrześcijaninem, a potem, gdy nas zapytają o rację nadziei, powiedzieć im o mocy Jezusa Chrystusa zmartwychwstałego (zob. 1 P 3, 15).

Często się słyszy, że podstawową misją Kościoła jest przepowiadanie Ewangelii. I to jest prawda. Św. Paweł mówi: „Biada mi, jeśli nie będę głosił Ewangelii". To samo powinien powiedzieć o sobie Kościół. Dlaczego biada? Dlatego, że taki jest Boży plan zbawienia. „Ludzkość leży w mocy złego" (zob. 1 J 5, 19) i cierpi. Bóg nie patrzy obojętnie na to cierpienie, ale zsyła swego Syna. To On umiera, zmartwychwstaje, zsyła Ducha Świętego, który daje nowe życie Kościołowi. Kościół tego doświadcza.

Pierwsza wspólnota jerozolimska, która powstała w dzień Zielonych Świąt, jest jakby pokazowym dowodem ze strony Boga, że Duch Święty zmienia życie człowieka. Bóg rzeczywiście ratuje życie ludzkie z tragicznych sytuacji i wprowadza nowy wymiar istnienia, gdzie panuje pokój wewnętrzny, pogoda ducha, szczęście, gdzie człowiek zyskuje poczucie pełni i przekonuje się, że jego życie ma sens. Z woli Bożej ma to dojść do całej ludzkości, a jedyną drogą jest ewangelizacja.

Innymi słowy, całe dzieło zbawcze Jezusa Chrystusa ma być przyjęte przez innych ludzi dzięki przepowiadaniu Ewangelii, głoszeniu kerygmatu. Przeglądając pod tym kątem Pismo Święte widzimy, że ewangelizacja to nie dawanie konferencji, podawanie czegoś do wiadomości. Jest to - co prawda - po części jakieś „podawanie wiadomości", ale bardzo skuteczne, bo w głoszonym słowie jest obecny Jezus Chrystus. On powiedział, że jest z nami aż do skończenia świata. Jest On także obecny z uczniami głoszącymi Ewangelię. Jakby chciał przez to powiedzieć, że jest obecny w tym słowie i przez to ma ono moc zbawczą. Cała ludzkość i wszelkie stworzenie ma się dowiedzieć o szansie, jaką Bóg ofiarowuje.

Grzech wtrącił nas w sytuację bez nadziei, rozkładu wewnętrznego, a na końcu tej wędrówki czeka jeszcze wieczne potępienie. Bóg jednak przychodzi i mówi, że jest z tej sytuacji wyjście - wyjście w Jego Synu, w Jezusie Chrystusie. Jest ono darmowe, jest wielkim darem.

Chrześcijaństwo jest Dobrą Nowiną dla różnych rozbitków życiowych, dla ludzi pogrążonych w swych namiętnościach. Chrześcijaństwo jest dla nich wszystkich Dobrą Nowiną, bo niczego w zamian nie żąda.

„Głoście to wszelkiemu stworzeniu" - mówi Ewangelia Marka - „kto w to słowo wierzy, ten będzie zbawiony, kto nie uwierzy, będzie potępiony" (por. Mk 16, 15-16).

Abstrahujemy na razie od faktu, czy będzie potępienie wieczne, czy nie. Pierwsze znaczenie tego tekstu jest następujące: jeżeli nasze życie wskutek grzechu jest tragiczne, jeżeli cierpimy, to sobie często nie zdajemy sprawy, że to jest nasz grzech. Kto cierpi, ten gdy uwierzy, wyjdzie z tego cierpienia; z przedsionka piekła, jakim uczynił swoje życie. Kto nie uwierzy, zostanie w swoim światku, zostanie w tej sytuacji, w jakiej jest.

Kościół ma misję ewangelizacji i teraz te dwa punkty się schodzą. Nie tylko dlatego, że taki jest nakaz Jezusa Chrystusa, ale również dlatego, że Kościół zawiera w sobie „substancję chrześcijańską", jest światłem.

Człowiek - doświadczywszy na sobie, że to słowo jest skuteczne, że teraz żyje w innym świecie, kosztując ma ziemi początku raju - nauczył się czytać swoją historię w świetle Bożym i widzieć Boga w każdym wydarzeniu. Nie boi się już złych wiadomości, potrafi kochać w wymiarze krzyża i to stwarza wokół niego jakiś nowy ferment.

Kto tego wszystkiego doświadczył, czuje w sobie to, o czym pisał św. Paweł, i wtedy biada mu, jeśli zachowa dla siebie to wszystko, co otrzymał. O tym, że Chrystus wyciągnął go z błota, że jednak jest jakieś wyjście, powie nie tylko najbliższym: synowej, szwagrowi, ale także i tym dalszym, przygodnie spotkanym. To właśnie jest ewangelizacja.

W Kościele pierwotnym też nie było zorganizowanej akcji misyjnej. Każdy czuł się misjonarzem. Istniała instytucja misjonarzy tzw. wędrownych, którzy wychodzili ze swego Kościoła i zakładali nowe Kościoły, przepowiadając Ewangelię w środowisku pogańskim. Tam Matka Kościół posyłała swych prezbiterów, by byli stałym punktem odniesienia. W zasadzie misjonarzem był każdy wierny i chrześcijaństwo przenosiło się na zasadzie szeptanej propagandy.

Jeśli tak się sprawy przedstawiają, to punkt ciężkości zawsze idzie w tym kierunku, żeby Kościół rzeczywiście był światłem i solą. Stanowi to również problem naszego Kościoła dzisiaj. Ów cel wyznacza zadanie, jakie mamy do spełnienia, a mianowicie ewangelizować sam Kościół, co ma prowadzić do nawrócenia i odnowy.

Jedynym sposobem nawrócenia się, wejścia w plan Boży, doświadczenia na sobie jego skutków jest skonfrontowanie ludzi ze słowem Ewangelii. Tylko wobec tego słowa może się dokonać decyzja człowieka - uwierzy w nie, czy nie uwierzy. Jeżeli uwierzy, rozpoczął drogę nawrócenia. Jeżeli nie uwierzy, pozostaje w swoim światku. Ewangelizacja jest punktem wyjścia - nie tylko po to, by sam Kościół się nawrócił.

Spójrzmy na to zadanie jeszcze od innej, bardziej praktycznej strony. Przeprowadźmy refleksję nad tym, co robimy w Kościele i co powinno się w nim robić.

Otóż mamy dzisiaj w Kościele bardzo rozbudowane i często dobrze prowadzone duszpasterstwo sakramentów św. Polega ono na tym, że wychodząc z założenia, iż zbawienie jest jedynie w Kościele Chrystusowym, pytamy się, gdzie jest Chrystus obecny. Znajdujemy łatwo odpowiedź, której dostarcza nam teologia dogmatyczna, że Chrystus jest obecny w znakach sakramentalnych. Dlatego też nasze wysiłki idą w tym kierunku, żeby ludzi przyprowadzić do tych miejsc, gdzie Jezus jest obecny - do sakramentów św.

To duszpasterstwo musi być, ale jest ono dla tych, którzy są w środku Kościoła. Tragizm polega na tym, że Kościół ogranicza się do tego duszpasterstwa i w ten sposób sprzeniewierza się swojej misji bycia światłem, solą.

Dlaczego to duszpasterstwo sakramentalne jest niewystarczające? Dlaczego nie dociera ono do ludzi będących poza Kościołem? Ponieważ suponuje jako warunek wstępny minimum wiary. Muszę wierzyć, że w tabernakulum jest Chrystus, abym przyszedł i tam się modlił. Podobnie muszę wierzyć, że On jest obecny we mszy św., w spowiedzi etc.

To wszystko wymaga wiary, tymczasem ludzie, którzy do kościoła nie chodzą, bardzo często to minimum wiary utracili i teraz pytanie: Czy jest dla nich jakiś pomost? Znaki sakramentalne suponujące wiarę nie są skuteczne wobec tych ludzi, dlatego nie mogą być punktem wyjścia duszpasterstwa misyjnego.

Powstaje więc nowy problem, czy istnieją znaki, które by nie zakładały wiary, lecz mogłyby ją wzbudzić. Odpowiadamy na to tak: Istnieją! Jednym z nich jest znak opisany w Ewangelii św. Jana: Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie (J 13, 34-35).

Supozycją tego zdania jest to, że jest świat, który nie jest chrześcijański. To jest cała ludzkość, która ma poznać po waszej miłości, że jesteście moimi uczniami. Jest jeszcze drugi znak, uzupełniający pierwszy. Jezus mówi: Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał (J 17, 20-21).

Świat ma uwierzyć orientując się po znaku miłości, jedności. Mamy tutaj miłość i jedność. O jaką miłość chodzi? Jezus mówi o miłości: Jak Ja was umiłowałem - a Jezus umiłował nas, jak stwierdza św. Paweł, gdyśmy jeszcze byli wrogami i nienawróconymi.

Miłość do nieprzyjaciół to miłość rozpięta na krzyżu, której emblematem jest Cierpiący Sługa Jahwe. Dlaczego taka miłość? Czyż nie ma w świecie innych, piękniejszych miłości, np. miłość dwojga narzeczonych, dwóch przyjaciół, męża i żony? Dlaczego o tych ostatnich nie można powiedzieć, że są znakiem Jezusa? Dlatego, że ta miłość jest osiągalna również ludzkimi siłami. Dlatego, że ta miłość ma swój graniczny punkt, za który człowiek już przejść nie potrafi. Jak długo odpowiadasz moim gustom, jak długo mnie nie niszczysz, jak długo robisz to, co ci każę, wszystko jest w porządku. To jest właśnie bariera miłości czysto doczesnej.

Miłość w wymiarze krzyża jest miłością, która tę barierę przekracza. Taka miłość jest wchodzeniem w śmierć, jest przekreśleniem samego siebie, swoich gustów, ideałów. Jest zaakceptowaniem bliźniego za to, kim jest, a nie za to, co daje, w czym jest wydajny, w czym mi przynosi korzyść.

By taka miłość mogła w człowieku zaistnieć, musi on pokonać w sobie lęk przed śmiercią. Tego może dokonać w nim tylko Jezus Chrystus zmartwychwstały.

Podobnie ma się rzecz z jednością, która jest konsekwencją miłości w wymiarze krzyża. Ludzie widzą jedność, ale również do pewnych granic. Są one wyznaczone różnymi barierami, np. wieku, pieniądza, wiedzy. Ludzie wiedzą o nich i uważają, że jest to normalne, że inaczej być nie może. Kościół ma być miejscem, gdzie owe bariery nie istnieją. Gdzie nie istnieją bariery wieku, wykształcenia, majątku, gdzie nie istnieją żadne formy dyskryminacji.

Gdy w środowisku, gdzie bariery są czymś normalnym, pojawi się wspólnota, w której nie ma żadnych granic, w której ludzie sobie wzajemnie pomagają, staje się ona znakiem dla obserwujących ją z zewnątrz. Parafia winna być tym przekrojem, tym cudem moralnym, który pokazuje, że Jezus jest, że działa. I teraz, gdy cię o to zapytają, zdaj sprawę ze swojej nadziei. Powiedz, że otrzymałeś to od Chrystusa w darze, że to jest ta miłość, którą w naszych sercach rozlewa Duch Święty.

To są warunki, żeby duszpasterstwo stało się duszpasterstwem ewangelizacji. Kościół może wtedy skutecznie przepowiadać Dobrą Nowinę, gdy w danej parafii istnieją te zjawiska: miłość w wymiarze krzyża i doskonała jedność. Wówczas staje się ona wspólnotą misyjną. Ludzie niewierzący, obserwując to zjawisko, są katechizowani faktami.

Misja Kościoła jest też taka, jaka była ostatecznie misja Jezusa Chrystusa - umrzeć za świat. To jest misja Cierpiącego Sługi. Może ją Kościół podjąć dzięki temu, że ma swoich Judaszów, swoich prześladowców. I to również trzeba ludziom mówić. Jest to, jak mówi św. Paweł, dopełnienie tego, czego nie dostaje cierpieniom Jezusa. Nie znaczy to, że cierpienia Jezusa były jeszcze niewystarczające, że muszą dojść jeszcze nasze cierpienia. Tylko że Jezus Chrystus pragnie umierać za ludzkość w każdym pokoleniu, a czyni to przez swój Kościół.

Czytając pisma, które powstały w czasie, gdy Kościół był prześladowany, można dostrzec, że duchowość męczeństwa była normalną cechą duchowości chrześcijańskiej. Każdy przyjmujący chrzest liczył się z faktem, że może krwawo skończyć życie.

Stwierdziłem to już wiele razy, że jak długo ktoś jest letnim chrześcijaninem, to nikt na niego nie zwróci uwagi, bo to nie jest groźne. Ale jak zaczyna dojrzewać do prawdziwego chrześcijaństwa, zaczyna myśleć inaczej niż inni, niż cały świat, od razu ma pełno wrogów.

Tu pojawia się drastyczne pytanie: Jaka jest misja Kościoła, gdy chrześcijanin staje wobec prześladowcy, który chce mu - w takiej czy innej formie - odebrać życie? I odpowiedź: Masz dać się zabić, tak jak uczynił to Jezus Chrystus. Jest to najszczytniejsza misja, dzięki której spełnisz swój ostateczny cel.

opr. mg/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama