Przestrzeń światopoglądowo neutralna?

Z cyklu "Wybierajmy życie"

Proces dechrystianizacji przestrzeni publicznej nabrał w krajach Europy zachodniej i północnej Ameryki przyśpieszenia po roku 1968. Usuwanie znaków religijnych z ulic i parków, szkół i sądów, zakaz modlitwy w szkołach publicznych, itp. najczęściej uzasadnia się potrzebą dostosowania przestrzeni publicznej do światopoglądowego pluralizmu współczesnych społeczeństw. W społeczeństwie światopoglądowo wielorodnym - ten argument jest powtarzany najczęściej - przestrzeń publiczna powinna być światopoglądowo neutralna.

Mit aksjologicznej próżni

Zapytajmy: Czy w ogóle możliwa jest taka przestrzeń społeczna, która byłaby światopoglądowo neutralna? Dajmy jeszcze temu pytaniu sformułowanie bardziej konkretne: Czyżby dokonująca się we współczesnych społeczeństwach demokratycznych - powoli wprawdzie, ale systematycznie - dechrystianizacja przestrzeni publicznej była pierwszą w dziejach akcją tego rodzaju, której udało się osiągnąć niezależność od wszelkich systemów wartości? Wydaje się bowiem, że wszystkie dotychczasowe próby stopniowego usuwania chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej wiązały się z planami jej radykalnej przebudowy, z planami ustanowienia dla przestrzeni publicznej zupełnie nowej aksjologii.

Tak było nawet wówczas, kiedy celem usuwania znaków religijnych z przestrzeni publicznej było co innego niż walka z religią. Kiedy na przykład - zaczęło się to jeszcze przed powstaniem styczniowym, ale nasiliło się zwłaszcza po powstaniu - władze carskie postanowiły istotnie zmniejszyć na terenach swojego zaboru liczbę krzyży przydrożnych i kapliczek, miały na celu raczej depolonizację naszych ziem, niż ich dechrystianizację. Zygmunt Krasiński zapewne słusznie widział w tej akcji przejaw walki z pamięcią historyczną, walki mającej na celu pozbawienie Polaków ich tożsamości narodowej:

		Na polach wokół najemne grabarze
		Kopią w głąb ziemię - i broń poszczerbioną
		Obrazy świętych i stare ołtarze,
		Na pył rozbiwszy, rzucają w jej łono -
		By nie stał żaden przed oczyma ludzi
		Pomnik dni dawnych - by ziemia ta cała
		Nagim - bez krzyżów - cmentarzem się stała,
		Gdzie z snu wiecznego mój lud się nie zbudzi.
							(Dzień dzisiejszy)

Usuwanie znaków chrześcijańskich z przestrzeni publicznej było zazwyczaj integralną częścią walki o nowy ład aksjologiczny w życiu społecznym. Podczas rewolucji francuskiej, która ze szczególną furią i wśród bluźnierstw bezcześciła kościoły i demolowała znaki sakralne, pojawiła się nawet żarliwa wiara w możliwość stworzenia nowej religii, sakralizującej ustanawiany właśnie ład rewolucyjny. Z kolei w hitlerowskich Niemczech usuwanie chrześcijaństwa z życia społecznego było elementem realizowania programu „dejudaizacji” ducha niemieckiego i „powrotu” do jego pierwotnie germańskich korzeni.

W Związku Radzieckim nigdy nie ukrywano przed obywatelami, że przestrzeń społeczna ma być niepodzielnie bolszewicka i że wobec tego należy ją wydezynfekować, jakby z jakiejś zarazy, z wszelkich znaków religijnych. A warto pamiętać o tym, że do przestrzeni publicznej władze włączały tam nawet ciała obywateli oraz wnętrza prywatnych domów - i można było ciężko zapłacić za noszenie medalika czy za ikonę we własnej sypialni. Przejmujący zapis tej sytuacji znajduje się w wierszu Sergiusza Jesienina pt. Powrót do ojczyzny. Poeta, który sam zresztą nie był chrześcijaninem, tak oto relacjonuje spotkanie ze swoim rodzonym dziadkiem:

		„Tyś nie komunista?”
		„Nie!”
		„A twe siostry - komsomołki. One
		Wytchnąć nie dają! To ohyda istna!
		Wczoraj ze ściany zdarły mi ikonę,
		Komisarz z cerkwi zdjął krzyż swego czasu.
		Do Boga nie ma gdzie się już pomodlić.
		Nieraz cichaczem wymknę się do lasu,
		Do drzew się modlę...
		By się nie upodlić...”		(tłum. Jan Brzechwa).

Historia dechrystianizowania przestrzeni publicznej w Polsce Ludowej dopiero czeka na opracowanie. Wspierane represjami wobec ludności marzenie władz komunistycznych, aby Nowa Huta była pierwszym w Polsce miastem bez kościoła, oraz walka młodzieży w Miętnem o krzyż w szkole należą do najbardziej znanych epizodów tej historii. Wiadomo jednak, że zarówno w skali ogólnokrajowej, jak z gorliwości różnych władz lokalnych organizowane były całe akcje przeciwko obecności znaków religijnych w miejscach publicznych.

Dezynfekcja religijnych symboli

Akcjom usuwania znaków chrześcijańskich z przestrzeni publicznej towarzyszyło zazwyczaj zadawanie krzywdy różnym konkretnym chrześcijanom. Wielu chrześcijan poniosło nawet podczas takich akcji śmierć męczeńską, szczególnie wielu z ręki jakobinów i bolszewików.

Tego właśnie elementu w akcjach desakralizowania przestrzeni publicznej udaje się zazwyczaj uniknąć w społeczeństwach autentycznie demokratycznych. Toteż nasuwa się pytanie: Czy ten moment, że walka o zepchnięcie znaków religijnych do sfery ściśle konfesyjnej oraz prywatnej nie łączy się z zadawaniem krzywdy jakimś konkretnym ludziom, sam przez się tej walki nie usprawiedliwia?

Otóż byłbym ostrożny z pozytywną odpowiedzią na to pytanie. Bo nie ulega wątpliwości, że niesprawiedliwy jest - dzisiaj, niestety, rozpowszechniony - ten rodzaj stosunku do religii, gdzie z założenia traktuje się ją jako zjawisko gruntownie negatywne, zaś jej obecność w życiu społecznym przyjmuje się za zło konieczne, które powinno się maksymalnie zmniejszać aż do zupełnego usunięcia.

Wiele zaś wskazuje na to, że takie właśnie założenie kryje się za większością realizowanych w społeczeństwach liberalnych działań przeciwko znakom religijnym w przestrzeni publicznej. Przypomnijmy parę faktów z rodzaju tych, które zdarzają się nieustannie i są praktycznie niezliczone.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wydezynfekowano (sądzę, że słowo to dobrze podkreśla okropność tego zła, jakim jest religia i jej najmniejsza nawet obecność w życiu publicznym) amerykańskie sale sądowe z tablic z tekstem Dekalogu. Otóż w lecie 1997 ktoś odkrył, że tablica taka wisi jeszcze w gmachu sądu hrabstwa Charlestown w Południowej Karolinie - i wniósł pozew przeciwko Radzie tego miasta. Z kolei w jakimś miasteczku koło Karlsruhe komuś bardzo przeszkadzało to, że zegar na wieży katolickiego kościoła od niepamiętnych czasów wydzwaniał melodię Ave Maria - i doprowadził, z pewnością w pełnej zgodzie z literą prawa, do wyłączenia tak nieliberalnie zachowującego się zegara. Natomiast w pewnej szkole - a zdarzyć się to mogło w dowolnym kraju Wspólnoty Europejskiej - odwołano tradycyjne i nieobowiązkowe spotkanie Bożonarodzeniowe, dlatego że oprotestowali je rodzice jednego z dzieci.

Czy cała ta wielka akcja dezynfekcyjna, która od kilkudziesięciu już lat realizowana jest w krajach cywilizacji chrześcijańskiej, zgodna jest z duchem sprawiedliwości? Pytanie to nabiera dodatkowej goryczy, jeśli zważyć, że w tych samych szkołach, w których kolejno wydawane prawa zakazują lekcji religii, modlitwy przed lekcjami, a nawet korzystania z Biblii, mogą być prowadzone i faktycznie są prowadzone lekcje buddyzmu zen. Nie ma miejsca w szkołach publicznych USA na żaden znak religijny, ale zarazem wczesną wiosną 1997 został w stanie Massachusetts wyrzucony z pracy nauczyciel za to, że nie chciał prowadzić lekcji w klasie ozdobionej parodią Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci, w której miejsce Chrystusa oddano Marylin Monroe.

Faktem jest, że nie brakuje niechrześcijan, którzy protestują przeciwko takiej dyskryminacji chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej krajów tradycji chrześcijańskiej. „Sprawcy usuwania krzyża z ścian instytucji publicznych - pisał w roku 1928 Aleksander Świętochowski - to nie są mądrzy bezwyznaniowcy, przeciwnicy religii chrześcijańskiej, rewolucjoniści filozoficzni i społeczni - to są radykałowie bezmyślności”. Krzyż pozostał dla niego - streszcza zaangażowanie Świętochowskiego w tej sprawie Maria Brykalska - „symbolem wartości najgłębiej i najszerzej pojmowanego humanizmu, niezależnie czy cześć krzyżowi oddaje wierzący czy niewierzący”.

W Stanach Zjednoczonych wytrwałą, w sumie jednak przegraną walkę o miejsce dla obecności i znaków chrześcijańskich w przestrzeni publicznej prowadził nieznany u nas żydowski intelektualista, Will Herberg. Commentary, miesięcznik żydowskich konserwatystów, tak swojego czasu walkę tę przedstawiał: „Szczególnie wymowny był Will Herberg jako krytyk liberalnych Żydów oraz ich uporczywego przekonania, że religia jest sprawą całkowicie prywatną. Zgodnie z doktryną liberalizmu przetrwanie społeczności żydowskiej jest zapewnione tym lepiej, im mocniejszy jest mur oddzielający religię od państwa, utrzymanie zaś tego muru oznacza nieugięty sprzeciw wobec wprowadzania do instytucji publicznych jakichkolwiek symboli lub praktyk religijnych. W wielu artykułach ogłoszonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Herberg nawoływał liberalny establishment żydowski do zrewidowania tego stanowiska.

„<Amerykański Żyd musi zaufać zdolności demokracji do zachowania swego pluralistycznego charakteru bez absolutnego muru oddzielającego religię od życia publicznego> - napisał Herberg w roku 1952. Mniej więcej dziesięć lat później, zawiedziony poparciem udzielonym przez Żydów decyzjom Sądu Najwyższego z roku 1963, które usuwały modlitwę i czytanie Biblii ze szkół publicznych, podjął walkę o przywrócenie religii honorowego miejsca w amerykańskim życiu publicznym. <W rozumieniu naszej tradycji i praktyki politycznej promocja religii była i nadal jest częścią jak najbardziej prawomocnego świeckiego celu państwa. (...) Nie powinno się ruszać - ostrzegał Herberg - tradycyjnych symbolów obecności Boga w naszym życiu publicznym”.

Tę część rozważań pragnę zakończyć sformułowaniem paru pytań pod adresem zwolenników coraz to bardziej konsekwentnego rugowania znaków sakralnych z przestrzeni publicznej:

  1. Czy rzeczywiście sądzą, że religia zawsze jest (a jeżeli uważają, że tak, to czy zawsze taką musi pozostać) tym, co ludzi dzieli i nastraja wzajemnie przeciwko sobie? Wydaje się bowiem, że tylko przy takim rozpoznaniu natury religii usprawiedliwiony być może program zamknięcia jej w niszach ściśle konfesyjnych oraz w prywatnych przestrzeniach poszczególnych obywateli.
  2. Czy rzeczywiście są zdania, że obecność w przestrzeni publicznej znaków duchowych dużej części społeczeństwa narusza prawa tych obywateli, dla których znaki te są czymś duchowo obcym? Bo jeżeli tak, to najwyższa pora, ażeby - ponieważ wśród obywateli naszego państwa są również nie-Polacy, w tym również tacy, którym obca jest duchowa tradycja naszego narodu - zacząć walczyć o stopniowe wyrzucanie z naszej przestrzeni publicznej znaku Orła Białego, biało-czerwonej flagi oraz o wyrzucenie przymiotnika z nazwy Rzeczpospolita Polska.
  3. Czy dostatecznie zdają sobie sprawę z tego, że ich nietolerancja wobec obecności chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej zazwyczaj idzie w parze z pełną zgodą na dopuszczenie do tej przestrzeni znaków i działań obrażających uczucia religijne chrześcijan, nieraz jawnie bluźnierczych. W rezultacie życie publiczne zaczyna się rządzić taką logiką, że czymś niezgodnym z prawem byłoby wywieszenie w klasie szkolnej Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci, ale czymś niezgodnym z prawem jest również protestowanie przeciwko wywieszeniu w tejże klasie parodii Ostatniej Wieczerzy; że podejmuje się walkę o usunięcie krzyża z miejsc publicznych, ale zarazem walczy się o prawo do eksponowania krzyża zanurzonego w nocniku.
  4. Czy wobec powyższego nie należałoby zastanowić się nad tym, czy postulat świato-poglądowej neutralności przestrzeni publicznej nie płynie przypadkiem z świadomej lub bezwiednej wrogości wobec chrześcijaństwa? Być może jakoś zasadne są zarzuty, że współczesna mentalność liberalna znalazła się w stanie fałszywej świadomości. Świadczyłoby o tym m.in. ciągłe odnawianie pamięci o średniowiecznej inkwizycji i XVII-wiecznych wojnach religijnych przy jednoczesnym zapominaniu lub bagatelizowaniu (w odniesieniu np. do zbrodni francuskich jakobinów czy hiszpańskich republikanów) zbrodni nieraz jeszcze straszniejszych, jakie zostały dokonane w czasach znacznie nowszych przez siły wrogie chrześcijaństwu.
  5. Podsumowując: Czy przypadkiem nie jest tak, że dążenie do jeszcze większego zsekularyzowania przestrzeni publicznej płynie z fałszywego poczucie własnej niewinności, jakim dotknięta jest współczesna mentalność liberalna?

Wrogość wobec chrześcijaństwa nie jest warunkiem demokracji

Spróbuję jeszcze odpowiedzieć wprost na sformułowane na samym początku pytanie, czy w ogóle możliwa jest taka przestrzeń społeczna, która byłaby światopoglądowo neutralna. Pytanie wydaje się równie retoryczne (lub, jak kto woli, równie naiwne), jak pytanie, czy możliwa jest ludzka społeczność nie posługująca się żadnym językiem. Owszem, w jakiejś społeczności mogą krzyżować się dwa, czy nawet cztery języki. Da się nawet wyobrazić społeczność głuchoniemych, posługujących się takim lub innym językiem migowym. Ale nie da się wyobrazić społeczności językowo neutralnej.

Podobnie jest czymś nie do wyobrażenia, żeby przestrzeń społeczna dała się przemienić w światopoglądową próżnię. Życie społeczne bowiem z natury swojej zakłada jakieś minimum porządku, a ten jest nie do pomyślenia bez jakichś aksjologicznych fundamentów.

Otóż ufajmy, że mylą się ci wszyscy, którzy podnoszą alarm, iż - zwłaszcza po roku 1968 - tradycyjna europejska demokracja zaczęła ulegać rozpadowi na rzecz demokracji budowanej na moralnym i światopoglądowym relatywizmie i że ta nowa demokracja nie zamierza być tolerancyjna wobec tych wszystkich, którzy wierzą w absolutny charakter prawdy i dobra. A nie zamierza być wobec nich tolerancyjna dlatego, że rozpoznaje w nich zagrożenie dla tolerancji, nie powinno się zaś tolerować niczego, co stanowi zagrożenie dla tolerancji.

Ufajmy, że tylko na wyrost Jan Paweł II formułował przestrogę pod adresem współczesnej demokracji: „demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.

Jeśli jednak w tych alarmach i przestrogach jest coś na rzeczy, mielibyśmy ważną część odpowiedzi na pytanie, skąd się biorą tendencje współczesnej demokracji - dla której, wydawałoby się, pluralizm jest dogmatem - do tak niezgodnego z duchem pluralizmu dyskryminowania chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama