Tolerancja a miłość

Z cyklu "Pytania nieobojętne"

Sąsiedzi nasi mają cztery światy z córką, która się narkotyzuje. Denerwują ją wszelkie próby przyjścia z pomocą. „Dlaczego nie pozwalacie mi być szczęśliwą w taki sposób, w jaki sama chcę? — argumentuje. — Jeśli szybko umrę, to moja sprawa. Dlaczego koniecznie muszę szukać szczęścia w taki sposób, żeby to było zgodne z waszymi wyobrażeniami? Pozwólcie mi iść własną drogą przez życie!”

Proszę Pana, dziewczynie do głowy nie przyszłyby takie argumenty, gdyby nie było społecznej gleby do ich powstania. Przecież w naszym społeczeństwie przez tolerancję bardzo często rozumie się obojętność na drugiego człowieka i na to, co on robi. Rodzicom, którzy zamartwiają się swoją córką, dlatego że wchodzi w cudze małżeństwo, ludzie mówią: „O co chodzi? Dlaczego jesteście tacy nietolerancyjni? Jest dorosła, on jest dorosły, przecież w gruncie rzeczy to nie wasza sprawa”. Na pytanie, czy wolno zabijać nie narodzonych, wielu ma prostą i ugruntowaną odpowiedź: „To prywatna sprawa kobiety”. Obyczaj społeczny nakazuje robić dobrą minę, kiedy najbliższy nawet mi człowiek odchodzi od wiary, marnuje swoje talenty, nie wywiązuje się ze swoich fundamentalnych człowieczych obowiązków.

Otóż tolerancja jest czymś zupełnie innym niż obojętność. Jeśli nie reaguję na jakieś zło, dlatego że mnie ono nie dotyczy, a zło zagrażające drugiemu mało mnie wzrusza, bo nade wszystko cenię sobie spokój, nie jestem przez to człowiekiem tolerancyjnym. Tolerancja jest to niechęć do stosowania przymusu, a ponadto prawdziwa tolerancja przeniknięta jest miłością.

Kiedyś przyszli do mnie młodzi, zamierzający się pobrać. Ojciec — już nawet nie pamiętam: jego czy jej — był bardzo przeciwny ślubowi kościelnemu. „Niestety, jest taki nietolerancyjny” — skarżyli się. Ja im na to: „Być może go krzywdzicie. Jemu zapewne chodzi o dobro swojego dziecka. Jako człowiek niewierzący rozumie je po swojemu i stosownie do tego stara się wpłynąć na swoje dziecko”. Nietolerancja ma miejsce dopiero wówczas, kiedy — choćby nawet z myślą o dobru drugiego człowieka — stosuje się wobec niego środki sprzeczne z miłością. Nie wykluczam, rzecz jasna, tego, że było inaczej: zachowanie owego ojca mogło wynikać z motywów mało chwalebnych, na przykład mógł on sądzić, że ślub, który syn czy córka weźmie w kościele, zaszkodzi jakimś jego prywatnym układom.

W każdym razie nie ma nic nienormalnego ani nagannego w tym, że rodziców interesują wybory życiowe, podejmowane przez ich dzieci. Zdarza się, że również wybór słuszny wywołuje w rodzicach niechęć i niepokój. Nie znaczy to, że dzieci powinny nawet wówczas ustąpić. Wystarczy, że obie strony będą się starały zaistniałe między nimi napięcie przesycić miłością. Miłość pomaga bowiem rozpoznać to, co w mojej postawie jest niesłusznego, i otworzyć się na słuszność, jaka jest po drugiej stronie. Jednak miłość każe również trwać w tym, co słuszne, nawet jeśli budzi to opór kochanej osoby, i nie aprobować niedobrych decyzji, choćby podejmowało je rodzone i ukochane dziecko. Krótko mówiąc, miłość rozładowuje złe źródła napięcia, ale zarazem podtrzymuje jego źródła dobre.

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: Syn przerywa studia, które mu całkiem nieźle szły, i postanawia zostać szoferem. Trudno się dziwić, że decyzja ta zaniepokoiła rodziców. Próbują więc w różnorodny sposób pokazać synowi możliwie wszystkie słabe strony jego decyzji: niech ją zmieni, póki jeszcze na to nie za późno. Otóż nawet jeśli jest tak, że w tym konkretnym przypadku decyzja chłopca jest najsłuszniejsza, opór, jaki stawiają rodzice, jest błogosławiony. Decyzja zostaje bowiem w ten sposób poddana weryfikacji, która — co bardzo ważne — dokonuje się wobec instancji bardzo kochającej, a jednocześnie bardzo krytycznej. Jeśli decyzja syna była rzeczywiście słuszna, to w końcu rodzice się do niej przekonają, a dzięki ich oporom chłopak mógł ją podjąć w sposób bardziej dojrzały.

Może być jeszcze tak: Ktoś mi bliski wchodzi w jakieś zło, ja ze wszystkich sił pragnę temu przeszkodzić, niestety bezskutecznie; stosuję jednak fatalną metodę, działam w sprawie słusznej, ale w sposób niesłuszny. Jeśli na przykład rodzice usiłują wyperswadować swojemu dziecku małżeństwo z osobą rozwiedzioną, ale przede wszystkim chodzi im o to, że „co na to ludzie powiedzą” — niech się nie dziwią, kiedy im dziecko odpowie, że ma w nosie ludzkie gadanie.

Zresztą najtrafniejsze nawet i bardzo głęboko sformułowane argumenty same z siebie nie mają mocy zmienić drugiego człowieka. Nie zdarzyło się jeszcze na tej ziemi, żeby jakiś pijak porzucił wódkę dzięki usłyszanym argumentom. Natomiast niejeden zerwał z nałogiem, kiedy zobaczył w oczach dziecka wielki wstyd za swojego ojca, kiedy kolega pomógł mu wejść w inne środowisko albo kiedy żona zdwoiła swoje wysiłki, żeby przyciągnąć go do domu.

Przejdźmy teraz do Pańskiego listu. Wiem, że nie spodziewa się Pan ode mnie recepty na cud. Żeby odpowiedzieć na argumenty owej nieszczęsnej dziewczyny — przynajmniej dla samego siebie — warto sobie uświadomić, że nie wszystko w naszym życiu podlega naszym decyzjom, nawet jeśli człowiek odważy się decydować o tym, do czego nie jest uprawniony. I tak nie do nas należy rozstrzyganie: żyć czy nie żyć, choć odebranie sobie życia leży w granicach naszych fizycznych możliwości. Kiedy ludziom poczyna się dziecko, nie ma alternatywy: przyjąć je czy nie przyjąć, kochać czy nie kochać, choć ludzie potrafią niestety dziecka nie przyjąć, a przyjętego nie kochać. Nie do nas należy decyzja: żyć sensownie czy bezsensownie. To, że możemy ułożyć sobie życie bezsensownie, jest konsekwencją naszego powołania do wolności, ale to, że wolno nam żyć tylko sensownie, świadczy o tym, że nie do człowieka należy ustalenie ostatecznej wartości i praw swojego życia.

Tak samo nie pozostawiono naszej decyzji, czy między rodzicami a dziećmi ma być miłość czy nie. Niezależnie od tego, czy to się nam podoba czy nie, miłość między rodzicami a dziećmi jest czymś naturalnym i moralną powinnością, natomiast jej brak — choćby tylko z jednej strony — jest czymś nienaturalnym i nagannym. Powiedziałem, że nie ma nic nienormalnego ani nagannego w tym, że rodziców interesują wybory życiowe ich dzieci. Przeciwnie, moralnie naganną byłaby obojętność.

Bezgraniczna tolerancja możliwa jest tylko podczas zabawy: każdy niech się bawi, jak mu się podoba. Ponieważ jednak życie nie jest zabawą, a drogi każdego człowieka różnorako przecinają się z drogami innych, zasada tolerancji nie może niszczyć dwóch niezbędnych ludziom przestrzeni: przestrzeni prawa oraz przestrzeni miłości. Prawo nie toleruje jawnej krzywdy, jaką jeden człowiek zadaje drugiemu. Miłość stara się bronić nawet przed tą krzywdą, którą człowiek zadaje samemu sobie.

Ale uwaga: Nie znaczy to, że miłość uprawnia do wtrącania się w sprawy drugiego. Przecież nawet małemu dziecku staramy się pomagać w taki sposób, żeby uszanować jego osobową autonomię. Rzadko się zdarza, że ktoś odtrąca miłość w ogóle. Adresat naszej miłości odrzuca ją przeważnie dlatego, że ma zastrzeżenia do jej formy, nie wierzy w jej autentyczność, czuje się zagrożony itp. Stąd miłość musi być ogromnie czujna na osobę tego, któremu chce pomóc. Starannie obmyśla środki, czeka na odpowiedni moment, robi wszystko, żeby, przychodząc z pomocą, nie urazić i nie poniżyć.

Ja teoretyzuję, a Panu chodzi o konkretną dziewczynę, która ginie. Proszę Pana, w trzech postawach niech się Pan stara utwierdzać jej rodziców. Po pierwsze, nie wolno im popaść w panikę: panika ma to do siebie, że sytuację prawie beznadziejną przemienia w sytuację zupełnie beznadziejną. Po wtóre, niech starają się wierzyć nawet wbrew nadziei w ocalenie swojej córki; wbrew wszystkim niepowodzeniom niech nie ustają w szukaniu dla niej ratunku. Po trzecie, niech nie zapominają o tym, że istnieje Bóg i niech u Niego szukają pomocy. Ale trzeba szukać naprawdę. I błagać Go, żeby On sam nauczył mnie, jak się otwiera na Jego moc. „Albowiem u Boga nie ma nic niemożliwego”. Liczne fakty wybawienia z sytuacji beznadziejnych, również z narkomanii, o tym świadczą.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama