Religijne poczucie grzechu i egocentryczne poczucie winy

Z cyklu "Poszukiwania w wierze"

Przez całe moje dorosłe życie mam kłopoty ze spowiedzią, mimo że pierwsze moje doświadczenia w tym względzie były bardzo dobre. Jak dziś pamiętam cudowne poczucie lekkości, z jakim w dzieciństwie wracałam do domu po otrzymaniu rozgrzeszenia. Owszem, kilka razy w życiu ogromnie był mi potrzebny sakrament pokuty, mianowicie gdy obraziłam Boga jakimś naprawdę ciężkim grzechem i bardzo potrzebowałam przebaczenia. Zazwyczaj jednak spowiedź jest dla mnie przykrym obowiązkiem, z którego nie umiem się wywiązywać. Chciałabym się dobrze spowiadać, ale mam poczucie, że to, co mówię na spowiedzi, bardzo odbiega od prawdziwego życia — jakieś zdenerwowania, jakieś plotki, jakieś roztargnienia w modlitwie, a przecież prawdziwe życie biegnie gdzie indziej, tylko że ja nie dostrzegam w nim grzechów. Próbowałam coś tu zreformować, ale wtedy było jeszcze gorzej. Kiedy chciałam mówić o ciemnościach mojego wnętrza, zawsze przedstawiałam siebie w świetle przesadnie dobrym albo przesadnie złym, a nigdy prawdziwie — aż w końcu zrozumiałam, że pełne wypowiedzenie prawdy o sobie jest niemożliwe, przynajmniej dla mnie.

Po co piszę ten list? Bo myślę sobie, że kłopoty moje biorą się z przeoczenia jakiejś istotnej prawdy na temat sakramentu pokuty. Może tę prawdę znałam w dzieciństwie, a teraz w żaden sposób nie mogę sobie jej przypomnieć. Proszę mi uwierzyć, że wielu ludzi, nie mogąc sobie poradzić z podobnymi kłopotami, w ogóle przestaje chodzić do spowiedzi. Ja do niej chodzę i wiem, że będę chodzić do końca życia. Ale bardzo chciałabym doczekać takiego dnia, kiedy potrzeba przystępowania do tego sakramentu znów stanie się dla mnie czymś oczywistym.

Nie wiem, czy słusznie uważa Pani swoje spowiedzi z czasów dzieciństwa za niedościgły dziś dla siebie ideał dobrego korzystania z sakramentu pokuty. Ale ja może zbiorę się na odwagę i od razu powiem wszystkie rzeczy przykre, jakie mam Pani do powiedzenia. A Pani niech spróbuje z góry napełnić się wielkodusznością, która pomoże Pani przyjąć to, co w moich uwagach będzie słuszne, i wybaczyć mi, jeśli w czymś ocenię Panią zbyt pochopnie. Zdecydowałem się zaś na takie powiedzenie prosto z mostu, bo wydaje mi się, że stanęła Pani wreszcie wobec szansy gruntownej odnowy swojego przeżywania spowiedzi.

Otóż czytając Pani list, najbardziej zaniepokoiło mnie to, że tak bardzo liczy się dla Pani odczuwanie potrzeby spowiedzi oraz wpływ przyjętego rozgrzeszenia na dobre samopoczucie. Zapewne kryje się za tym niedostateczne rozumienie istoty grzechu. Zapewne słowa: „jestem grzeszna” są dla Pani prawie tożsame ze słowami: „jestem niezadowolona z siebie”, „czuję się winna”.

Jeśli postawiłem diagnozę prawidłowo, to spowiedź ceni sobie Pani głównie dlatego, że jest ona dla Pani niezawodnym sposobem zrzucenia z siebie winy i odzyskania dobrego samopoczucia duchowego. Tak przeżywała Pani swoje spowiedzi w dzieciństwie, tak było również w tych kilku przypadkach, kiedy czuła się Pani obciążona grzechem ciężkim.

Jednak jest Pani osobą wewnętrznie raczej zintegrowaną, dekalog stara się Pani traktować na serio. Pozytywna ocena samej siebie może u Pani podlegać falowaniu, ale nie jest narażona na wstrząsy. W tej sytuacji nie odczuwa Pani potrzeby spowiedzi. Żywy zmysł religijny chroni Panią przed porzuceniem tego sakramentu, ale spowiadanie się jest dla Pani uciążliwością, zwłaszcza przy poczuciu, że nie umie się tego robić dobrze. Dzięki temu doskonale Pani rozumie tych katolików, którzy przestają chodzić do spowiedzi, bo nie odczuwają jej potrzeby.

Na szczęście jest w Pani intuicyjne przeczucie, że grzeszność to coś zupełnie innego niż niedorastanie do własnych wyobrażeń o sobie. Sądzę, że to dzięki temu sakrament pokuty już obecnie jest dla Pani czymś znacznie ważniejszym, niż to Pani odczuwa. Po prostu nie umiem sobie wyobrazić, żeby przy głębokiej wierze, jaką Bóg Panią obdarzył, można było traktować ten sakrament jako przyniesienie w koszyczku swoich grzechów, aby się ich w ten sposób pozbyć. Jestem wewnętrznie pewien, że sakrament pokuty już teraz jest dla Pani rzuceniem się w ramiona Panu Jezusowi — z ufnością serdeczną, że On mnie nie tylko od moich grzechów uwolni, ale mnie całą (taką, jaką jestem, taką, jaką On mnie widzi, a nie taką, jaką ja sama siebie widzę) będzie uzdrawiał i umacniał. Ta postawa jest w Pani na pewno, co najmniej w formie nie uświadomionej, i zapewne dlatego jest Pani nastawiona na korzystanie z sakramentu pokuty do końca życia — wbrew oschłościom i niezrozumieniom, jakie temu towarzyszą.

Tak odczytałem Pani list. To co najważniejsze powiem za chwilę, ale dotknęła Pani problemu odchodzenia wierzących katolików od sakramentu pokuty, toteż przedtem chciałbym na ten temat rzucić kilka uwag. Mianowicie istnieje coś takiego jak egocentryczne poczucie winy. Polega ono na wewnętrznym niepokoju, że nie jestem taki, jaki powinienem być. Najczęściej pojawia się ono w wyniku jakiegoś postępku, który w moich własnych oczach przynosi mi ujmę.

Otóż wydaje mi się, że do spowiedzi przestają chodzić najczęściej ci katolicy, których dotychczas przyprowadzało do tego sakramentu takie właśnie, egocentryczne poczucie winy. Mianowicie z chwilą, kiedy poczucie to w sobie bądź stłumili, bądź przezwyciężyli, przestali odczuwać potrzebę spowiedzi. Wiara zaś ich jest zbyt słaba, żeby tę sytuację przyjąć jako wezwanie do pogłębienia swoich spowiedzi: nie odczuwając potrzeby, w ogóle odsuwają się od sakramentu pokuty.

Przezwyciężenie egocentrycznego poczucia winy dokonuje się poprzez sensowne i zgodne z Bożymi przykazaniami ułożenie swego życia. Jeśli ktoś na przykład główną swoją energię życiową wkłada w utrzymanie i wychowanie swych dzieci albo jeśli naocznie widzi sensowność swojej pracy zawodowej i jej pożytek społeczny, osiąga zazwyczaj stan wewnętrznego zadowolenia ze swojej życiowej postawy. Jeśli w dodatku taki człowiek jest zasadniczo wierny Bożym przykazaniom, dość często zdarza się, że przestaje odczuwać potrzebę sakramentu pokuty. Owszem, ludzie tacy bardzo sobie cenią istnienie tego sakramentu. Wiedzą bowiem o tym, że człowiek czasem ciężko upadnie i wówczas dotkliwie jest mu potrzebne miłosierdzie Boże. Na ogół jednak chodzenie do spowiedzi jest dla takich ludzi problemem kłopotliwym: niby powinno się to robić, a nie bardzo wiadomo, po co. Może jeszcze tylko w związku z przystąpieniem do Komunii świętej odczują czasem jakiś ogólny, trudny do nazwania stan zabrudzenia duszy — i to jest główną przyczyną, że do spowiedzi czasem przystąpią.

Istnieje jeszcze znacznie gorszy sposób radzenia sobie z poczuciem winy. Mianowicie różnymi metodami można je w sobie stłumić. Można na przykład sobie „wytłumaczyć”, że tak jak ja postępują wszyscy, a wobec tego nawet jeśli moje postępowanie jest złe, to można się tym zanadto nie przejmować. Szczególnie skutecznym sposobem osiągnięcia stanu zadowolenia z siebie jest dostosowanie poglądów do swego postępowania. Człowiek sobie wówczas „wytłumaczy”, że zło, jakie czyni, jest w gruncie rzeczy czymś dobrym, a w każdym razie postępowanie takie jest niezbędne, żeby w życiu nie utonąć, ale utrzymać się jakoś na powierzchni.

Takie stłumienie poczucia winy można jeszcze przyklepać obserwacjami, że inni postępują jeszcze gorzej. Można nawet dojść do takiego zaślepienia, że człowiek już w ogóle nie widzi swojego zła, natomiast odczuwa nieustanną potrzebę potępiania innych. Moje zadowolenie z siebie wzmocni się dodatkowo, jeśli wśród tych, których potępiam, nie zabraknie księży.

Wówczas bowiem sprawa staje się już zupełnie jasna: Po co mi chodzić do spowiedzi, skoro sami szafarze tego sakramentu są jeszcze gorsi ode mnie?

W tym miejscu trudno mi się powstrzymać od przytoczenia wnikliwej uwagi, którą na temat szukania fałszywej obrony samego siebie w potępianiu innych wypowiedział św. Augustyn: „Ludzie, którym brak nadziei, im mniej zwracają uwagi na własne grzechy, tym skwapliwiej wyszukują je u innych. A szukają nie po to, aby zło naprawić, ale by je potępić. Ponieważ dla siebie nie znajdują usprawiedliwienia, gotowi są oskarżać drugich” (Kazanie 19 2).

Z powyższego opisu wynika jednoznacznie, że lepiej mieć egocentryczne poczucie winy (byleby wynikało ono z wpatrywania się w zwierciadło dekalogu) niż nie mieć go wcale. Niemniej żeby naprawdę zrozumieć, czym jest sakrament pokuty, trzeba swoją grzeszność zobaczyć nie tyle w świetle swoich egocentrycznych obserwacji, ale w świetle wiary.

Egocentryzm mojego poczucia winy poznać po następujących znakach: towarzyszy mu skłonność do samousprawiedliwiania się, niekiedy złość na samego siebie, że nie potrafiłem zachować się lepiej, czasem nawet pogarda dla siebie. Sędzią, który mnie wówczas ocenia, jestem ja sam, choć pobudzony niekiedy do tego przez innych. Nie trzeba chyba dodawać, że sędzia ten bywa zazwyczaj mało obiektywny.

Zupełnie czym innym jest religijne poczucie grzechu. Jego cechą charakterystyczną jest nie tyle żal, że nie jestem taki, jaki powinienem być, ale żal, że nie jestem taki, jakim chciałby mnie widzieć Bóg. W jakimś sensie mam w nosie to, że nie dorastam do mojego ja idealnego. Tym, co naprawdę jest źródłem mego bólu i niepokoju, jest to, że Bóg wciąż jeszcze nie jest dla mnie wszystkim i że wciąż jeszcze bardzo mi do tego daleko. Krótko mówiąc, źródłem prawdziwego poczucia grzechu jest miłość Boża, gruntownie zaniepokojona licznymi objawami swojej rachityczności lub nawet nieautentyczności. Coś podobnego przeżywają zapewne małżonkowie, których małżeństwo bardzo się udało. Z jednej strony cieszy ich to, że im dłużej są z sobą, tym więcej się kochają, ale z drugiej strony wciąż odkrywają w swojej miłości jakąś nieprawdę i egoizm, i wciąż muszą je w sobie przezwyciężać.

Toteż tak naprawdę człowiek dopiero wówczas zaczyna rozumieć, jak wielkim jest grzesznikiem, kiedy już w ogóle mu się nie zdarzają grzechy ciężkie. Bo dopiero wówczas jestem w stanie dostrzec samą istotę grzeszności: oto Bóg daje się nam dosłownie cały, dla nas stał się człowiekiem, za nas pozwolił się ukrzyżować, zaś w Eucharystii daje nam się wręcz do spożywania — a we mnie wciąż jest jakiś nieprzezwyciężalny skurcz, który nie pozwala mi oddać się Jemu całkowicie, wciąż jestem wobec Boga nieufny, wciąż nie umiem Mu naprawdę zawierzyć samego siebie.

Czasem, kiedy dowiadujemy się, że ten czy ów święty uważał się za największego grzesznika, jakiego nosiła nasza ziemia, skłonni jesteśmy widzieć w tym kokieterię, obłudę, a co najmniej pustą deklarację. Kiedy jednak człowiek zobaczy swoje własne niedowierzanie Bogu, wówczas ogarnia go przerażenie i odechciewa mu się porównywania z kimkolwiek, nawet z największymi zbrodniarzami. To poczucie grzechu nie ma nic wspólnego z wmawianiem sobie czegoś, czego się samemu nie widzi, nie ma też nic wspólnego z samoponiżaniem się, nie zmniejsza też poczucia własnej wartości. Człowiek widzi jednak z przerażeniem, że moja wartość jako osoby ludzkiej oraz moja wolność są zagrożone w samym fundamencie: bo przecież dopiero moje całkowite otwarcie się na Boga pozwoli mi w pełni zrealizować siebie i osiągnąć pełną wolność.

I zapewne dopiero wówczas człowiek ma szansę jako tako zrozumieć, co to znaczy, że Chrystus jest Zbawicielem. Pierwszym, który mówił o tym, że jest największym grzesznikiem, był Apostoł Paweł. A przecież niewątpliwie był on cały oddany modlitwie, umartwieniom i głoszeniu Ewangelii. Przypatrzmy się jednak uważnie jego świadectwu. Pisał on tak: „Chrystus Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy” (1 Tm 1,15). Ten człowiek musiał dobrze rozumieć, że zbawienie to nie tylko rekompensata za dobre uczynki i nie tylko uwolnienie od popełnionych grzechów. Paweł musiał z własnego duchowego doświadczenia gorzko wiedzieć o tym, jakim skandalem jest ten skurcz, którym człowiek się broni przed miłością Bożą, i to nawet wówczas, kiedy — psychologicznie rzecz biorąc — Bóg i Jego sprawy naprawdę stały się całą treścią mojego życia. Dla Apostoła Pawła nadzieja na zbawienie na pewno była nadzieją na to, że miłość Chrystusa do mnie jest potężniejsza niż moja grzeszność, że Chrystus Pan, który częściowo już teraz otworzył mnie na swoją miłość, przeprowadzi swoje dzieło do końca i uzdolni do naprawdę całkowitego oddania się Jemu.

Toteż nie przypadkiem Pan Jezus powiedział, że trzeba dopiero Ducha Świętego, żeby nas przekonać o naszym grzechu (J 16,8). Poczucie winy ma każdy uczciwy człowiek, który widzi, że mógłby i powinien być lepszym niż jest. Żeby jednak mieć poczucie grzechu, trzeba już prawdziwie kochać Boga i tęsknić za tym, żeby kochać Go naprawdę z całego serca. Otóż jedno i drugie może w nas sprawić tylko Duch Święty.

I nie przypadkiem Pan Jezus mówił, że zbawienie wieczne jest zamknięte przed tymi, którzy nie wiedzą o tym, że są grzesznikami: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mk 2,17). Bo człowiek, który nie wie o tym, że jest grzesznikiem, i uważa się za całkiem zdrowego i sprawiedliwego, w rzeczywistości nie jest ani zdrowy, ani sprawiedliwy, jest tylko duchowo nieprzytomny i nic nie wie o tym, że istnieje coś takiego jak miłość Boża, do której jest on powołany. Jakże więc może on osiągnąć zbawienie wieczne, skoro on go w ogóle nie potrzebuje (nawet jeśli marzy o tym, żeby na drugim świecie być szczęśliwym)? Przecież zbawienie wieczne będzie polegać na miłowaniu Boga dosłownie ze wszystkich swoich sił, z całej duszy i z całego serca. Żeby taki człowiek mógł osiągnąć zbawienie, musi najpierw oprzytomnieć, rozpoznać swoją grzeszność i ściśle współpracować z Boskim Lekarzem, Chrystusem.

Mnie się wydaje, że to głębokie odkrywanie swojej grzeszności już się w Pani zaczęło. Jeśli mam rację, to okres, w którym nie bardzo się odczuwa potrzeby sakramentu pokuty, ma się już u Pani ku końcowi. Kiedy wiem, jak bardzo jestem grzeszny, to wiem zarazem, jaki to wspaniały dar móc często przychodzić do Boskiego Lekarza. Bo przecież tylko On jeden potrafi mnie skutecznie leczyć z tego paraliżu, który zamyka na miłość Bożą i ustawia wobec woli Bożej jako wobec czegoś obcego, a może nawet niepożądanego.

Paradoksalnie, w miarę poznawania swojej okropnej grzeszności zapewne będzie przybywało Pani radości. Po prostu wtedy jakoś naocznie się widzi, że życie nasze jest drogą do żywota wiecznego i że Pan Jezus poradzi sobie w końcu z moją grzesznością.

Trudno natomiast przewidzieć, jak materialnie będą wyglądały Pani spowiedzi. Zobaczywszy w zupełnie nowym świecie swoją sytuację wobec Boga, być może zobaczy Pani mnóstwo konkretnych niewierności, których dotychczas Pani nie zauważała. Ale może się zdarzyć również tak, że w zewnętrznym wymiarze odbywane przez Panią spowiedzi będą nadal bardzo nieporadne i jakby dalekie od tego co istotne. Najważniejsze jednak, żeby w sakramencie pokuty szukała Pani spotkania z Chrystusem Zbawicielem, który jeden ma moc uzdolnić nas do życia wiecznego, czyli do naprawdę całoosobowego otwarcia się na miłość Bożą. Przy takiej postawie zewnętrzne odczucia, towarzyszące przystępowaniu do sakramentu pokuty, są poniekąd czymś mało ważnym.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama