Szacunek dla samego siebie

Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"

Kiedy ktoś nieznajomy zajmuje się szerzeniem zgorszenia, to jeszcze człowiek może to przyjąć jak złą pogodę: chciałby, żeby było inaczej, ale nie ma na to wpływu i musi się pogodzić z tym, że jest tak, jak mu się nie podoba. Jak się jednak zachować, kiedy tym gorszycielem jest ktoś bliski?

Moja rodzona siostra pracuje w kiosku, który jest wytapetowany pornografią może jeszcze bardziej niż inne kioski. Nieraz i żartem, i aluzją, i w inny sposób zwracałem jej na to uwagę. Udawała, że nie słyszy, albo zbywała mnie byle czym. W końcu się zdenerwowała i wtedy zrozumiałem, że również dla niej jest to prawdziwy problem. Wykrzyczała mi wtedy swój punkt widzenia: „Czy ty sobie myślisz, że handlować gołymi babami to dla mnie przyjemność? Ale tego ludzie chcą, na tym się najwięcej zarabia. Zresztą «pal sześć» zarobek! Próbowałam na początku chować tę pornografię pod inne gazety, ale wtedy szef się na mnie wściekał, że jak jestem taka święta, to mogę sobie otworzyć kiosk z kadzidłem i medalikami. Ja naprawdę nie mam wyjścia, a sam dobrze wiesz, jak dzisiaj trudno o pracę”.

Co miałem wtedy zrobić? Położyłem uszy po sobie i odtąd tej sprawy nie podnoszę. Jednak nie mogę się z tym pogodzić, żeby nie było tu wyjścia. Gdybym to ja miał taki problem w pracy, napisałbym do rzecznika praw obywatelskich. Chyba umiałbym nie zważać na wściekanie się szefa, a gdyby próbował wyrzucić mnie z pracy, broniłbym się na drodze prawnej. Nie można jednak tego wymagać od zwyczajnej kioskarki. Moim zdaniem, całe społeczeństwo jest tu winne, bo nie zauważa gwałcenia ludzkich sumień w trakcie wykonywania zwyczajnej pracy zawodowej. Chyba nawet księża ulegli wygodnej iluzji, że gwałcenie sumień skończyło się z chwilą upadku komunizmu.

Wracając do mojej siostry, czuję, że miałem słuszność, pobudzając ją do wyrzutów sumienia. Od tamtej awantury milczę, ale teraz nie wiem, czy to słuszne. Na pewno tak jest dla mnie wygodniej. Z drugiej strony, wydaje mi się, że zrobiłem już wszystko, co do mnie należało. Nie chodzi mi o to, żeby Ojciec potwierdził albo zakwestionował moje stanowisko. To jest mój problem i jakoś muszę sobie z nim radzić. Piszę ten list z nadzieją, że zostanie on wydrukowany, bo jakoś nikt nie zwraca uwagi na to, że propagowaniem pornografii zajmują się (wbrew sobie) również tacy ludzie, którzy dostrzegają jej zło. Co robić, żeby przynajmniej oni tego zaprzestali?

Pański list pozwala zwrócić uwagę na dwie ciężkie choroby współczesnej cywilizacji. To, że potrafią się one objawiać nawet w perspektywie kiosku z gazetami, świadczy chyba o tym, iż zakorzeniły się one w naszym życiu społecznym bardzo głęboko.

Choroba pierwsza polega na tym, że odczłowieczyły nam się nasze pojęcia na temat pracy. Już małe dzieci, kiedy rozmawiamy z nimi na temat ich przyszłego zawodu, dowiadują się od nas, że tym, co rzekomo stanowi cały sens pracy, jest jej opłacalność. Nie mówimy dzieciom o tym, że owszem, pracą zarabiamy na nasz chleb powszedni, ale że praca to również nasza służba dla innych. Nie ostrzegamy naszych dzieci przed pracą bezpożyteczną ani przed taką „pracą”, która polega na zadawaniu ludziom krzywdy. Niewielu rodziców stara się wpoić swoim dzieciom, że najważniejszym celem pracy jest człowiek: że wysokość zarobków to wprawdzie coś bardzo ważnego, ale czymś jeszcze ważniejszym jest zadowolenie z pracy oraz jej owocowanie dla innych.

Opowiadał mi znajomy ksiądz, który jest duszpasterzem Polaków w jednym z krajów zachodnich, o swoim parafianinie, którego przyłapano na handlu narkotykami, a którego teraz odwiedza w więzieniu: „To dla mnie wielka tajemnica — mówił — jak to było możliwe, że ten dobry, poczciwy człowiek zajmował się czymś tak oczywiście i straszliwie złym”. Taką samą tajemnicą było to, że tylu zwyczajnych, poczciwych ludzi zaangażowało się kiedyś do tak zwanej służby bezpieczeństwa i zajmowało się łamaniem sumień i szerzeniem strachu wśród swoich współobywateli. Żeby podjąć się takiej „pracy”, wystarczył zwyczajny brak wyobraźni moralnej — tej wyobraźni, która każe myśleć o dobru innych, a przynajmniej ostrzega przed zadawaniem im krzywdy. Brak tej wyobraźni wydaje się jednak czymś zwyczajnym u tych wszystkich, którzy własny interes uznali za dobro najwyższe.

Handel narkotykami czy zawodowe uprawianie przemocy to są już zbrodnie. Jednak my potrafimy również naszą pracę zasadniczo pożyteczną skazić różnymi niegodziwościami, których się dopuszczamy z myślą o większym zysku. W Księdze Ezechiela znajduje się zdanie, idealnie odnoszące się zarówno do kelnera, który prowokuje do upijania się podatnych na to klientów, jak do księgarza, który zajmuje się kolportażem druków satanistycznych czy pornograficznych: „Bezcześcicie Mnie przed ludem moim dla garści jęczmienia i kęsa chleba, zabijając dusze, które nie powinny umrzeć” (13,19).

Lęk przez zyskiem, pochodzącym z czyjejś krzywdy, czy w ogóle z łamania Bożych przykazań, stanowi ważny sprawdzian, czy my naprawdę wierzymy w Boga. „Pobiegnę za swymi kochankami — woła żona proroka Ozeasza, symbolizująca nasze odstępstwa od Boga — bo oni chleb mi dają i wodę, wełnę, len, oliwę i napój” (Oz 2,7). Tę samą prawdę — że lepiej niczego się nie dorobić, ale za to wiernie trwać przy Bogu, niż niegodziwymi sposobami osiagnąć bogactwa — przypomina Księga Przysłów: „Lepiej mieć mało — z bojaźnią Pańską, niż z niepokojem wielkie bogactwo. Lepsze jest trochę jarzyn z miłością, niż tłusty wół z nienawiścią” (15,16n).

Dzisiaj mało kto wie o tym, że Kościół starożytny sporządzał listy zawodów, których chrześcijanom nie wolno było podejmować ani uprawiać. Mianowicie zakazane były wszelkie zawody, które wiązały się z zadawaniem krzywdy, łamaniem Bożych przykazań albo obowiązkiem uczestnictwa w obrzędach bałwochwalczych. Z tego ostatniego powodu chrześcijanie musieli na przykład rezygnować z podejmowania wysokich urzędów publicznych, skądinąd przecież niezbędnych dla normalnego funkcjonowania społeczeństwa.

Nie mogę się powstrzymać od powiedzenia na ten temat paru uwag bardziej szczegółowych. Otóż jedna z takich list znajduje się w pochodzącym z około 211 roku tekście pt. Tradycja apostolska. W rozdziale drugim autor — prawdopodobnie św. Hipolit Rzymski — opisuje procedurę przyjmowania kandydatów do chrztu, którzy zgłosili się na katechizację. Na samym początku jasno informowano kandydata, czego oczekuje od niego Kościół w zakresie małżeństwa i życia seksualnego: „Jeśli ktoś żyje w związku małżeńskim, należy go pouczyć, że mąż powinien zadowolić się własną żoną, a żona własnym mężem. Jeśli ktoś nie jest żonaty, należy go przestrzec, że nie wolno mu popełniać cudzołóstwa, lecz musi albo zawrzeć prawne małżeństwo, albo zachować wstrzemięźliwość”.

„Należy ponadto zbadać — kontynuuje swoją instrukcję św. Hipolit — jakie rzemiosło lub zawód uprawiają przyprowadzeni na katechizację. Jeśli ktoś prowadzi dom publiczny i utrzymuje prostytutki, musi z tego zrezygnować albo odejść. Jeśli jest malarzem lub rzeźbiarzem, należy mu zwrócić uwagę, że nie wolno mu sporządzać wizerunków bóstw, a gdyby nie zechciał tego zaprzestać, trzeba go odprawić. Jeśli jest aktorem lub występuje w teatrze, ma tego zaprzestać lub odejść. (...) Woźnica cyrkowy, zawodnik publiczny, gladiator, łapacz zwierząt w cyrku, posługacz publiczny przy walkach gladiatorów muszą albo porzucić zawód, albo odejść. Jeśli ktoś jest kapłanem lub stróżem bóstw pogańskich, musi zrezygnować albo odejść. Żołnierzowi w służbie gubernatorskiej należy zwrócić uwagę, że nie wolno mu zabijać ludzi (wykonywać wyroków śmierci), nawet gdyby otrzymał taki rozkaz; o ile nie chciałby się na to zgodzić, trzeba go odesłać z powrotem. Dostojnik posiadający prawo miecza lub wysoki urzędnik miejski uprawniony do noszenia purpury, mają albo zrezygnować z godności, albo odejść. (...) Guślarz, astrolog, wróżbita, wykładacz snów, kuglarz, wytwórca amuletów muszą albo zaprzestać swych zajęć, albo odejść” (Tradycja apostolska 2,2).

Jeszcze niedawno najbardziej dziwiłby nas zapewne starochrześcijański zakaz uprawiania zawodu aktora. Otóż wynikał on z głębokiego przeświadczenia, że chrześcijaninowi nie wolno zajmować się propagowaniem ani bałwochwalstwa, ani rozpusty, a jedno i drugie działo się na ówczesnych scenach. Wydaje się, że na naszych oczach tamte stare problemy wracają i przed aktorami (dziennikarzami, plastykami itp.), którzy chcą być wyznawcami Chrystusa nie tylko z nazwy, staje coraz bardziej palące zadanie wypracowania sobie takiej przestrzeni dla uprawiania zawodu, w której nie żąda się od nich uczestnictwa w propagowaniu poglądów i postaw kłócących się z wiarą chrześcijańską.

Wróćmy jednak do Kościoła starożytnego. Zdarzało się nieraz, że ktoś uprawiający zawód zakazany chrześcijanom, zapragnął gorąco zostać chrześcijaninem, a nie miał przygotowania do innego zawodu. Otóż nawet w takich przypadkach Kościół nie widział możliwości pogodzenia tych dwóch rzeczy: uprawiania takiego zawodu i bycia chrześcijaninem. Szukano wówczas innych rozwiązań, między innymi człowiek taki mógł liczyć na skromne finansowe wsparcie ze strony Kościoła.

Oto fragment listu św. Cypriana, biskupa Kartaginy, do jednego z podległych mu duchownych w sprawie aktora, który z chwilą przyjęcia chrześcijaństwa utraciłby dotychczasowe źródła utrzymania (list pochodzi z około 249 roku): „Jeśli powołuje się on na biedę i na skrajne ubóstwo, to można zaradzić jego potrzebom i utrzymywać go z dóbr Kościoła. Musi się jednak zadowolić skromnym, prostym pożywieniem, a nie myśleć, że powinno mu się płacić za to, że porzucił swe grzechy. Przynosi to bowiem korzyść jemu samemu, a nie nam. Zresztą, gdyby nawet bardzo wiele zarabiał w swym zawodzie, to cóż to za zysk, który odrywa ludzi od stołu Abrahama, Izaaka i Jakuba? (...) Dlatego, jeśli tylko możesz, odwołaj go od tego niegodziwego i haniebnego zajęcia i wprowadź na drogę niewinności i nadziei wiecznego swego życia. Nakłoń go, aby się zadowolił darami Kościoła, skąpymi wprawdzie, ale za to zbawiennymi. Jeśliby zaś wasz Kościół nie mógł utrzymać potrzebujących, to niech on przeniesie się do nas, a otrzyma to, co konieczne do życia i ubrania” (List 2,2).

Wydaje się, że przydałaby się nam odrobina tego lęku starożytnych chrześcijan, aby w naszym zarabianiu na chleb powszedni nie było żadnego grzechu. O ileż łatwiej wtedy człowiekowi szanować samego siebie! Zauważmy ponadto, że również przed Kościołem współczesnym staje zadanie organizowania jakiejś konkretnej pomocy dla ludzi, którzy zarabiali na swój chleb niekoniecznie godziwie, ale postanowili swą pracę zawodową ułożyć wreszcie zgodnie z Bożymi przykazaniami.

Druga choroba współczesnej cywilizacji, którą, jak się okazuje, można zobaczyć nawet w perspektywie kiosku z gazetami, jest chyba jeszcze cięższa. Polega ona na tym, że gotowi jesteśmy być wierni dobru tylko do określonego momentu: dopóki nie musimy zbyt dużo, w naszym mniemaniu, za to płacić. Bardzo wielu z nas dałoby się przymusić do czynienia zła już w obliczu zagrożenia utratą pracy.

To właśnie na tej chorobie żerował zarówno hitleryzm, jak komunizm. Nauczyciele i dziennikarze realizowali program zakłamywania społeczeństwa, bo inaczej mogliby utracić pracę albo narazić się na jakieś inne kłopoty. Pracownicy administracji wykonywali potulnie zalecenia, żeby dyskryminować ludzi niewygodnych, bo gdyby odmówili, sami mogliby zostać objęci dyskryminacją. A w czasach wielkiego terroru lub wojny żołnierze posłusznie rozstrzeliwali niewinnych, bo inaczej sami zostaliby rozstrzelani. Wszyscy wykonujący takie rozkazy gardzili sobą, przeklinali swój niewolniczy los, ale uważali, że nie mają innego wyjścia.

I okazuje się, że tamte odczłowieczające doświadczenia niewiele nas nauczyły. Wciąż jeszcze wierność samemu sobie dla wielu z nas nie jest czymś oczywistym. Wciąż jeszcze nie przezwyciężyliśmy w sobie tej nieszczęsnej gotowości paktowania ze złem, byleby tylko uchronić się od jakiejś przykrości lub kłopotu. I pomyśleć, że wielu z nas nosi imiona męczenników, a wszyscy — mówię teraz o chrześcijanach — wierzymy w Jezusa Chrystusa, który nie paktował ze złem nawet w obliczu straszliwej śmierci na krzyżu.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama