Koniec polskiej cywilizacji

Polska tożsamość okazuje się histeryczna i absolutnie słaba, w związku z tym niezdolna unieść nawet najmniejszej krytyki


Koniec polskiej cywilizacji

Z Agatą Bielik-Robson rozmawia Adam Puchejda

Polska tożsamość okazuje się histeryczna i absolutnie słaba, w związku z tym niezdolna unieść nawet najmniejszej krytyki. Najmniejszej. To jest tragedia. Tak zwany obóz patriotyczny to w tej chwili obóz ludzi, którzy uważają, że ktokolwiek wypowiada jakkolwiek krytyczne sądy na temat Polski i Polaków, po prostu jest zdrajcą. W ogóle nie ma tutaj miejsca na coś takiego jak lojalna krytyka albo krytyka, której celem jest poprawa języka tożsamości i jego artykulacji. To jest absolutny podział — mówi w rozmowie ze „Znakiem” Agata Bielik-Robson, profesor Uniwersytetu w Nottingham i IFiS PAN.

Czy była Pani zaskoczona tym wszystkim, co wydarzyło się po katastrofie smoleńskiej w Polsce? Mam na myśli formę przeżywania żałoby narodowej i to wszystko, co mogliśmy obserwować później na scenie politycznej?

Nie. Byłam zaskoczona właściwie tylko jedną rzeczą. Kiedy tylko to się wydarzyło, moja pierwsza reakcja była taka, że oto wracamy do układu domyślnego, który dużej części społeczeństwa jest bardzo na rękę, czyli do histerycznej martyrologii. I że zostanie ona natychmiast instrumentalnie wykorzystana politycznie przez jedną stronę i jedyna rzecz, która mnie zdumiała, to opór mediów przed zrozumieniem tej perspektywy. Mam na myśli narzucanie nam wszystkim przez bardzo długi czas stanu wymuszonej jedności. Tak jakby to miało być święto jedności, którym oczywiście nie było. To była absolutna medialna hipokryzja. Od samego początku to było święto nacechowane podziałem i agresją. I to się ujawniło w zasadzie od razu, od pierwszego dnia.

Nie zgadza się Pani z twierdzeniem, że tak naprawdę to demokratyczny lud opłakiwał prezydenta republiki i oddawał mu cześć?

Nie. Moim zdaniem to był element medialnej piany. Oglądałam wtedy TVN, ale szybko przestałam, w miarę jak narastał we mnie poziom irytacji wobec retoryki wymuszonej jedności i zgodnej żałoby. Podczas gdy ewidentnie nie to się działo. To w niczym nie przypominało żałobnych rytuałów po śmierci papieża, bo często się pojawiała taka analogia mająca niby pokazać, że polskie społeczeństwo jest zdolne do wspaniałych, jednoczących rytuałów funeralnych. A mnie się wydawało, że trudno było o większy kontrast, że tak jak rzeczywiście żałoba po papieżu miała charakter oczyszczający i jednoczący — pamiętam jaki smutek ogarnął wszystkich, nawet radykalnych, walczących ateistów — to tym razem miałam poczucie, że żaden jednoczący rytuał nie zachodzi, wręcz przeciwnie, że to wszystko jest nacechowane strasznie silnym podziałem, agresją, projekcją winy, poszukiwaniem kozła ofiarnego i że ta agresja musi się po prostu na kimś skupić i na kogoś przelać. Ktoś musi być winny tej straszliwej katastrofie i oczywiście nie będzie to osoba, o której żeśmy na samym początku wszyscy myśleli.

I nie była Pani zaskoczona też tym, że znowu z taką siłą zetknęliśmy się z językiem narodowo-romantycznym? Widać go było na ulicach, w telewizji, symbolice, śpiewach. 

To mnie nie zaskoczyło, bo ten syndrom narodowo-romantyczny to zarazem syndrom obronny polskości, która się bardzo poważnie zatraciła w ostatnich latach i kompletnie nie wie, co robić w nowoczesnym świecie. Utraciła poczucie własnej tożsamości, stąd też i ten układ domyślny zagrożonej polskości, o jakim mówiłam; kiedy rzeczywiście coś złego dzieje się z definicją Polaka, to ten język po prostu zaczyna mówić przez niego automatycznie, jak zacięta płyta, tak jakby nie było tam żadnego człowieka. Ten język po prostu mówi się sam. I żałoba po katastrofie smoleńskiej była fantastyczną okazja, żeby ten język wydobył się po raz kolejny na powierzchnię.

Pani zdaniem to jedyny język, jakim możemy opisywać takie wydarzenia i tak naprawdę jedyny, jakim możemy opisywać polskość?

Niestety na to wychodzi. Polska kultura okazała się strasznie słaba przy przedefiniowaniu samej siebie. I mam wrażenie, że nie powstał żaden nowy, przekonujący język, w którym Polacy mogliby z przekonaniem mówić o swojej narodowej tożsamości. Język narodowo-romantyczny jest tradycyjnie najsilniejszy, niestety. On jest najgorszy, najgłupszy, a jednocześnie najsilniejszy. I w sytuacjach, które mu sprzyjają, tak jak sytuacja katastrofy, natychmiast wypiera wszystkie inne. Nagle się okazuje, że te wszystkie inne możliwe języki opisu polskości są jakimś bladymi cieniami — wizja Polaka pozytywistycznego, pracującego, realizującego swój patriotyzm na sposób nowoczesny, to wszystko kompletnie się rozwiewa i to natychmiast.

Jednak pojawiają się głosy, że tak naprawdę to właśnie język narodowo-romantyczny jest tym spoiwem, które jednoczy wspólnotę i przygotowuje ją, po pierwsze, do budowania silnego państwa, silnego kapitału społecznego, który później się będzie pomnażał, co Polacy pokazują chociażby w sferze czystej przedsiębiorczości, a, po drugie, do umocnienia pozycji Polski na arenie międzynarodowej, czego dowodem może być nasze zaangażowanie w pomoc Gruzji. Czy Pani zdaniem ten język nie może być naszą siłą?

Nie, jego przyjęcie świadczy raczej o naszej żałosnej słabości. Poza tym to, co Pan tu wymienił, to są zupełnie oddzielne fenomeny. To znaczy, ludzie, którzy wykazują się przedsiębiorczością w Polsce, a także ci, którzy są jakkolwiek silnymi, rozpoznawalnymi graczami na międzynarodowej scenie politycznej, to są właśnie ci, którzy zerwali z tym językiem. Bo wiedzą, że to jest język samozagłady. To język, na którym nie można niczego zbudować. To język paranoi, strachu, wewnętrznej czystki, gdzie ciągle tropi się wroga, tego, który zdradził, język, za którego pomocą przerzuca się winę na wszystkich innych, tylko nie na siebie. Nie ma śladów mentalnej, psychologicznej dojrzałości w tym języku, więc to nie może być konstruktywna podstawa czegokolwiek.

Ale jednocześnie mówi Pani, że nie ma żadnego innego języka, że nasza tożsamość jest rozchwiana.

Nie ma. To znaczy, są ludzie, którzy uciekają od tego układu domyślnego, ale nie stworzyli żadnego przekonującego nowego języka. Weźmy chociażby Janusza Palikota. Janusz Palikot jest osobą, która właściwie istnieje tylko i wyłącznie dzięki temu, od czego może się odbijać. Gdyby nie Kaczyński i gdyby nie właśnie ten grząski fenomen martyrologicznego patriotyzmu, którym zdaniem Janusza jest cały polski romantyzm, gdyby nie on, to Palikot w zasadzie w ogóle nie mógłby istnieć, bo wszystko, co on ma do powiedzenia, to jest mówić temu „nie”. Natomiast jakiekolwiek próby artykulacji pozytywnej zawsze kończą się niepowodzeniem, bo na Gombrowiczu, jak się okazuje, nie można zbudować nowej tożsamości. Po prostu Gombrowicz sam jest reaktywny. I sam nie istnieje bez polskiego romantyzmu.

Czyli jesteśmy wciąż jakby przygnieceni przez tę narrację narodowo-romantyczną i nie możemy się z niej uwolnić.

Tak. Czy będzie to ciężar wzięty na siebie dobrowolnie, jak w przypadku Jarosława Kaczyńskiego, czy wręcz przeciwnie, ciężar, z którym chcemy zerwać, jak w przypadku Palikota, to tak naprawdę kręcimy się ciągle wokół tego samego, dosyć mrocznego centrum.

(...)

całość wywiadu dostępna jest w wersji drukowanej miesięcznika

Rozmowa przeprowadzona 23 lutego 2011 roku.

opr. ab/ab



ZNAK
Copyright © by Miesięcznik ZNAK

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama