Czy śmierć boli

O rzeczach ostatecznych z kapelanem szpitalnym


Czy śmierć boli

z o. Stanisławem Wysockim, karmelitą, kapelanem szpitalnym, rozmawiają Marta Wielek i Anna Dąbrowska

Jakiś czas temu przygotowywaliśmy numer LISTU, w którym szukaliśmy recepty na „ból życia". Ojciec pracuje w miejscu, gdzie z jednej strony, bardzo mocno doświadcza się tego, że życie boli, a z drugiej, nieustannie styka się ze śmiercią. Czy śmierć też boli?

Rozumiem, że mam odpowiadać na wasze pytania nie z punktu widzenia teologii, ale na podstawie moich doświadczeń związanych z pracą kapelana?

A dlaczego Ojciec to rozdziela?

Odpowiem wam historią, która zadecydowała o tym, czym się teraz zajmuję. Po dziesięciu latach wykładów teologii moralnej zrobiłem sobie rok przerwy i pojechałem do Rzymu, żeby się dokształcić. Aby zarobić na swoje utrzymanie, zostałem kapelanem w jednym ze szpitali. Miało to być takie tymczasowe zajęcie. Którejś nocy zawołano mnie do starszego pana, mniej więcej osiemdziesięcioletniego. Pamiętałem go, bo codziennie przyjmował Komunię św., a to na Zachodzie ewenement. Przyszedłem trochę zdenerwowany, bo była druga w nocy, czas najlepszego snu. Powiedział wprost: „Ojcze, pomóż mi umrzeć". Poczułem się tak, jakby ktoś przyłożył mi pałą. Jak mam mu pomóc? Co powiedzieć? Co robić? Usiadłem i zacząłem: „Przyjmujesz Komunię, jesteś w stanie łaski uświęcającej, nie masz o co się martwić...". A on na to: „Nie, nie". Ciągnąłem dalej: „Sakrament chorych też przyjąłeś...". „Nie, nie o to chodzi". „No to może się pomodlimy" - rozpaczliwie próbowałem coś zrobić, na coś się przydać. Wtedy chwycił moją dłoń i powiedział: „Posiedź przy mnie i potrzymaj mnie za rękę". Siedziałem więc i nie odezwałem się już ani słowem. W mojej głowie jednak się gotowało: „No, proszę, moralisto - pomyślałem - powiedz teraz coś temu staruszkowi. Taki jesteś mądry z twoimi doktoratami i książkami? On ma gdzieś twoją wiedzę, twoje poglądy na sens cierpienia, on chce tylko nie być sam...". Wkrótce zasnął, bardzo spokojnie. Przez sen trzymał mnie jeszcze za rękę, potem jego uścisk trochę się rozluźnił. Zapadł w głęboki sen, więc wstałem, jeszcze go pobłogosławiłem i wyszedłem. Nazajutrz dowiedziałem się, że już się z tego snu nie obudził.

To był punkt zwrotny w moim życiu. Stwierdziłem, że nie potrafię być jednocześnie naukowcem i kapelanem. Albo jedno, albo drugie. I tak chwilowe zajęcie przeciągnęło się już na siedemnaście lat. Wolę więc mówić o tym, co widziałem, niż o tym, co przeczytałem.

W takim razie prosimy o odpowiedź kapelana: czy śmierć boli?

Raczej nie. Po tylu latach pracy mogę powiedzieć, że tysiące ludzi umarło mi na rękach albo gdy się obok nich modliłem, albo kiedy udzielałem im sakramentu namaszczenia chorych. Wśród nich były może dwie lub trzy osoby, po których widać było, że odchodzą w bólu. Pamiętam pewnego czterdziestoletniego mężczyznę; umierał na raka. Odchodził świadomie niepojednany z Bogiem, ale też niepogodzony z własnym życiem i z jego nieuchronnie nadchodzącym końcem. Całym sobą bronił się przed świadomością rychłej śmierci i odrzucał ją ze złością; ten stan trwał do końca.

Zmarł bardzo gwałtownie, aż przykro było patrzeć. Oczywiście nie mam pewności, ale jako patrzący z boku mógłbym powiedzieć, że jego śmierć bolała. Zazwyczaj jednak jest inaczej. Ludzie, których odwiedzałem przez ostatni tydzień ich życia, często dusili się, męczyli, a w pewnym momencie wszystko się wyciszało, uspokajało, jakby miała nastąpić poprawa... I wtedy umierali. Dlatego myślę, że nie było wiele przesady czy naiwności w tym, jak św. Franciszek nazywał śmierć. To rzeczywiście „siostrzyczka", bo przychodzi z łagodnością czy nawet z czułością.

Czas poprzedzający jej przyjście bywa jednak nawet bardzo bolesny. Obserwowałem to wiele razy. Taki ból duszy.

Ból duszy? Co Ojciec ma na myśli?

Ból fizyczny sygnalizuje, że coś się dzieje z ciałem. Jeżeli trwa za długo, człowiek uświadamia sobie, że jego ciało jest kruche, że może nie zdążyć zrobić tego, co zaplanował, a co wydawało mu się przecież dobre i potrzebne. Zaczyna sobie wtedy zadawać pytania, które wcześniej dla niego nie istniały. Wśród nich są te fundamentalne: „Dlaczego?", „Dlaczego ja?", „Dlaczego teraz?". Ten moment to początek cierpienia, które nazywam bólem duszy. Ludzi, których spotykam, boli nie tyle śmierć, co świadomość końca ich życia, zawalenia się ich świata. Widzę to często w szpitalu: przyszłość zaplanowana i nagle ni stąd ni zowąd rozległy zawał serca. Prowadził zdrowe życie, uprawiał sport, oszczędzał się, a tu zawał. Ledwo go uratowali. Rozpętuje się wtedy burza myśli: „Jak to się stało? Co teraz?".

Ból fizyczny można oszukać. Jeśli nie zadziałał ibuprom, to pomoże ketonal, a jak nie, to dadzą ci zastrzyk... Z bólem duszy jest inaczej. Trzeba znaleźć odpowiedź, trzeba jakoś zareagować. Nie można długo pozostać bez odpowiedzi na te pytania. Dlatego ludzie męczą się i szukają. Zauważyłem, że cierpienie zmienia ludzi, pomaga im przewartościować pewne sprawy w życiu, nieprawdziwe jest jednak powiedzenie, że ich uszlachetnia.

Owszem, spotykam osoby, które uświadamiają sobie wtedy, że śmierć będzie następnym, ostatnim, krokiem w ich życiu. Szli przez życie i radośnie, i w cierpieniu, z sukcesami i z porażkami, a teraz chcą jak najlepiej odejść. Nawet w rozmowie są bardzo spokojni, pogodni, zatopieni w modlitwie, z różańcem w ręku... Otwierają się na Boga, w Nim szukają odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego?". To jednak znikomy procent. Częstszą reakcją ludzi jest złość, pretensje do wszystkich, począwszy od Pana Boga, a skończywszy na rodzinie, lekarzach, wolontariuszach, pielęgniarkach. Odnoszę wrażenie, że chcą oni obdzielić innych swoich cierpieniem.

Czy to pytanie: „dlaczego?", zadają także Ojcu?

To podstawowe pytanie, dlatego często słyszę je w szpitalu. „Niech ksiądz mi powie, dlaczego ja tak muszę cierpieć?" „Za jakie grzechy?". Niestety choroba jest ciągle postrzegana jako kara Boża. Bardzo często odpowiadam: „Za żadne grzechy. Jeżeli Pan Bóg, który jest naszym najlepszym Ojcem, tak się zabawia z tobą, swoim dzieckiem, tak ci odpłaca za twoje życie, to ja pierwszy wypisuję się z tej partii".

To wystarcza?

Czasami sytuacja jest tak dramatyczna, że nie pozostaje nic innego, jak zareagować żartem. Kiedy widzę leżącą na łóżku trzydziestolatkę, żółtą, z pociętym podczas operacji, powykręcanym przez ból ciałem, to mam jej wtedy wykładać naukę Kościoła o cierpieniu? Ona potrzebuje przede wszystkim psychicznego wsparcia w walce o życie, pocieszenia, a nie pouczenia.

Zdarza się oczywiście, że ktoś drąży temat, dopytuje się. Wtedy poważnieję. Próbuję odpowiadać, że i cierpienie, i choroba, i śmierć są częścią życia, trzeba przez nie przejść. „Każdy z nas prędzej czy później się o tym przekonuje. Dzisiaj ty, jutro ja. Możesz z tego uczynić ofiarę Panu Bogu, bo ty, Jego dziecko, tak jak Jego Syn, niewinnie cierpisz". Wielu to uspokaja.

Znajdują odpowiedzi na swoje pytania?

Jeżeli ktoś jest wierzący - nie musi być solidny w praktykowaniu - bardzo często szuka odpowiedzi w religii i znajduje ją. Może więc powoli uspokajać ból duszy, znajdować antidotum. Pytanie jednak powraca - nawet jeśli się znajdzie odpowiedź na dzisiaj, na jutro, na pojutrze, to z chwilą, kiedy ból fizyczny się zwiększy, trzeba ją w sobie odnaleźć ponownie. Musi być ona naprawdę solidna, gdyż na końcu trzeba będzie się na niej oprzeć.

Gorzej jest z ludźmi, którzy są „letni" w swojej wierze. Ich też boli dusza, ale oni zupełnie nie mają, na czym się oprzeć. Są bezradni, gdy lekarz oznajmia na przykład, że zostały im trzy dni życia; są też najbardziej pogubieni. Trudno się do nich zbliżyć, bo napotyka się wtedy tupet, hardość, a nawet wulgarność.

Staram się do końca uszanować ich wybór. Kiedy wchodzę do sali, mówię zawsze: „Dzień dobry! Szczęść Boże!". Każdy wybiera to, co chce. Pytam wszystkich, jak się czują, czy czegoś nie potrzebują. Chcę im pokazać, że jestem, ale nie będę chodził i nagabywał: „nawróć się, nawróć się...". Poznałem kiedyś profesora, który trafił na oddział intensywnej terapii z powodu kłopotów z sercem. Przez tydzień wpadałem na chwilę, żeby posiedzieć, porozmawiać. Jego córce bardzo zależało, żeby pojednał się z Panem Bogiem i za każdym razem pytała mnie: „No i co, proszę Ojca, wyspowiadał się?". Za którymś razem zapytałem: „Pani go kocha?". „Tak" „To proszę szanować jego wolę. Wiele dyskutowaliśmy, niektóre z jego racji podzielam, inne szanuję. Nie mogę teraz namawiać go na spowiedź". To tak, jakbym miał powiedzieć: „Stary, słuchaj, łaziłem, traciłem czas, spowiadaj się, bo ja muszę odfajkować następnego nawróconego". W przeddzień wyjścia ze szpitala profesor podziękował mi za to, że na niego nie naciskałem. Po kilku tygodniach przyjechał znowu do szpitala, ale tylko po to, żeby się wyspowiadać. Miesiąc później zmarł.

Wiele się teraz mówi o potrzebie towarzyszenia umierającemu. Powinni być przy nim zwłaszcza jego bliscy. Z tego, co Ojciec przed chwilą powiedział, wynika, że obecność rodziny nie zawsze uspokaja...

To prawda. Niezależnie od tego, czy umiera wierzący, czy ateista, święty, czy grzesznik, potrzebuje obecności drugiego człowieka. Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam - myślę, że te słowa odnoszą się też do ostatniego tchnienia.

Czasem jednak członkowie rodziny nie są w stanie zdobyć się na szacunek wobec umierających bliskich. Zdarza się, że chory nie może mówić, jest na wpółprzy-tomny, a oni bombardują mnie telefonami, żeby go wyspowiadać. „Proszę ojca - słyszę - to już chyba koniec, a on trzydzieści lat nie był u spowiedzi". Ja wiem, że oni chcą dobrze, ale to jest bardziej uspokojenie własnego sumienia niż troska o umierającego. Gdzie oni byli przez te trzydzieści lat? Facet nie chce, a ja mam go siłą zaprowadzić do raju? Nie jestem księgowym, nie muszę wpisywać w książce, że następny został zaopatrzony. To już Pan Bóg sobie z nim poradzi.

Bywa też odwrotnie. Chcę wejść do sali, a tu w drzwiach staje pani, która całym ciałem broni wstępu do męża. Ona jest wierząca, on też, ale księdza nie wpuści. Pokutuje ciągle przekonanie, że gdy chory zobaczy księdza, może pomyśleć, że jest z nim bardzo źle. Kiedy pracowałem na Zachodzie, proszono mnie, żebym stanął przy łóżku tak, by chory mnie nie zobaczył, bo to może zburzyć jego spokój. A może on wcale nie chce takiego spokoju? Może chciałby, żeby kapelan się nad nim pochylił i zaproponował mu wspólną modlitwę? Może jeszcze na koniec chce powiedzieć: „Księże, odwal się ode mnie!", żeby mieć satysfakcję, że do końca walczył z klerem. To gwałt na wolności tych ludzi. Oni przez to czują się samotni, mimo że mają wokół siebie rodzinę, lekarzy, pielęgniarki.

Zazwyczaj gdy pytam odchodzącego już człowieka: „Pomodlimy się, żeby Bóg dał siłę?", to albo wyraźnie się zgadza, albo chociaż skinie głową. Nie wiem, czy to podświadomość, ale zauważyłem, że nawet tacy półprzytomni ludzie reagują na znak krzyża. Instynktownie próbują podnieść dłoń, żeby się przeżegnać. Mam wtedy pewność, że nie mogą wypowiedzieć słów, ale wiedzą, co się dzieje. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś w takim momencie powiedział: „Nie!".

O czym chcą rozmawiać ci, którzy wiedzą, że wkrótce umrą? Czy bardziej interesuje ich to, co jest „tam", czy chcą rozwiązać sprawy, które zostawiają „tutaj"?

Ludzi starszych bardziej interesuje to, co ich czeka. „A jak tam, proszę Ojca, nie będzie dla mnie miejsca?" - pytają. Wiedzą, że tam pójdą, ale czują, że zgrzeszyli w ciągu życia, czasem ciężko. Myślą, że kiedy Pan Bóg otworzy księgę, będą mieli problemy. Są tacy, którzy nie chodzili do kościoła przez kilkadziesiąt lat, nie spowiadali się, nie przyjmowali Komunii i teraz boją się spotkania z Bogiem. Tłumaczę wtedy prosto: „W najgorszym wypadku, jeśli Pan Bóg będzie miał wątpliwości, zada ci sześć pytań". „Jakich, proszę ojca?". „»Nakarmiłeś mnie? Dałeś mi pić? Ubrałeś mnie? Opiekowałeś się mną w czasie choroby? Odwiedziłeś mnie w więzieniu?«. Jeśli masz na swoim koncie przynajmniej kilka takich uczynków, zada ci jeszcze tylko jedno: »Kochałeś Mnie i bliźniego?«". W tych ostatnich chwilach wraca do człowieka całe zło, które wyrządził, i wydaje mu się ono barierą nie do pokonania dla Bożego miłosierdzia. Kobiety, które usunęły ciążę, mężczyźni, którzy zdradzali żony, nie radzą sobie z tym tuż przed śmiercią. Czasem męczą ich drobiazgi, to, że jakieś słowo im się wymsknęło, że się nie pomodlili, że nie byli na Mszy. To część bólu duszy, o którym rozmawialiśmy wcześniej.

Ludzie młodzi natomiast martwią się o to, czy Bóg da im jeszcze trochę czasu, żeby zakończyć różne sprawy. Myślę, że jest to usprawiedliwione, bo jeśli ich dzieci nie pokończyły jeszcze szkół, to obawa o ich przyszłość jest naturalna.

A czego dotyczą najtrudniejsze rozmowy?

Pamiętam kobietę, która umierała w dzień Pierwszej Komunii swojego dziecka. Bardzo chciała być na tej uroczystości. Dwa dni wcześniej rozmawiałem z nią, widziałem, że czuje się na siłach, by w niej uczestniczyć, i nawet podtrzymywałem w niej tę nadzieję. Kiedy przyszedłem w ten dzień i zobaczyłem ją umierającą- może to dziwnie zabrzmi - wstydziłem się spojrzeć jej w oczy. Tak jakbym się wstydził za Pana Boga, że nie okazał jej takiej małej łaski. Potem tłumaczyłem sobie, że pewnie Jego plany były inne, ale tak czysto po ludzku myślałem, że przecież mógł dać tej kobiecie siły jeszcze na parę godzin. Chciało mi się płakać. W pewnym momencie musisz zostawić wielką teologię, wielką filozofię, bo widzisz, że to wszystko jest do niczego. Pocieszałem ją, że to będzie piękny dzień, a tymczasem od rana czarne wymioty, ból i agonia... Rzeczywiście piękny dzień miała.

Ciężkie są dla mnie zawsze te sytuacje, gdy ludzie zostawiają małe dzieci. Bardzo trudno mi znaleźć odpowiedź na pytanie o sens takiej śmierci. Jeśli się zastanowię, to znajdę racjonalne wyjaśnienie: że Pan Bóg ma plany wobec tej rodziny, chce, żeby dzieci bardziej dojrzały, żeby ojciec był bardziej odpowiedzialny... Ale kiedy udzielam umierającej mamie sakramentu, słyszę, jak dzieci płaczą na korytarzu. Wychodzę i w ich oczach widzę błaganie. Liczą na to, że im powiem, że z mamąjest odrobinę lepiej. Dla dzieci mama to mama. Są więc takie chwile, że wzdycham: „Ej, Panie Boże, powiedziałbym Ci ze dwa słowa...". Wtedy śmierć jest dla mnie okrutna, brzydka, nie nazwałbym jej „siostrzyczką". W takich momentach mam sam ze sobą problemy.

I jak Ojciec sobie wtedy radzi?

Modlę się, maluję ikony. Przychodzą dni, kiedy owszem, pomodlę się, odprawię Mszę św., ale wciąż jest we mnie to cierpienie duszy, bo dzisiaj Pan nie dał mi odpowiedzi takiej, jakiej oczekiwałem. Gdy mam już całkiem dość, idę na miasto popatrzeć na młodych ludzi. Czasami siadam wieczorem na rogu Szewskiej i Karmelickiej, przed Bagatelą, i wlepiam gały w ludzi: „Uff, jeszcze nie wszyscy są starzy, jeszcze nie wszyscy umierają. Chodzą, śmieją się, całują, obejmują, biegną, jeżdżą na rowerze...". Najłatwiej „ładuje mi akumulatory" praca z młodymi, w wolontariacie. Dzisiaj młodzież jest bezpośrednia; jak pobędę z nimi, to nabieram takiego -jak to oni mówią- „powera".

Czy te wszystkie rozmowy pomagają Ojcu myśleć o własnej śmierci?

Co wy mi takie pytania zadajecie!

 

Chodzi o to, czy stykając się na co dzień ze śmiercią, można się z nią oswoić?

Nie boję się śmierci, ale bardzo często mówię też Panu Bogu w żartach: „Panie Boże, oby jak najdłużej, osiemdziesiątka przynajmniej, to zaczniemy myśleć i rozmawiać o tym". Raczej staram się o to, abym gdy stanę przed Panem, nie miał pustych rąk: „Panie, dałeś mi jeden talent, starałem się zarobić dziesięć, wyszło mi sześć". Nie myślę jednak stale o śmierci. Pewien filozof mawiał, że człowiek jest bytem od początku naznaczonym śmiercią. Dlatego podejmując różne decyzje w ciągu dnia, za każdym razem ocieram się o śmierć, bo jeżeli zdecydowałem, że jestem tu z wami, to nie ma mnie gdzie indziej - umarłem dla tamtej sprawy. Ładnie to brzmi, ale my, zwykli zjadacze chleba, nie jesteśmy w stanie codziennie myśleć o tym, że ocieramy się o śmierć, bo w pewnym momencie stanie się to naszą obsesją. To, jak żyjemy, wpływa oczywiście na sposób, w jaki umieramy, i widać to w szpitalu. Są ludzie, którzy odchodzą w wielkim pokoju, którzy pomagają innym, mimo że sami ledwo się poruszają. Inni do końca są skupieni tylko na sobie.

Ze śmiercią można się oswoić, ale nie można się do niej przyzwyczaić. To wszystko, o czym mówimy, gdzieś tam w środku we mnie tkwi i od czasu do czasu daje o sobie znać. Inaczej byłbym wyzuty z uczuć, obojętny jak maszyna albo komputer. Czasami zakpię, przeskoczę na poziom dykteryjki, satyry, cynizmu, ale moja służba w szpitalu nauczyła mnie, że w życiu nie ma czasu na puste frazesy, kazania, na unikanie problemów. Dzisiaj ktoś jest, jutro go nie ma. Jeśli mam coś zrobić, muszę to zrobić dzisiaj, bo jutro mogę nie mieć okazji.

 

A jaka to jest „dobra śmierć"?

A jaka to jest niedobra śmierć? Kto ma decydować o tym, czy dana śmierć jest dobra, czy niedobra? Według jakich kryteriów dokonywać oceny? Często patrzymy na to po ludzku: jeśli ktoś umiera gwałtownie, sądzimy, że jest to zła śmierć, a jeśli spokojnie - że dobra. Przywieziono do szpitala dziewczynę, dwudziestoletnią studentkę, która wyszła z autobusu i upadła na ziemię. Okazało się, że miała nierozpoznaną wcześniej wadę serca i być może pod wpływem jakiegoś stresu, to serce dosłownie stanęło. Zła śmierć? Pan Bóg ją ukarał? W tym samym szpitalu leży osoba po wylewie, sparaliżowana, nieruchoma, niczym roślinka. Cierpi ona i jej rodzina. Umiera po kilku latach takiej egzystencji. Dobra śmierć? Pewnie samym cierpieniem odkupiła wielu grzeszników. Ale co z nią? Żyła z Panem Bogiem w przyjaźni, a ten Przyjaciel tak z nią postępuje? Dobra czy zła śmierć? My tego nie rozstrzygniemy.

W Kościele tradycyjnie używa się określenia „dobra śmierć", gdy człowiek odchodzi spokojny w sumieniu, pojednany z Panem Bogiem i ludźmi, bez względu na to - upieram się przy tym - czyjego śmierć była nagła, czy też poprzedziła ją Golgota.

o. Stanisław Wysocki, karmelita, kapelan szpitala im. J. Dietla w Krakowie

opr. aw/aw



List
Copyright © by Miesięcznik List 10/2008

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama