O umiejętności prowadzenia sporów

Z cyklu "Poszukiwania w wierze"

Diabeł tak namieszał swoim ogonem w naszej rodzinie, że nie wiem, czy jeszcze coś da się naprawić. Jestem osobą samotną, brat jest żonaty i ma dwoje dzieci. Ja mieszkałam z śp. mamusią. Ostatnie lata jej życia były niezwykle uciążliwe, koło mamusi trzeba było wszystko zrobić, jak z małym dzieckiem. Brata i bratową praktycznie to nie obchodziło. Mamusia zaczęła ich obchodzić dopiero wtedy, kiedy pojawił się problem spadku. Mamusia zostawiła nam po połowie domu, ale z wdzięczności za opiekę jakieś cenne rzeczy przeznaczyła dla mnie. Zdaniem brata i bratowej powinno być odwrotnie, bo ja jestem samotna, a oni mają dzieci. Gdybym wiedziała, jak się to wszystko potoczy, od razu bym ustąpiła. Ale wydawało mi się, że rozstrzygnięcie mamusi jest sprawiedliwe i broniłam swego. Brat z bratową zaczęli mnie oskarżać, że ustawiłam mamusię na swoją korzyść. Potem przyszły oskarżenia o przywłaszczenie sobie rzeczy, o których istnieniu nawet nie słyszałam, ale na to brat mi odpowiada, że jestem przewrotna i zakłamana, i mogłabym przynajmniej bronić się mniej infantylnie. Doszło do tego, że wyliczono mi (w dużym powiększeniu) wszystkie podarki imieninowe i gwiazdkowe, jakie otrzymałam od mamusi, kiedy jeszcze żyła. Pali mnie wstyd, ale ja zaczęłam mu się odwzajemniać, a nawet, czego najbardziej nie mogę sobie wybaczyć, przypomniałam mu, co kupiłam dla jego dzieci. Sytuacja stała się gorzej niż nieznośna; tyle tylko w niej dobrego, że mieszkamy na różnych ulicach. Teraz nawet gdybym wszystko bratu oddała, nic by już nie pomogło, bo byłby to dla niego dowód, że otrzymałam od mamusi coś jeszcze, o czym on nie wie. Nie zdziwiłabym się już, gdyby mnie oskarżył o to, że mamusia w tajemnicy przed nim zostawiła mi dziesięć tysięcy dolarów albo kilogram złota. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś potrafię zobaczyć w nim kogoś bliskiego. Usłyszałam przecież tyle brudnych i najgorszych rzeczy, jakie on o mnie myśli. Niestety, i ja nie zawsze umiałam kontrolować swój język i niejedno mu powiedziałam. Nie wiem, jak oni załatwiają sobie to wszystko z Panem Bogiem. Co do mnie, mam dosłownie przedsmak piekła. W kościele wciąż słyszę o miłości bliźniego, o wzajemnym ustępowaniu sobie, o przebaczaniu, pojednaniu. Odczuwam wtedy, jakby ktoś mnie biczował. Najgorsze, że nie ma wyjścia z tej sytuacji. Z najgorszego grzechu człowiek z pomocą Bożą może się podnieść, jeśli tylko tego chce. Ale w tym konflikcie moje chcenie już nie wystarczy. Po prostu piekło na ziemi!

Wydaje mi się, że trzeba zacząć od uświadomienia sobie błędów, jakie Pani popełniła. Nie chodzi o jałową mądrość pod tytułem: „Mądry Polak po szkodzie”. Błędy, jakie Pani popełniła, już się stały i tego już się nie odwróci. Jednak wyrosły one z pewnych przyczyn, które być może jeszcze trwają, a które warto i trzeba w sobie zrewidować — niezależnie nawet od tego, czy wpłynie to korzystnie na konflikt w Waszej rodzinie.

Otóż moim zdaniem, pierwszym błędem było to, że dopuściła Pani do tego, iż brata i bratową prawie nie obchodziła długotrwała choroba mamusi. Być może kierowała się Pani wówczas, nie zdając sobie z tego sprawy, swoim egocentryzmem: mimo całej uciążliwości sprawowania wyłącznej opieki nad mamusią, miała Pani krzepiące poczucie, że jest tym „lepszym” jej dzieckiem, że się tak poświęca itd. Z kolei brat sądził zapewne, że wszystko jest w porządku, no bo przecież on ma rodzinę, a Pani jako osoba samotna ma znacznie większe możliwości zajmowania się mamą. I tak oboje zmarnowaliście szansę, jaka wiązała się dla Was z jej chorobą: mianowicie choroba mamy wcale Was do siebie nie przybliżyła, a może nawet pogłębiła obcość między Wami.

Nie mówię, że powinna Pani dążyć wówczas do tego, aby mamusią zajmować się po połowie. Zapewne było rzeczą słuszną, żeby Pani wzięła na siebie znacznie większą część obowiązków. Ale trzeba było wytrwale dążyć do tego, żeby sprawy związane z chorobą mamusi stały się przedmiotem Waszej wspólnej troski. W ten sposób i jemu łatwiej byłoby docenić ciężar, jaki Pani dźwigała, i Pani uchroniłaby się przed poczuciem krzywdy, jakie zapewne w Pani narosło. A najważniejsze, że zawiązałyby się między Wami nowe więzy wzajemnej bliskości.

Drugi błąd przyszedł właściwie automatycznie po pierwszym. (Ja wiem, że mi łatwo o tym pisać, a sam przecież nie wiem, czy umiałbym się zachować w podobnej sytuacji). Mianowicie na zgłoszone przez brata roszczenia zareagowała Pani znów egocentrycznie. Jestem daleki od twierdzenia, że powinna Pani ustąpić. Wydaje mi się tylko, że nastąpiło zderzenie dwóch egocentryzmów, tym gwałtowniejsze, że każda ze stron miała poczucie swojej słuszności. Otóż horyzont egocentryczny ma to do siebie, iż rzeczą najważniejszą nigdy nie jest w nim to, co jest naprawdę rzeczą najważniejszą. W Waszym przypadku do rangi rzeczy najważniejszej urosły jakieś tam rzeczy materialne (niechby to nawet był kolorowy telewizor, srebra rodzinne czy jakieś inne licho) oraz obustronne, a nie dające się ze sobą pogodzić, poczucie słuszności.

Przypuszczam, że w tej chwili nie tylko dla Pani, ale również dla brata, materialny przedmiot sporu w ogóle przestał być ważny. Wasz konflikt nie potrzebuje już paliwa z zewnątrz. W tej chwili rzeczą najważniejszą — obym się mylił! — jest piekące poczucie doznanej krzywdy, a ran zadaliście sobie przecież wzajemnie mnóstwo. Jeśli tak jest, to konflikt między Wami pozostał zderzeniem dwóch egocentryzmów, ale stał się tym groźniejszy, że wszedł już w fazę złowieszczej „bezinteresowności”.

Jak powinna się Pani zachować w momencie, kiedy brat wystąpił ze swoimi — niesłusznymi, Pani zdaniem — roszczeniami? Nie wiem, konkretne zachowanie zależy od tysiąca nieuchwytnych dla kogoś z zewnątrz imponderabiliów. Wiem na pewno, że nie powinna to być reakcja egocentryczna. Ustąpienie dla „świętego spokoju” też mogłoby być kiepskim wyjściem: ujmując rzecz najbardziej ogólnie, zbyt pochopnym ustępstwem można skrzywdzić bliźniego. Ponadto, ustępstwo takie mogłoby spowodować po drugiej stronie psychozę krzywdy i eskalację roszczeń, w Pani zaś mogłoby pogłębić poczucie, że jest Pani tą „lepszą”, a może nawet już „świętą”. Zatem sytuacja wydawała się nie mieć dobrego wyjścia.

Tu warto przypomnieć, że w Ewangelii przedstawiono kilka sytuacji „bez dobrego wyjścia”, z których Chrystus Pan zawsze znajdował wyjście proste i krystalicznie słuszne. „Czy wolno płacić podatek Cezarowi?” — zapytano Go kiedyś podstępnie. Wszystkie możliwe odpowiedzi na to pytanie były fatalne, gdyż pociągały za sobą uwikłanie w jakąś ciemność. Odpowiedź „tak” spowodowałaby zarzut kolaboracji z rzymskim okupantem; „nie płacić” odczytano by jako nawoływanie do buntu, odpowiedź „nie wiem” oznaczałaby rezygnację z nauczycielskiego autorytetu. Przeciwnicy Chrystusa Pana nie przewidzieli jednak, że może On nie przyjąć wyznaczonej Mu przez nich płaszczyzny, że może zadany Mu problem postawić na innej, bardziej adekwatnej płaszczyźnie. „Pokażcie mi monetę podatkową! Czyj to wizerunek na niej widnieje?” — pyta. Zatem Pan Jezus wprowadza w sytuację nowy temat, temat obrazu. Na monecie jest obraz cesarza, podatki trzeba więc płacić, bo należy oddać cesarzowi to, co do niego należy. Ale to dopiero początek Chrystusowej odpowiedzi: Przecież Bogu należy oddać to, co należy do Boga. Cesarzowi należy oddać to, co jest naznaczone jego wizerunkiem. Analogicznie Bogu należy oddać to, w czym jest wyciśnięty Jego obraz. Przypomnij sobie, człowiecze, że to ty sam zostałeś stworzony na obraz Boży! Zatem oddawaj Bogu samego siebie! Krótko mówiąc, Chrystus Pan zwrócił uwagę swoim przeciwnikom, że pytają o rzecz dziesięciorzędną, a przecież jest coś, co jest naprawdę ważne!

Dobre wyjście istniało z pewnością również w Pani sytuacji. Podtrzymanie swoich roszczeń albo całkowita lub częściowa rezygnacja z nich (co konkretnie, nie wiem, bo Pan Jezus zakazuje mi na ten temat się wypowiadać, por. Łk 12,13n) stanowiłyby jedynie drugorzędny element tego wyjścia. Przede wszystkim powinna by Pani wówczas pilnować dobra całościowego, zarówno własnego, jak swoich braterstwa. Co to znaczy? Minimum to nie pobudzać bliźniego do zła i próbować bardziej przejmować się tym, że bliźni czyni zło, aniżeli tym, że wyrządza mi krzywdę. Główne zło konfliktu między Wami polega na tym, że wpadliście w korkociąg egocentrycznych reakcji na zachowanie drugiej strony. Nietrafność Pani zachowań co najwyżej wtórnie wiązała się z niewłaściwym rozeznaniem, co jest bardziej słuszne: ustąpić, bronić swego czy może ustąpić częściowo. Nawet jeśli materialna racja była po Pani stronie (tego nie wiem), to w tym, co istotne, zachowywała się Pani dokładnie tak samo jak brat, to znaczy egocentrycznie. I nie tylko on Panią do takich zachowań pobudzał, ale również Pani jego.

A niewątpliwie możliwe było inne zachowanie. We wszystkich trzech wersjach zachowania w sprawie materialnego przedmiotu sporu można było powstrzymać się od wyliczania swoich zasług, praw i pretensji; można było wykazać więcej spokoju i wyrozumiałości wobec niesłusznych (według Pani) żądań i niesprawiedliwych zarzutów. Można było przynajmniej nie zaogniać tego sporu, przynajmniej samemu nie używać języka do zadawania ran. Można było więcej zawierzyć prawdzie swoich racji, tak aby broniło je ich własne światło. Kto wie, może wówczas obroniłyby się one skuteczniej, niż kiedy Pani wzięła ich obronę w swoje ręce. A przede wszystkim nie wykopalibyście tak ogromnej przepaści, która Was teraz oddziela.

To wszystko Pani teraz wie sto razy lepiej ode mnie. Co jednak robić, kiedy sprawy zaszły tak daleko, że cudu chyba by trzeba, żebyście się pojednali? Otóż po pierwsze, wytrwale trzeba się dystansować wobec swoich odczuć, że tu już nic zrobić się nie da. Niestety, wskutek ulegania takim odczuciom marnujemy bardzo wiele dobra. Postrzegalną stronę rzeczywistości zbyt pochopnie bierzemy za całą rzeczywistość i nie doceniamy tego, jak potężne rzeczy mogą wyniknąć z prawdziwej przemiany naszych serc. Zatem pierwszym Pani obowiązkiem w tej chwili jest uwierzenie, że choć wielu rzeczy już się nie da naprawić, to to, co najistotniejsze, jest jeszcze do naprawienia.

Po wtóre, niezbędny jest rzetelny rachunek sumienia. Z pewnością już wielokrotnie próbowała Pani spojrzeć na ten konflikt w obliczu Boga. Ale teraz główną uwagę niech Pani zwróci na egocentryzm swoich motywacji, odczuć, działań i wypowiedzi. Jest go na pewno co niemiara, a przecież nikt z nas swojego egocentryzmu nie pozna do końca, bo przecież nawet kiedy go w sobie ścigamy, jest to naznaczone jakimś egocentryzmem. W takim rachunku sumienia nie jest niestosownością zauważać również swoje racje i prawidłowe zachowania, nie ma też potrzeby zamykać oczu na zło czynione przez drugą stronę. Ale przede wszystkim niech próbuje Pani zobaczyć, jak wiele węgla sama Pani podrzuciła pod ten diabelski kocioł rodzinnego konfliktu. A kiedy człowiek zobaczy swoje grzechy, łatwiej mu ich unikać na przyszłość.

Po trzecie, łatwiej Pani będzie wówczas wczuwać się w punkt widzenia swego brata. Nie po to, żeby wbrew faktom przyznawać mu rację, jeśli jej nie ma. Jednak ustrzeże to Panią przed przypisywaniem sobie racji tam, gdzie ma ją raczej druga strona. Zauważy też Pani, że przywiązywała Pani nadmierne znaczenie do różnych swoich racji cząstkowych, a przecież racji takich również bratu nie brakuje i one niczego jeszcze w tym sporze nie rozstrzygają.

Po czwarte, przekona się Pani wówczas, jak mało żywi Pani dla swoich braterstwa zwyczajnej miłości bliźniego. Załóżmy nawet, że ich roszczenia są zupełnie nieuzasadnione, a ich pazerność przekracza wszelkie dające się tolerować granice. Otóż gdyby nawet tak było, to tym bardziej powinna się Pani przejąć ich stanem duchowym i swoich racji bronić w taki sposób, żeby ich stan duchowy przynajmniej nie uległ pogorszeniu. Mnóstwo zła dzieje się między nami wyłącznie dlatego, że swoich praw nie umiemy bronić z tym wdziękiem, który charakteryzuje autentyczną miłość bliźniego.

Powiem więcej: Obustronnie zapomnieliście o tej miłości bliźniego, jaką człowiek winien wszystkim zmarłym, a cóż dopiero rodzonej matce. Dla zmarłego czas ulepszania jego postaw i decyzji już się skończył. Toteż jeśli jego czyny i rozstrzygnięcia trwają w swoich skutkach, my, którzy pozostaliśmy na tej ziemi, mamy moralny obowiązek troszczyć się o to, żeby wynikało z nich jak najwięcej dobra i jak najmniej zła. Otóż Wy, rodzone dzieci, jakby o tym zapomnieliście i uczyniliście swoją śp. mamusię niemalże współwinowajczynią tego sporu. Piszę tak ostro nie po to, żeby rozdmuchiwać w Pani poczucie winy, ale żeby dać Pani jeszcze jeden argument na rzecz konieczności uporządkowania tej nieszczęsnej sytuacji.

Po piąte, trzeba się pogodzić z tym, że kształtowanie w sobie postawy pojednania nie sprowadzi automatycznie samego pojednania. Zbyt wiele złego stało się między Wami. Rany tak głębokie zazwyczaj długo się goją, a blizny po nich będą zapewne dawały o sobie znać również wówczas, kiedy już będziecie ze sobą pojednani. Rzecz jasna, Bóg może sprawić, że zanim list ten zdąży do Pani dotrzeć, będziecie już gruntownie ze sobą pojednani. Wydaje się bardziej jednak prawdopodobne, że upłynie trochę czasu, zanim postawa pojednania, jaką Pani będzie pielęgnowała w swoim sercu, doprowadzi do samego pojednania. Odczuje jeszcze Pani wiele dolegliwości z tego powodu, że wciąż jeszcze nie jestem pojednana z rodzonym bratem. Ale te dolegliwości nie będą już niszczyły duszy, a nawet będzie je mogła Pani przyjąć jako pokutę, przyczyniającą się do uzdrowienia Waszej rodziny.

Postawa zaś pojednania, jaką będzie w sobie Pani nosiła, pomoże Pani wybrać odpowiednie sposoby i właściwe momenty, żeby ją uzewnętrznić. Nie przeoczy też Pani sygnałów, sugerujących pojednanie, jakie przyjdą zapewne z drugiej strony. Bo im też z pewnością nie jest dobrze w tym całym konflikcie.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama