Karykatura Dawkinsa

Autor książki "Bóg urojony" kreśli obraz "antypatycznego bóstwa", które jednak nie przypomina tego Boga, w którego wierzą chrześcijanie

Autor książki „Bóg urojony” kreśli obraz „antypatycznego bóstwa”, które jednak nie przypomina tego Boga, w którego wierzą chrześcijanie.

Nieewolujący obraz Jahwe, ewolucja wszystkiego

Richard Dawkins, znany w Polsce przede wszystkim jako autor Boga urojonego, zagorzały darwinista i zaciekły ateista, przedstawia swoim czytelnikom zniekształcony obraz Boga, którego jakoby prezentuje Biblia. Oczywiście celem jego kampanii — tak przynajmniej twierdzi — nie jest walka z Bogiem chrześcijańskim, ale w ogóle z Bogiem: „Celem mojego ataku nie jest żaden konkretny Bóg czy bogowie. Atakuję Boga, wszystkich bogów, wszystko i cokolwiek nadnaturalnego, gdziekolwiek i kiedykolwiek zostało (lub jeszcze zostanie) wynalezione” (R. Dawkins, Bóg urojony, przekład: P.J. Szwajcer, Warszawa 2012, s. 65; dalej podaję jedynie numery stron tej książki). Jednak ze względu na kulturę, w jakiej przyszło Dawkinsowi prowadzić tę — przyznać należy — diabelsko ambitną batalię, siłą rzeczy zająć się musiał on tym, co czytelnikom oraz ponoć jemu samemu jest najbardziej znane. Dlatego dostanie się głównie „starotestamentowemu potworowi” (s. 77), którego obdarzy niewybrednymi epitetami — Bóg Starego Testamentu to:

zawistny (i dumny z tego), małostkowy i niesprawiedliwy typ, z manią na punkcie kontrolowania innych i niezdolny do wybaczania, mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (oraz morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran (s. 57), antypatyczne bóstwo cierpiące na chorobliwą wręcz obsesję na tle restrykcji seksualnych (por. s. 66).

Oczywiście Dawkinsa „pojęcie Boga jest karykaturą, obrzydliwym bóstwem, które każdy mógłby się czuć zobligowany odrzucić” (M. Novak, Boga nikt nie widzi. Noc ciemna ateistów i wierzących, przekład: M. Pasicka, Kraków 2010, s. 89). Ale Bóg musi okazać się straszniejszy, niż go chrześcijanie malują, bo z takim łatwiej walczyć, albo inaczej: bo takim bogiem łatwiej będzie się posłużyć w walce z wierzącymi. Na ile dobrze rozumiem tyleż bogatą treściowo (polskie wydanie liczy sobie ponad pół tysiąca stron!) co mętną intelektualnie i wewnętrznie sprzeczną pozycję, autorowi Boga urojonego chodzi o wstrząśnięcie czytelnikiem przywykłym do tego, że na fundamencie Biblii opowiadającej o „psychopatycznym zbrodniarzu ze Starego Testamentu” (s. 67) ludzie wierzący wciąż budują swoją moralność; tak, w rozumieniu Dawkinsa — bo przecież nie chrześcijan — Biblia służy przede wszystkim jako podręcznik moralności.

Bardzo znamienna, by nie rzec nieuczciwa, jest ta niesymetria pomiędzy tłumaczeniem wszystkiego w kluczu darwinistycznej ewolucji, a nieuwzględnieniem, że obraz Boga może również podlegać ewolucji; właśnie, Bóg jest niezmienny, ale Pismo święte nie jest przecież traktatem teologicznym, dlatego — uważa niemiecki teolog — „nie szkicuje nawet jakiegoś jednowymiarowego, wygładzonego, zgodnego ze wszystkim i zharmonizowanego obrazu Boga (...) Biblia opowiada o doświadczaniu Boga” (K.-S. Krieger, Przemoc w Biblii, przekład: A. Wałęcki, Kraków 2004, s. 79). Tym bardziej dziwna to niesymetria, że guru ateistów podejmuje się potem konstruowania teorii (zresztą iście fantastycznej, ale na pewno nie naukowej) tłumaczącej ewolucję systemów religijnych, w tym chrześcijaństwa.

Niemodne hipotezy o Jezusie, Trójca wyśmiana

Tragikomicznie dzieje się wtedy, gdy Dawkins wkracza na teren teologii i snuje hipotezy jak mały Rysio na lekcji religii w gimnazjum. Ślizganie się po powierzchni prawd objawionych może niektórych rozbawić, ale przy okazji ośmiesza Dawkinsa. Jak wtedy, gdy podaje on nie do udowodnienia tezy o ewolucji religii od pierwotnego animizmu, przez politeizm po „monoteistyczny szowinizm” (s. 59). Na tym tle ateiści jawią się awangardą: odrzucają po prostu o jednego boga więcej, za to katolicy zdają się pozostawać — trudno powiedzieć, czy Dawkins raczy wciąż raczyć czytelnika swoim dowcipem, czy też pisze już poważnie — politeistami z ich panteonem bóstw (wierzą w Trójcę, czczą Maryję i świętych). Sarkazm i bezbrzeżne zdziwienie walczą o lepsze, gdy zastanawia się nad ponoć nikomu niepotrzebnymi sporami teologicznymi — jest to dla niego jedynie „dzielenie włosa na czworo” (s. 61) bo przecież co to za różnica, „czy mamy jednego Boga w trzech częściach, czy trzech Bogów w jednym?” (s. 61).

Profesor Oksfordu (w czasie pisania książki, dziś już na emeryturze) pracuje według algorytmu: najpierw teza, potem dowody. Ta zaiste naukowa metoda pozwala mu sięgać wybiórczo do wielu hipotez podważających wiarę w Jezusa, które już wielokrotnie zostały albo obalone, albo zastąpione kontrhipotezami; ot, na przykład ta, jakoby Jezus był jedną z wielu charyzmatycznych osobowości, na dodatek nie wykraczającą poza mentalność żydowskiego środowiska, w którym żył; to Paweł z Tarsu miał ponoć otworzyć powstającą sektę chrześcijan na pogan. Oczywiście nie musi Dawkins znać wszystkich badań egzegetycznych, podobnie jak nie musi się wypowiadać na temat niektórych z nich. Gdyby jednak dysponował większą znajomością zagadnienia, zrozumiałby obecnego papieża, który zauważa, że kolejne rekonstrukcje Jezusa stają się raczej „fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów niż ukazywaniem Ikony, która straciła wyrazistość” (J. Ratzinger-Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu. Część 1: od chrztu w Jordanie do Przemienienia, przekład: W. Szymona, Kraków 2007, s. 6).

Niezrażony swoją ignorancją może Dawkins sugerować, że mimo iż „ciapowata persona” (tak odbiera on prezentowanie Jezusa w pobożności chrześcijańskiej) jest „mdłym przeciwieństwem” (por. s. 58) Jahwe, „autentyczne świadectwa historyczne, iż Jezus Chrystus rzeczywiście przypisywał sobie boski status, są dość wątłe” (s. 137), a w każdym razie trylemat podany przez C.S. Lewisa (przypomnijmy: jeśli Jezus twierdził, że jest Bogiem, musiał być albo kłamcą, albo szaleńcem, albo naprawdę Bogiem) należy uzupełnić o to, czego nikt (poza Dawkinsem, o skromności ludzka!) nie zauważył: mógł przecież „szczerze i uczciwie się mylić” (s. 137). A może jednak w ogóle nie istniał, jak twierdzono w radzieckich encyklopediach? Czemu nie pójść, panie „jaśniaku”, na całość? I rzeczywiście, w ferworze polemicznym tak się zagalopuje Dawkins, że naprawdę to zasugeruje — może nie wprost, wszak nie warto robić z siebie aż takiego pośmiewiska, ale jednak: „niektórzy historycy wysuwają hipotezę — nie znajdującą szerszego poparcia — ze Jezus Chrystus nigdy nie istniał”, jednak „najprawdopodobniej jest postacią historyczną” (s. 143).

Fundamentalistyczna lektura Biblii, czytanie wybiórcze

I bez pomocy Dawkinsa chrześcijanie miewają problemy z właściwym odczytaniem „mrocznych” kart Starego Testamentu, ale przecież posiadają drogę wyjścia z tego problemu — zrozumienie, że „Objawienie biblijne jest głęboko zakorzenione w historii. Zamysł Boży odsłania się w niej stopniowo i urzeczywistnia się powoli na kolejnych etapach pomimo oporu ludzi (...) Objawienie jest dostosowane do kulturowego i moralnego poziomu odległych epok... (Benedykt XVI, adh. Verbum Domini, nr 42). I jeśli cytowany dokument poświęca jedynie jeden numer na sto dwadzieścia cztery (bo tyle liczy cała adhortacja), to Dawkins rozdmucha problem do granic możliwości, oczywiście wybierając tyleż subiektywnie, co świadomie stronniczo najbardziej sensacyjne wątki (jak wyliczyli autorzy książki Bóg nie jest urojeniem. Złudzenie Dawkinsa, na 14 odwołań do Starego Testamentu 12 dotyczy Pięcioksięgu, a pozostałe dwa Księgi Sędziów — por. A. McGrath, J.C. McGrath, Bóg nie jest urojeniem. Złudzenie Dawkinsa, przekład: J. Wolak, Kraków 2007, s. 104) z Biblii, która jest według niego jedynie przypadkową antologią niepowiązanych tekstów (por. s. 321-322).

Nie interesuje profesora prawda, zatyka uszy przed faktem, że chrześcijanie twierdzą, iż znają kryterium interpretacji Pisma, którego lektura „wymaga zdobycia odpowiedniej wiedzy poprzez formację, która odczytuje teksty w ich kontekście historyczno-literackim i w perspektywie chrześcijańskiej, dla której ostatecznym kluczem hermeneutycznym jest Ewangelia oraz nowe przykazanie Jezusa Chrystusa, urzeczywistnione w Misterium Paschalnym” (Verbum Domini, nr 42). Pretensjonalnie zdaje się Dawkins odkrywać przed czytelnikiem Amerykę, a tymczasem jego sposób interpretacji Biblii zbliża się niebezpiecznie do tego prezentowanego przez amerykańskich fundamentalistów, z którymi walczy; staje się „więc częścią problemu, nie jego rozwiązaniem” (Bóg nie jest urojeniem, s. 53). Jak fundamentaliści mają „tendencję wierzyć, że ponieważ Bóg jest bytem absolutnym, każde z Jego słów ma wartość absolutną, niezależnie od wszelkich uwarunkowań ludzkiego języka” (Jan Paweł II, Przemówienie na temat interpretacji Biblii w Kościele, nr 8), tak Dawkins tak właśnie absolutnie literalnie odczytuje Stary Testament (zresztą, zna tylko dwie metody egzegetyczne: czytanie według litery albo alegoryczne); jak tamci wierzą, iż Pismo niejako spadło z nieba (skoro autorem jest tylko Bóg), tak ten wierzy chyba, że księgi wychynęły z nieistniejącego piekła.

No cóż, w czasie wojny nie ma miejsca na takie subtelności, jak katolickie rozumienie Bosko-ludzkiej natury ksiąg natchnionych, z którego wynika, że Pismo nie jest gotowym systemem wiary, nie stanowi traktatu teologicznego, ale jest pełnym napięcia świadectwem relacji Boga i człowieka. Jeśli „fundamentalizm zachęca, nie mówiąc o tym, do pewnej formy samobójstwa myśli (...), ponieważ nieświadomie myli ludzkie ograniczenia biblijnego orędzia z Boską treścią tegoż orędzia” (Papieska Komisja Biblijna, Interpretacja Biblii w Kościele, I, F), to Dawkins właśnie popełnił intelektualne samobójstwo. Zostawmy denata w spokoju, z kolei niech on nie niepokoi wierzących anachroniczną lekturą Starego Testamentu czy ukazywaniem sprzeczności między Ewangeliami, które jakoby były nie do pogodzenia.

Dogmatyczny ateizm w walce, pokrzepienie serc

Powiedzmy w końcu to, od czego być może trzeba było zacząć: publikację Dawkinsa trzeba czytać z odpowiedniej perspektywy, której zresztą dostarcza on sam, gdy przywołuje jako jeden z czterech głównych filarów swojej książki postawę, którą nazywa „dumą ateisty” (to nawiązanie do „Gay pride”): „To żaden wstyd być ateistą. Przeciwnie! Możesz — i powinieneś — szczycić się tym, że jako ateista kroczysz przez świat z podniesionym czołem, śmiało kierując wzrok ku najdalszym horyzontom” (s. 13). Jeśli być ateistą to nie wstyd, to już ateistą o tak ograniczonych horyzontach jak Dawkins — jednak trochę powinno być wstyd. Ale oczywiście trzeba odłożyć na bok te złośliwości, by wypowiedzieć uszczypliwą prawdę: Bóg urojony to nic innego jak pełna pasji pozycja pisana „ku pokrzepieniu serc” ateistów. W związku z tym Michael Novak notuje swoje odczucie towarzyszące lekturze: „Zdziwiło mnie, że profesor okazał się takim prozelitą (...) Jednak tym, co w książce Dawkinsa zdziwiło mnie najbardziej, jest jej defensywność. Autor opisuje ateistów, zwłaszcza w Ameryce, jako cierpiących na samotność, brak społecznego poszanowania, duchową izolację i mających niską samoocenę” (Boga nikt nie widzi, s. 64.65).

Upadły naukowiec zastępuje „skrupulatne, poparte dowodami przemyślenia turbonakręconą retoryką i w wysokim stopniu wybiórczą manipulacją faktami” (Bóg nie jest urojeniem, s. 11). Bóg urojony nie jest poważną intelektualnie pozycją, co nie znaczy że przesłania książki nie należy traktować poważnie. Rozgłos nadany książce w czasach popkultury i popnauki oraz świadomość sukcesu „dumy homoseksualisty” pokazuje, że trzeba uważnie przyglądać się tej nowej ideologii i uważać, czy nie pojawiają się próby odgórnego jej narzucania. Na razie o tyle trzeba by poważnie potraktować założony przez autora cel, który „zostanie osiągnięty, jeśli każdy religijny czytelnik, przeczytawszy ją pilnie od deski do deski, stanie się ateistą” (s. 17), że może on być zrealizowany nie przez uczciwe przekonywanie, ale przez zakrzyczanie czy zarechotanie słabiej wyrobionego intelektualnie i mało świadomego religijnie czytelnika.

Niefrasobliwe podejście do tematu, nienaukowe teorie, mruganie do „swoich”, bombardowanie śmiechem „obcych” — to wszystko przypomina bardziej pseudointelektualne rozmowy podpitych studentów niż poważną dyskusję, i jeśli jest w tym jakaś prozelityczna moc, to raczej tylko wobec tych, którzy nie będą w stanie oprzeć się presji tego towarzystwa, które pracuje na sukces swojego guru (między innymi wykonując mrówczą pracę „pożytecznych idiotów” na jego stronie internetowej). Śmiech i strach myśleć o tych ślepych wielbicielach Dawkinsa, którzy zrobili mu taką klakę, że woda sodowa uderzyła mu do głowy, skutkiem czego z pozycji profesora jednej dziedziny śmie on wypowiadać się na wszystkie możliwe tematy nie mając o nich większego pojęcia; jak wysoko podnoszą czoła ku horyzontom, których nie sięga nawet ich mistrz?

Karykatura karykaturzysty, portret realistyczny

Do karykaturowania trzeba podchodzić z umiarem, w przeciwnym razie karykatura więcej powie o autorze niż o obiekcie karykatury. Stąd dwuznaczny tytuł mojego tekstu: karykatura Boga i chrześcijan autorstwa Dawkinsa staje się karykaturą autora Boga urojonego. Pozostaje nadzieja, że rzeczywisty Dawkins nie jest jednak taki prostacki, jak sam siebie maluje. W każdym razie skoro nie sprawdził się jako karykaturzysta, może podejmie się namalowania portretu realistycznego? Jeśli nie Boga, to przynajmniej siebie samego!

Tekst ukazał się w „Egzorcyście” (2013) nr 7 (marzec). Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama