Raport nie pozostawiający nadziei?

Wywiad Dominika Woltona z Papieżem Franciszkiem nie stanie na jednej półce z książkami Messoriego czy Seewalda - okazuje się bowiem, że filozof komunikacji nie umie słuchać rozmówcy

Carlos Granados jest świadomy, że czytelnikowi nie umknie, iż tytuł  Raport o stanie nadziei jest nawiązaniem do słynnego Raportu o stanie wiary, książki — pokłosia wywiadu prowadzonego przez Vittorio Messoriego z Josephem Ratzingerem. Zatem musi być również świadomy ryzyka, jakie w ten sposób podejmuje. Dyrektor naczelny wydawnictwa przekonuje, że „paralela ma oczywiście stanowić hołd złożony przyjaźni obecnego Prefekta i Papieża Emeryta” (s. 10). Ale przecież może przy złej woli zostać potraktowana jako „zagrywka marketingowa”, a przy dobrej — nieuniknione porównanie kardynałów doprowadzić musi nieuchronnie do rzeczywistego oddania hołdu Ratzingerowi, do którego mądrości, a także umiejętności prostego wykładu trudnych spraw Müller zwyczajnie nie dostaje.

Jak wyjaśnia dyrektor hiszpańskiego wydawnictwa, już w czasie wcześniejszej rozmowy z Gerhardem Ludwigiem Müllerem, której owocem była książka Nadzieja rodziny (pol. wydanie z 2014 roku), zrodził się pomysł obszerniejszego wywiadu. Właśnie zagadnienie nadziei, ze względu na jej kryzys („współczesny człowiek nie poczytuje sobie braku wiary za tragedię, niepokoi go natomiast głęboko brak nadziei”, s. 20-21), miało być obiecującym punktem wyjścia. Ale chyba nie dojścia. Przekrój tematów okazał się na tyle duży, że słowo-klucz „nadzieja” sprawia wrażenie wytrychu na siłę wkładanego we wszystkie drzwi. Być może książka się „rozlazła” na etapie wprowadzania poprawek i pierwotny zamiar stał się nieczytelny. Nieraz widać, jak Hiszpan kolanem upycha nadzieję, choć nie jej dotyczy akurat odpowiedź Niemca. Świadczy to o inteligencji dziennikarza — inteligentnemu wszystko wiąże się ze wszystkim — a jednak głupio tak złapać człowieka mądrego na tego rodzaju czynności. Tym bardziej, że nie jest wcale łatwo utrzymać nadzieję w tej rzeczywistości pełnej zagrożeń i smutków (żeby nie powiedzieć: beznadziei), którą nieraz kreśli Müller.

Idzie jednak Granados w zaparte: „Ostatecznie zagadnienie nadziei okazało się trafnym kluczem: czego możemy oczekiwać od Chrystusa? Czego możemy oczekiwać od Kościoła? Czego możemy oczekiwać od rodziny? Czego możemy oczekiwać od społeczeństwa?” (s. 9). Na bazie tych pytań zorganizowana główna struktura rozdziałów, a powstałe w ten sposób cztery rozdziały zostały poprzedzone „Wprowadzeniem” oraz „Raportem o stanie nadziei”. Stanowi on cenny przyczynek do zrozumienia, czym różni się nadprzyrodzona nadzieja od nadziei naturalnych: ostatecznie tylko Chrystus „może zagwarantować większą nadzieję, tę wykraczającą poza zwykły optymizm” (s. 16). Rzecz ciekawa, że również Jezus za życia ziemskiego żywił nadzieję (takie są reguły Wcielenia)! W zakończeniu książki rozmowa toczy się jeszcze wokół miłosierdzia, co pomysłodawca uważa za „doskonałe domknięcie całości” (s. 9).

Dzieło mogłaby się nazywać Raport o stanie wszystkiego. Bo kardynał ma zdanie wyrobione na każdy chyba temat. Imponująca jest jego erudycja, tego nie wolno nie przyznać. Z pewnością można mówić o budowanej latami solidnej wiedzy, ale czy rzeczywiście mądrości? Na pewno jego głębokie diagnozy współczesności dają do myślenia, ale osobiście odniosłem wrażenie, jakbym słuchał osoby passé, rodem ze starego świata, którego już nie sposób przywrócić. Sam zresztą poniekąd przyznaje, że jedynym ziarnem mającym znaczenie, „jeżeli naprawdę chcemy troszczyć się o zabezpieczenie przyszłości następnym pokoleniom”, jest „wiara w Chrystusa i sakramenty” (s. 216). Nie wydaje mi się, żeby dało się w wypowiedziach wywiadodawcy dostrzec jakąś nadzieję dla chrześcijaństwa. Kardynał co prawda za najpilniejszą na dziś uważa Nową Ewangelizację, ale ten styl wyjaśniania wiary w Chrystusa, który proponuje, nie ma tej mocy przekonywania co pierwotne przepowiadanie, które „roznieciło w całym świecie nowy ogień miłości do Jezusa” (s. 77).

Na pewno warto do myśli uznanego teologa sięgać właśnie teologom. Dla ukazania szerokiego spektrum poruszanych przez Müllera zagadnień wymienię choćby te najbardziej mnie interesujące. Kardynał mówi sporo o Wcieleniu i wynikającej z niego roli ciała, o przebóstwieniu, o szacunku do Słowa Bożego analogicznym względem czci dla Ciała Chrystusa, o miłosierdziu jako „przedziwnej wymianie” między nami a Jezusem stającym się dla nas grzechem (2 Kor 5, 21), o przenikaniu się działania Boga i odpowiedzi człowieka (kontekst polemiki z protestantyzmem). Inspirujące dla siebie uwagi znalazłem w kontekście inkulturacji, która nie może być widziana jako „wcielenie” gołej Ewangelii w kulturę, bo Wcielenie, także kulturowe, już się przecież dokonało.

Tyleż arcyciekawym co wzywającym do dyskusji zagadnieniem jest stosunek doktryny do osobistego spotkania z Bogiem. Według niemieckiego teologa spotkanie z Jezusem „w sposób nierozdzielny pociąga za sobą doktrynę” (s. 113). Tłumaczy to tym, że „w istocie już samo spotkanie zawiera w sobie treść wiary i umożliwia jego poznanie, nie następuje to później”. Potem ewentualnie „mogę lepiej rozumieć, czy dokonać pełniejszej syntezy, mogę rozwinąć głębszą refleksję wokół tego, co się stało” (s. 114). Czy chce on powiedzieć, że po spotkaniu z Chrystusem odchodzi się z jego Dogmatyką katolicką (pol. wydanie stron ponad osiemset) pod pachą? Wolne żarty! Nie wolno tak żartować, zwłaszcza jeśli czyni się to „na poważnie”. Być może tutaj kryje się źródło pewnej „sztywności” Müllera. W nadwrażliwej reakcji na dychotomię wprowadzaną między wiarą w Osobę a treścią wiary, nazbyt mocno identyfikuje się z tym teologicznym jej wyrazem, którego się wyuczył. Takie rozumienie treści wiary nie może być jednak lekarstwem na chorobę relatywizowania dogmatów wiary.

Kardynał ukazuje też konieczność odrzucania dualizmów, np. chrystologicznych, eklezjologicznych czy też pomiędzy życiem wiecznym a doczesnością (przy okazji polemizuje z protestanckim rozumieniem „już” i „jeszcze nie”). Krytykuje krytyków Soboru Watykańskiego II, a zamiast kryzysu posoborowego woli mówić o kryzysie przedsoborowym sięgającym Oświecenia. Zwraca uwagę na zagrożenia: ateizm, agnostycyzm, sceptycyzm, nihilizm, laicyzm, relatywizm a także dominujący dziś immanentyzm (brak odniesienia do transcendencji). Wskazuje na ideologie, np. genderyzm czy ewolucjonizm, w którym ewolucja zastąpiła metafizykę bytu. Odnosi się do relacji między wiarą a nauką, prawdą a prawdami empirycznymi (absolutyzacja metody scjentystyczno-matematycznej w nauce). Porusza temat roli uniwersytetu (który dziś przypomina raczej multiwersytet) oraz wychowania (w tym seksualnego).

Bardzo pięknie pisze o rodzinie jako miejscu świętym, przed którym należałoby zdjąć sandały z nóg. „Jeśli chodzi o to, co dotyczy tematu rodziny, warto chyba dodać, że prace nad książką skończyliśmy na początku marca 2016 roku, zanim otrzymaliśmy tekst adhortacji apostolskiej poświęconej synodowi o rodzinie” (s. 9). W istocie, nawet trzeba to było zasygnalizować. Nic chyba bardziej nie obrazuje różnic między Bergoglio a Müllerem niż ich stosunek do osób rozwiedzionych a będących w powtórnych związkach czy małżeństwach cywilnych. Oczywiście, kardynał nie należał wprost do krytykujących papieża, ale przecież jeszcze przed Amoris laetitia znać już było symptomy prowadzące do separacji. Jadąc po bandzie publicystycznej: jeśli miłosierdzie Franciszka chce otwierać, to z kolei miłosierdzie Ludwika — każe domykać drzwi. Zamiast czterech słów kluczowych dla pontyfikatu obecnego papieża a proroczych dla Kościoła — „przyjąć, towarzyszyć, rozeznawać i integrować” — mamy przestrogę na s. 187-188, wybitą dodatkowo na okładce:

„Największym zagrożeniem, jakie może wywołać Kościół, nie jest to, że są w nim grzesznicy, ale gdyby przestał głosić we własnym imieniu o różnicy między dobrem a złem i zaczął je relatywizować, gdyby przestał tłumaczyć, co jest grzechem, czy też starał się go usprawiedliwić pod pozorem zbliżenia się do grzesznika i okazania mu miłosierdzia”.

Były prefekt Kongregacji Nauki Wiary jest w swoim myśleniu bardzo polemiczny. Mimo że wypowiada wzniosłe słowa o miłosierdziu, to przecież cały czas czuwa, by nie zrównano miłosierdzia ze zwykłym współczuciem, aktem humanitarnym czy tym bardziej by nie przeciwstawiano sprawiedliwości Bożej. Jakby znakiem czasu było dla niego nie tyle samo orędzie miłosierdzia Bożego, co raczej jego niewłaściwe interpretacje. Mimo wszystko to jakiś krok wstecz wobec Faustyny czy Franciszka. Warto może zacząć lekturę Raportu właśnie od „Zakończenia”. Bo wiele ono mówi o kardynale, dla którego „najbardziej paradygmatycznym aktem miłosierdzia Bożego jest spowiedź sakramentalna” (s. 229). Naprawdę trzeba było objawień Jezusa miłosiernego, żeby dojść do takich wniosków? Może niejeden zakończy w tym miejscu lekturę. Bo żeby przeczytać całość, trzeba by mieć nie lada motywację. Tak gęsty i żargonem teologicznym pisany tekst (np. s. 41: „Odwieczny zaistniał w doczesności, Nieskończony w skończoności, by wynieść to, co doczesne i skończone do rangi wiecznotrwałej relacji interpersonalnej z Bogiem”) wymagałby kilkutygodniowego rozkładania na czynniki pierwsze, dopiero wtedy zrozumiałe. Gdybyż pisał to Ojciec Święty lub przynajmniej potencjalnie przyszły papież, może byłoby warto. A tak — wydaje się ciężarem niekoniecznym do wzięcia na swoje barki. Któryż ze śmiertelników udźwignąłby zresztą takie dwunastowersetowe zdanie?:

„Z drugiej strony papież poprzez swoje munus petrinum i każdy biskup cum Petro nigdy sine Petro, wyrażając w ten sposób unio colegialis właściwą kolegialności uczuć, przez którą uczestniczy w trosce o wspólne dobro całego Kościoła poprzez konkretne akty wydawane według swoich kompetencji (kolegialność faktyczna/rzeczywista) powinien w miarę możliwości działać w ramach takich form kolegialności, które optymalizują właściwe im rozeznanie kościelne, nie popadając w takie błędy jak kolegialne kierowanie Kościołem czy mniemanie, że Papież jest jedynie symbolem jedności, inicjatorem, organizatorem czy też jedynie sędzią” (s. 100).

Aż chce się zareagować łaciną kuchenną! Książka miała być wynikiem weekendowej rozmowy, ale niestety nastąpiła po niej wielomiesięczna praca. W tym czasie kardynał „z bliska obserwował każdy krok, wielokrotnie czytał tekst, dopracowywał go, uzupełniał i poprawiał” (s. 10). Jak przyznaje Granados, można było styl skorygować na bardziej dziennikarski, ale kosztem dogłębności omówienia poruszanych kwestii. W efekcie otrzymaliśmy mini-traktat naukowy, być może spłyconą wersję artykułów naukowych jednego z czołowych teologów, ale nie na tyle, by w niej nie utonąć. Pierwotnej rozmowy trzeba by szukać z mikroskopem elektronowym. Proszę nie robić z czytelnika głupka. Müller tęga głowa, ale przecież nie aż tak, żeby sypać cytatami z rękawa. Nie tak wygląda prawdziwa rozmowa. Dobrze, że choć od czasu do czasu czytelnik otrzymuje płytki oddech w rodzaju „obrazków” z życia wziętych, mini-przypowiastek, żywych metafor czy nawet bon-motów (por. np. s. 231: „Miłosierdzie miałoby być czymś w rodzaju sezonowej obniżki cen”). Również zadawane pytania można by nieco uszczuplić, nieraz bowiem zajmują prawie pół strony. W istocie jest to wystrzelona z karabinu seria pytań. Nie zawsze zresztą zachowująca związek z tym, co je poprzedzało. Biedny wywiadodawca zmuszony do podjęcia wojny sprawiedliwej odpowiada całymi stronami. Albo odwrotnie: to biedny wywiadobiorca reaguje na teologiczne bombardowanie dorabianiem szeregu pytań post factum.

Książkę otrzymujemy dzięki wydawnictwu „Arti”. Nie jest to jednak artidzieło wydawnicze. Już na stronie 8, czyli na drugiej stronie „Wprowadzenia” pojawia się ni stąd, ni zowąd fragment obcięty, chyba na etapie składu, tak że zdanie zaczyna się od sylaby „stią”. „Skiąd” to się wzięło? Miało być chyba „kwestią”, ale i tak bez związku z kwestią z poprzedniej strony. A tak jest wstyd. Tym większy, że jesteśmy w temacie kluczowym i tytułowym dla książki, bo sprawa jest akurat o nadziei. Prócz wstydu jest jeszcze kompromitacja: na s. 96 jest mowa o podziale „z czasów wierzy Babel” (sic!). Nie wieżę własnym oczom! Podział ten „został odwrócony” (tamże), ale pomieszanie języka, jak widać, pozostało. Stąd prócz błędów ortograficznych pojawiają się też stylistyczne, a także literówki. W nawiasach kwadratowych pozostawiono przypisy tłumacza, które, jak sądzę, miały zostać wzięte pod uwagę na etapie redakcji książki, a tak stanowią wspaniały zapis warsztatu powstawania książki o raz mniej wspaniały obraz chałtury wydawniczej. Na stronie tytułowej wymienia się jedynie „redaktora prowadzącego”, nie przypadkiem brakuje „redaktora”.

Recenzowana książka zdobyła wyróżnienie w ramach nagrody Feniks 2018 (kategoria „nauki kościelne”). Publikacji tej, którą czytałem w pociągu, nie poleciłbym raczej innym pasażerom, gdyby chcieli dowiedzieć się czegoś o Kościele. Nawet gdyby nie odstawali intelektualnie poziomem od byłego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, nie chciałbym, aby wiara kojarzyła im się na sposób Müllerowy. „Chrześcijaństwo pozbawione odniesienia do konkretnej osoby Chrystusa zostaje zredukowane do filozofii, do wizji świata podobnej do innych, z którymi się stykamy” (s. 34). Racja! Ale nawet rzeczywiście liczne odniesienia do Jezusa nie sprawiają, że to, co zaproponował autor cytatu, stało się czymś żywszym od chrześcijańskiej wizji świata.

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2018) nr 3

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama