Pielgrzymki, które stworzyły

Rozważania w oparciu o zdanie Goethe'go: „Europa zrodziła się w pielgrzymce, a jej ojczystym językiem jest chrześcijaństwo"

Księże Profesorze, Goethe powiedział kiedyś: „Europa zrodziła się w pielgrzymce, a jej ojczystym językiem jest chrześcijaństwo". O ile z drugą częścią tego zdania dość łatwo się zgodzić - przecież mówimy językiem kultury, w której się wychowujemy - o tyle co do pierwszej można mieć pewne wątpliwości...

Goethe ma na myśli Europę średniowieczną, a ta była rzeczywiście Europą pielgrzymującą. Warto przypomnieć hasło, które przyświecało mnichom iroszkockim: peregrinari pro Christo - „pielgrzymować dla Chrystusa". Mnisi opuszczali swoje rodzime klasztory w Irlandii, na granicy między Anglią a Szkocją, np. sławną Ionę, i wędrowali na kontynent. Ideałem było dla nich nie wracać, skazać się na wieczne pielgrzymowanie. Był to rodzaj misji, a jednocześnie forma pokuty, nawiązująca do wiecznego wygnania, na które Bóg skazał Kaina za zabicie Abla.

Mnisi iroszkoccy swoim pielgrzymowaniem w dużej mierze stworzyli Europę średniowieczną, to oni ją schrystianizowali, gdy po wędrówce ludów Europa Rzymu stała się Europą barbarzyńców. Do dziś pozostały ślady ich działalności: klasztory iroszkockie położone są na całym niemal kontynencie, nie tylko na Wyspach Brytyjskich, ale i np. w północnej Italii (Bobbio, dziś Piacenza). Również tu, gdzie się w tej chwili znajdujemy, w Archiwum Kapituły Katedralnej na Wawelu, leży na półce rękopis z VIII w. napisany ręką jakiegoś irlandzkiego mnicha.

Jak się tu znalazł?

Mnich z Irlandii napisał tę księgę prawdopodobnie w północnych Włoszech, a do Krakowa przyniósł ją mnich z Kolonii, który został tu arcybiskupem. Historia tego dokumentu doskonale pokazuje, czym była średniowieczna Europa. Europa w średniowieczu jest jednym organizmem, a jej mieszkańcy to ludzie o niesłychanej ruchliwości.

Średniowieczny człowiek to taki homo viator?

Właśnie. Trzeba jednak pamiętać, że ta ruchliwość jest zupełnie innego rodzaju niż nasza. Człowiek w średniowieczu nie podróżuje przecież samolotem czy szybką koleją. Kiedy chce przedostać się z Irlandii do północnych Włoch, musi tę odległość pokonać pieszo. Poznaje Europę zupełnie inaczej niż dzisiejszy człowiek, który pokona ten sam odcinek drogi w dwie godziny, niczego po drodze nie widząc.

To pielgrzymowanie dla Chrystusa jest więc bardzo ważnym elementem budowania Europy. Łączą się z nim oczywiście sanktuaria: Rzym, Compostela, niemiecka Kolonia czy Canterbury, gdzie został zamordowany Tomasz Becket. Trzeba pamiętać, że po drodze do tych ważnych miejsc znajdowały się też inne, również znaczące. Na szlaku do Composteli jest np. Vezelay z relikwiami św. Marii Magdaleny. By zrozumieć jego rolę w średniowiecznej Europie, wystarczy sobie uświadomić, że to właśnie w Vezelay św. Bernard z Cla-irvaux ogłosił drugą krucjatę. To tam rzucił hasło, które podjęła właściwie cała łacińska Europa.

Kiedy zastanawiam się nad tym, jak rodziła się Europa, to na myśl przychodzą mi raczej uniwersytety niż pielgrzymki.

Uniwersytety są znacznie późniejszym zjawiskiem. Oczywiście są symbolem uniwersalnej Europy, choćby dlatego, że wszędzie istniał jednolity system kształcenia, ale uniwersytet to tak naprawdę dopiero wytwór dwunastowieczny. Europa musiała być na odpowiednim poziomie zasobności i kultury materialnej, żeby stworzyć uniwersytet. Do jego powstania potrzeba pieniędzy. Uniwersytety - co ciekawe - też łączą się z pielgrzymką i to szczególną, a mianowicie krucjatą. Wyprawy krzyżowe otworzyły Europę na wymianę handlową ze Wschodem, a ponieważ najbardziej korzystały na tym miasta włoskie, to właśnie w Italii powstały pierwsze uniwersytety. Tam, gdzie miasto się rozwija, jest miejsce na uniwersytet. Jest on dzieckiem kultury miejskiej, Europy w jakiejś mierze już ukształtowanej. Nie zapominajmy, że wcześniej też istniał jednolity system kształcenia, który powstał w okresie renesansu karolińskiego. Czego uczono w szkołach karolińskich, monastycznych czy katedralnych? Przede wszystkim sztuk wyzwolonych. Kiedy weźmiemy najstarszy spis ksiąg katedry wawelskiej z 1110 r. znajdziemy w nim dzieła z zakresu gramatyki i dialektyki, co oznacza, że kształcenie w Krakowie już pod koniec XI w. przebiegało według wzorca wypracowanego przez liderów tzw. renesansu karolińskiego.

Jeden język, jeden system kształcenia...

Ks. prof. Jerzy Wolny zwracał uwagę na jeszcze jedno bardzo interesujące zjawisko: w średniowiecznej Europie, w różnych miejscach niemal w tym samym czasie, następują te same procesy. Odrodzenie monastycyzmu w XI w. pojawia się jednocześnie w środkowej Italii, w greckich Meteorach, gdzieś na południu Francji i w Anglii. To zdumiewające, jak szybko przepływają informacje, w jakim tempie krążą idee. Z inicjatywy Ottona III trzy lata po śmierci św. Wojciecha, na rzymskiej wysepce Tiberina powstanie miejsce jego kultu (obecnie kościół św. Bartłomieja), a w nim najstarsze przedstawienie w rzeźbie świętego, do dziś zachowane. Inny przykład: jeśli spojrzymy na krzyże irlandzkie, zwane też celtyckimi, znajdziemy w nich niezwykłe podobieństwo do motywów zdobniczych z krzyży egipskich, koptyjskich.

Jak to możliwe? Gdzie Irlandia, a gdzie Egipt?

No właśnie. Tymczasem oba monastycyzmy, irlandzki i egipski, są bardzo do siebie podobne, nawet w swym historycznym rozwoju. Wspomnianych motywów w sztuce mnichów iroszkockich nie da się opisać inaczej, jak przy pomocy egipskich odnośników - zwłaszcza, gdy Chrystus jest ukazany na irlandzkim krzyżu z insygniami władzy faraona! Dawne wyjaśnienia mówiły co prawda o tym, że w religijnej kulturze Celtów motyw koła jest bardzo ważny, stąd jego zestawienie z krzyżem. Dzisiaj jednak każdy historyk sztuki potwierdzi, że nie jest to celtyckie koło, ale krzyż zwieńczony wieńcem laurowym. Motyw lauru przeszedł w Egipcie transformację i „wylądował" na skrzyżowaniu ramion krzyża, a ten przybrał w końcu formę tego, co nazywamy krzyżem celtyckim. To jest po prostu krzyż koptyjski, który dzięki mnichom znalazł się w Irlandii. Został tam dobrze przyjęty właśnie dlatego, że dla Celtów motyw koła był bardzo ważny, jak zresztą dla wielu innych starożytnych kultur.

Czym była pielgrzymka dla człowieka średniowiecznego?

Na pewno naśladowaniem Chrystusa - imitatio Christi. Musiało mieć ono także wymiar dosłowny: najlepiej wybrać się do miejsc, w których Jezus żył, przebywał. Pielgrzym we właściwym tego słowa znaczeniu to pielgrzym do Ziemi Świętej, potem dopiero do innych sanktuariów. W dobie krucjat pojawia się w Europie zwyczaj powielania miejsc związanych z Ziemią Świętą: budowane są kalwarie, groby Pańskie itp. Wszystko to jednak wyrażało tę pierwotną chęć, by być jak najbliżej miejsc związanych z Jezusem, a przez to z Nim samym.

Pielgrzymka była też - jak już wspomnieliśmy wyżej - formą pokuty. Łączyła się również z istotnym dla człowieka średniowiecznego, w jego dążeniu do świętości, odrzuceniem świata (contemptus mundi). Pielgrzym jest człowiekiem, który odrzuca świat. W momencie wyruszenia na pielgrzymkę decyduje się na życie surowe i proste. Może wziąć ze sobą jedynie jakiś worek, kij, a jeśli jedzie koniem - ewentualnie jeszcze jedną sakwę. Tyle. To decyzja na rezygnację z wygód.

W religijności człowieka średniowiecznego bardzo ważny był wreszcie konkret - to, aby zobaczyć, dotknąć. Dlatego tak popularni byli święci i ich relikwie. Nie tylko ci, których groby znajdowały się gdzieś daleko, ale także święci lokalni. Pielgrzymka nie musiała wcale oznaczać od razu wielkiej wędrówki z Krakowa do Composteli, równie dobrze można było wybrać się na Skałkę, do Katedry Wawelskiej czy do Gniezna. Tam każdy miał swojego świętego, kogoś, kto żył w tych samych realiach, był mu w jakiś sposób bliski.

Dla nas pielgrzymka jest czymś egzotycznym, nawet jeśli w Krakowie idzie na nią osiem tysięcy osób, liczba ta w zestawieniu z liczbą mieszkańców miasta jest niewielka. Pozostali zresztą postrzegają najczęściej tych kilka tysięcy pątników w kategoriach religijnej egzotyki. Tymczasem dla średniowiecznych ludzi pielgrzymowanie było czymś normalnym, zwykłym aktem religijności. Na pielgrzymkę po prostu „się chodziło".

A kto na nią chodził?

Wszyscy. O tym mówią „Opowieści kanterberyjskie" Geoffreya Chaucera: na jednej drodze spotykają się i książęta, i chłopi. Każdy opowiada swoją historię. Oczywiście wybranie się na pielgrzymkę było o wiele łatwiejsze dla księcia czy jakiegoś hierarchy niż dla kogoś z nizin społecznych.

Czy powody, dla których dzisiaj idziemy na pielgrzymkę, różnią się od tych średniowiecznych?

Chyba nie. Ludzie często podejmują pielgrzymkę w celach pokutnych, oznacza ona jakiś zwrot w kierunku nawrócenia. Pielgrzymka to przecież czas zetknięcia się ze Słowem Bożym, sakramentami. Pojawia się też wymiar odrzucenia świata, doświadczenia go w trochę inny sposób niż na co dzień. Na co dzień uganiamy się za rzeczami, które wydają nam się konieczne do życia, choć nasi dziadkowie nie mieli o nich pojęcia. Podczas pielgrzymki człowiek jakoś sobie bez nich radzi, potrafi znieść wiele niewygód, decyduje się na bardzo prosty styl życia. Trwa to co prawda tydzień czy dwa, ale jest pewnym doświadczeniem skoncentrowania się na tym, co istotne, co ważne, swego rodzaju porządkowaniem wartości.

Myślę, że potrzeby człowieka w XI i XXI w. są w jakimś sensie podobne. Każdy szuka w życiu miłości, odpowiedzi na najistotniejsze pytania: skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy, co jest ważne. Pytania, które gdzieś tam w tyle czaszki nam się kołaczą pozostają ciągle te same. Na pewno myślimy bardziej abstrakcyjnie, kult świętych różni się od tego z XIII w., mamy pewnie poprawniej uporządkowane niektóre kwestie dotyczące religii, ale nie znaczy to, że na średniowiecznych należy patrzeć z poczuciem wyższości.

Wiele elementów pielgrzymki sprzed wieków przetrwało do dziś. My też przynosimy z pielgrzymki obrazek, figurkę czy znaczek, a to wymyślono przecież w średniowieczu. Z Cantenbury przynoszono ołowianą plakietkę z popiersiem Tomasza Becketa, z Composteli muszlę...

Kiedy pielgrzymki przestały być tak ważne?

W okresie reformacji. Reformacja podkreślała wyłączność Boga, kult świętych poszedł w odstawkę i to, co było pewną namacalną, dotykalną substancją pielgrzymki, jak święty grób, obraz, zostało zakwestionowane. Reformacja pytała o wiarę, a ponieważ była reakcją na wiele zjawisk postrzeganych jako patologiczne, nastąpił efekt wahadła: skoro coś przeradza się w praktyki wręcz zabobonne, to należy z tego zrezygnować, wyrzucić do kosza. Zanim wahadło powróci do równowagi, musi minąć trochę czasu.

Istnieje jednak w chrześcijaństwie, znacznie starsza niż protestancka, tradycja, zgodnie z którą pielgrzymki to coś zbędnego czy wręcz szkodliwego. Takie poglądy głosił jeden z największych teologów, św. Grzegorz z Nyssy.

Tomasz a Kempis też wołał: „Gonią po całym świecie za tym, co mają w swoim parafialnym kościele".

Podobnie św. Grzegorz: „Podróżuje się z Kapadocji do Palestyny, zamiast podróżować do Ciała Pana".

Rodzi się jednak pytanie, czy jest to krytyka pielgrzymki, czy jej wypaczenia. Św. Grzegorz z Nyssy wzywał do częstego przyjmowania Eucharystii, ale trzeba przypomnieć, że jej przyjmowanie też ma w Kościele swoją historię. Na samym początku przyjmowano ją codziennie, a potem (w średniowieczu) dwa, trzy razy w roku i to był szczyt świętości. Św. Jadwiga mogła codziennie uczestniczyć we Mszy św., ale do Komunii przystępowała trzy razy w roku - takie było po prostu jej wyczucie sacrum. W jej najbliższym otoczeniu byli jednak czescy duchowni, którzy już wtedy postulowali codzienną Komunię. Różne, nieraz sprzeczne, poglądy na temat tego samego zjawiska są w Kościele bardzo ważne. Nawet najostrzejsza krytyka pielgrzymek służy temu, aby ci, którzy na nie chodzą, zastanowili się nad swoimi motywacjami.

Skoro religia odgrywała w średniowieczu tak ważną rolę, to czy można powiedzieć, że tożsamość ówczesnego człowieka była przede wszystkim tożsamością chrześcijańską?

To dość skomplikowana sprawa. W pewnym skrócie można powiedzieć, że w Europie średniowiecznej najpierw pojawiało się myślenie w kategoriach lokalnych, plemiennych, rodowych.

Potem pojawiło się myślenie uniwersalne, a dopiero na końcu - myślenie w kategoriach narodowych. Etap wykształcania się państw narodowych na podłożu średniowiecznej Christianitas jest niesłychanie interesujący. Kraje, czy też ludy europejskie, dochodziły do odkrycia własnej tożsamości, wychodząc od poczucia wspólnoty, przynależności do czegoś jednego i bardzo ważnego. Ich odrębność, która zaczynała się wtedy kształtować, nie była pojmowana jako coś, co może budzić agresję, skierować je przeciw sobie. To proces poniekąd odwrotny do tego, który obserwujemy w czasach nowożytnych czy współczesnych. Dzisiaj wchodzimy do wspólnej Europy, myśląc przede wszystkim o własnym interesie narodowym, a tak chyba trudno budować prawdziwą wspólnotę.

Ludzie, którzy kilka wieków temu wyruszali np. z Polski do hiszpańskiej Composteli, wracali nie tylko z muszlami, ale także z umysłami pełnymi nauczania religijnego, katechezy. Stykali się tam z nieznanymi im zjawiskami kultury. Droga do Composteli była w dużej mierze związana z legendą Karola Wielkiego, etosem rycerskim, który miał się rodzić w ogniu walk z Arabami. Dwunastowieczny pielgrzym powracający do Polski wiedział zatem, kim był hrabia Roland, gdyż po drodze zobaczył grób jego towarzyszy. Nie tylko poznał kulturę rycerską, ale przynosił ze sobą cały kod wartości z nią związanych.

Średniowieczne społeczeństwo myślało religijnie. Dzisiaj historycy nie zawsze to rozumieją albo nie chcą rozumieć, szukają więc jakiegoś drugiego dna w takich wydarzeniach, jak np. przyjazd Ottona III do Gniezna. Mówi się, że cesarz chciał budować jedność europejską, nikt nie wierzy w to, że mógł po prostu przyjść na pielgrzymkę do grobu Wojciecha. Jaki władca idzie na pielgrzymkę? Wydaje się to naiwne. Zapominamy, że Wojciech był osobą znaną w Europie, znajomym cesarza, a ten miał świadomość, że modląc się u grobu męczennika, wypełnia bardzo ważną funkcję społeczną, dzisiaj powiedzielibyśmy - państwową. To był jego sposób budowania - tu wracamy do Goethego - średniowiecznej Christianitas. Pielgrzymka nie była tu tylko pretekstem, była równie ważna jak rozmowy z Chrobrym. Wtedy nikt nie miał co do tego wątpliwości, dzisiaj pojawiłyby się domysły, o co tak naprawdę chodzi cesarzowi. To trochę tak, jak z ostatnią pielgrzymką Jana Pawła II do Krakowa. Żaden z dziennikarzy pytających komentatorów o powód wizyty Papieża nie wierzył, że przyjeżdża on konsekrować Bazylikę Bożego Miłosierdzia. Każdy dopytywał się: „Atak naprawdę, po co przyjeżdża?". „Poświęcić kościół" — padała odpowiedź. „To wiemy, ale tak na serio, to po co?". Nikt nie był w stanie uwierzyć, że za poświęceniem tej bazyliki kryje się potężny przekaz, niezwykle ważna ewangelia.

Można powiedzieć, że Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Santiago de Compostela też budował europejską jedność. Wzywał wówczas: „Europo, obudź siebie samą, odkryj swoje początki, odkryj swoje korzenie".

To był tzw. akt europejski, bardzo ważne wezwanie. Słowa te padły w konkretnym czasie, jeszcze przed zburzeniem muru berlińskiego. Papież użył wtedy pojęcia Nowej Europy. Kiedyś poproszono mnie, żebym przeanalizował je w jego tekstach. Dla Jana Pawła II Nowa Europa była po prostu Europą zjednoczoną. Posługiwał się obrazem dwóch płuc Europy: wschodniego i zachodniego, co ciekawe - zrobił to zanim odniósł go do Kościołów katolickiego i prawosławnego. Miał ogromne poczucie bólu Europy rozdartej murem berlińskim i wszystkimi konsekwencjami II wojny światowej. Szukał hasła jednoczącego Europę, a dla niego dążenie do jedności było zawsze szukaniem tożsamości. Jedność budowana jedynie na podstawie doraźnej umowy politycznej będzie krucha, natomiast jeśli zbuduje się ją na odkrytej wspólnie tożsamości, będzie trwała. Później ciągle o tym przypominał.

A te korzenie i ta tożsamość to...

Przede wszystkim kultura. Papież był przekonany o jej ogromnej sile. Kultura Grecji i Rzymu „przetworzona" przez chrześcijaństwo. Dochodzimy tu do sporu dotyczącego kształtu preambuły Konstytucji Europejskiej. Jego uczestnicy mówią o dwóch triadach, pierwsza to: Grecja, Rzym, chrześcijaństwo, druga: Grecja, Rzym, oświecenie. W wypadku tej drugiej triady nie da się nie zauważyć powstającej w dziejach Europy wyrwy czasowej, która zaczyna się od upadku Rzymu, czyli od V w., a kończy w XVII w. Mamy zatem pewien niebyt, który trwa tysiąc dwieście lat. Żaden historyk nie zgodzi się - niezależnie od tego, jakie ma przekonania religijne - że można opisać dzieje Europy bez historii chrześcijaństwa. Nie da się tego zrobić, ponieważ pojęcie Europy jako odrębnego bytu kulturowego jest dziełem chrześcijaństwa, wraz z nim się rodzi. Kultura starożytna nie była kulturą europejską, świat antyku to nie świat Europy, ale basenu Morza Śródziemnego. Wokół niego budowano poczucie wspólnoty: „Nasze Morze", „Morze wewnętrzne" - mówiono. Ono było miejscem, wokół którego koncentrowały się wszystkie ważne zjawiska kulturowe. Niektórzy do dziś tkwią w przekonaniu, że nic się nie zmieniło. Pewien włoski historyk w książce „Wielka księga Graala" pisze, że Celtów nigdy nie było, bo nie pasują do jego obrazu Europy. Jako Włoch jest przekonany, że wszystko, co w kulturze wartościowe, pochodzi ze świata śródziemnomorskiego. Nawet król Artur, Rycerze Okrągłego Stołu, cały etos rycerski, tak typowy dla średniowiecznej Europy, jego zdaniem też się tu zrodził. Pomija przy tym tak podstawowe fakty, jak ten, że w Irlandii, w Newgrange, istnieje świątynia, starsza o 500 lat od Wielkiej Piramidy w Gizie.

To dzięki chrześcijaństwu następuje przesunięcie centrum, dzięki niemu Europa zaczyna myśleć o sobie w kategoriach jedności. Jeśli ktoś uważa, że chrześcijaństwo nie jest elementem współtworzącym Europę, popełnia po prostu historyczny błąd.

ks. dr hab. Grzegorz Ryś, historyk Kościoła, mediewista, profesor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Dyrektor Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej na Wawelu.

opr. aw/aw

List
Copyright © by Miesięcznik List 07-08/2007

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama