Jezus opowiada nam tylko naszą historię

O wierze w cuda

Wiara w cuda to teoretycznie oczywistość. Każdy chrześcijanin co niedziela wyznaje przecież, że wierzy w "Boga Ojca Wszechmogącego". Wszyscy też wierzymy, że Jezus, głosząc Ewangelię, potwierdzał swoją naukę niezwykłymi znakami. Niestety, nasza wiara w Bożą wszechmoc to często tylko deklaracja. Kiedy z tego ogólnego poziomu przechodzimy do pytań bardziej osobistych, zaczynają się problemy. Z trudem przychodzi nam uznanie za prawdziwe tego, że cuda dzieją się nadal. Co więcej, że mogą być udziałem każdego z nas i że warto się o nie modlić. Nieczęsto znajdujemy w sobie odwagę, by o cud prosić.

Nie sądzę, aby do wiary w cuda dało się kogokolwiek "namówić" używając racjonalnych, teologicznych argumentów. Wiara zawsze jest łaską: żeby stać się człowiekiem wierzącym, trzeba tego przede wszystkim pragnąć i o ciągłe poszerzanie wątpiącego serca prosić. Zasada ta odnosi się, oczywiście, przede wszystkim do tego, co w chrześcijaństwie najważniejsze, czyli uznania Jezusa człowieka za Boga i Zbawiciela, ale ma zastosowanie również wszędzie tam, gdzie z Panem Bogiem w jakąś relację próbujemy wejść - także do ludzkiej wiary w możliwość i realność cudów.

Nawet jednak wówczas, gdy uda nam się wykonać ten krok w stronę zawierzenia - gdy uznamy, że Bóg rzeczywiście może w sposób nadprzyrodzony, przekraczający porządek natury, ingerować i w świat, i w życie nasze - nadal pozostają wątpliwości. Właściwie to dopiero wtedy, gdy uwierzymy, że niemożliwe jednak jest możliwe, pojawiają się prawdziwe problemy, stajemy przed koniecznością znalezienia odpowiedzi na naprawdę dramatyczne pytania. Jak w soczewce skupia je ewangeliczna opowieść o uzdrowieniu: Potem nastąpiło święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków. Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych (...). Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego: (...) Wstań, weź swoje łoże i chodź. Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje łoże i chodził. (J 5,1-9a)

A więc: dlaczego Jezus uzdrowił tylko jednego człowieka - czy nie mógł wszystkich? Dlaczego właśnie tego jednego - czy cokolwiek wskazuje na to, że to właśnie on był tym najbardziej cierpiącym, potrzebującym pomocy?

Skoro Bóg może dokonywać cudów, dlaczego czyni to w taki sposób, że ofiarowuje swoje dary tylko niektórym i to chyba wcale nie tym, którzy najbardziej ich potrzebują? Ten, Który jest Prawdą i Miłością, zachowuje się w sposób co najmniej nielogiczny, a może i wręcz okrutny... Po co w takim razie modlić się o cud, po co rozbudzać w sobie nadzieję, skoro Pan Bóg i tak zadziała po swojemu, a proszącemu prawie na pewno zostawi gorycz rozczarowania?

Aby na te pytania znaleźć odpowiedź, potrzeba najpierw stanąć wobec pytania bardziej podstawowego. Jaki w ogóle był i jest cel cudów dokonywanych przez Jezusa?

Nie jest nim naprawianie świata.

Jezus nie jest społecznikiem ani działaczem charytatywnym starającym się uczynić jak najwięcej dobra - wskrzesić maksymalną liczbę umarłych czy dokonać możliwie największej liczby uzdrowień. On przychodzi, by wybawić świat od grzechu i jego skutków.

Wszystko, co robi i mówi, zawsze jest temu podporządkowane - także cuda. Są one dla Jezusa elementem głoszenia Ewangelii. Wielkie znaki mają ludziom pomóc uwierzyć w to, że Bóg naprawdę jest Panem wszechrzeczy i w Jego mocy jest doprowadzenie każdego człowieka do zbawienia - do wiecznej wolności od cierpienia, zła i śmierci. Cuda mają pomóc nam wierzyć. Tylko wtedy będą się więc w naszym życiu wydarzać, jeśli naszym naprawdę najgłębszym pragnieniem będzie wzrastanie w wierze. Celem każdego cudu jest zawsze umocnienie wiary tego, kto daną łaskę otrzymuje i wszystkich, którzy są jej świadkami. Znaki dokonywane przez Jezusa w czasie Jego działalności i te, które w Jego imię do dzisiaj dzieją się w Kościele, wzywają do oddania się Bogu, do coraz większej ufności w moc Jezusa - w realność Jego zmartwychwstania. W to, że On, skoro zwyciężył swoją śmierć, także w życiu każdego człowieka może dokonać wielkich dzieł łaski.

Jeżeli natomiast cuda w moim życiu się nie zdarzają, mimo iż o nie proszę, to nie znaczy, że Bóg się na mnie gniewa, zapomniał o moim istnieniu czy też spogląda na mnie mniej przychylnym okiem. Fakt ten nie świadczy też o tym, że moja wiara jest za mała. Oznacza to po prostu, że cuda nie są mi potrzebne, że Bóg przychodzi i będzie do mnie przychodził w inny, równie skuteczny dla mojej wiary sposób.

A dlaczego, jak zdarza się słyszeć, cuda dzieją się w życiu innych ludzi - właściwie takich samych, żyjących bardzo podobnym życiem? Cóż, Pan Bóg opowiada nam tylko naszą własną historię - nigdy cudzych. Skoro inni jakichś łask doświadczają, to widocznie są im one potrzebne do zbawienia.

Czy w takim razie, skoro Bóg i tak uczyni, co zechce, jest w ogóle sens modlić się o cud? Tak, jak najbardziej. Tak, ponieważ Bóg nie narzuca się ze swoimi łaskami - przychodzi tam, gdzie jest oczekiwany. Tak, ponieważ chrześcijaństwo bez żywej wiary w to, co nadprzyrodzone, staje się czymś pozbawionym głębi: płaskim systemem moralnych nakazów i zakazów wzbogaconym o, w gruncie rzeczy, mało atrakcyjne formy zewnętrznego kultu. Tymczasem najważniejsza jest osoba Pana Jezusa oraz nasza wiara, że już teraz można Go spotkać i pragnienie, by to spotkanie było coraz intensywniejsze. Kiedy prosimy Go o jakiś cud, niezależnie od tego, czy się on wydarzy, czy nie, umacniamy swoją wiarę w Jego moc płynącą ze zmartwychwstania i w Jego troskę o każdego człowieka. O mnie.

Wiara w cuda, prośba o nie w naszej codzienności, to po prostu praktyczne, powszednie ćwiczenie z wiary w zmartwychwstanie.

JACEK KRZYSZTOFOWICZ OP


opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama