Tragedia, która nas nie odmieniła

W rok od katastrofy smoleńskiej


Aleksander Hall

Tragedia, która nas nie odmieniła

Niebawem minie rok od katastrofy smoleńskiej — największej narodowej tragedii w III Rzeczypospolitej. Jak ją przeżywaliśmy i jak przeżywamy ją dzisiaj? Czy umieliśmy przekształcić wspólną żałobę, ból i współczucie dla bliskich ofiar w więzi umacniające polską wspólnotę? W pierwszych dniach po katastrofie miałem nadzieję, że tak się stanie. Nastrój tłumów gromadzących się pod Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, atmosfera panująca na państwowych uroczystościach żałobnych i pogrzebach ofiar dawały podstawy, aby przypuszczać, że spory i podziały polityczne w Polsce nie będą już przypominać „zimnej wojny” domowej. W narodowej i państwowej misji stracili przecież życie przedstawiciele wszystkich głównych sił politycznych, ważnych struktur państwa, różnych Kościołów i strażnicy narodowej pamięci. Byli polską elitą i reprezentacją narodu w całej jego różnorodności. Sądziłem, że szacunek dla ich ofiary odmieni nas na lepsze, wymusi zmianę stylu i języka politycznych sporów. W zasadniczy sposób nie zgadzałem się jednak z tezą sformułowaną w maju zeszłego roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” przez Ludwika Dorna, iż tragedia smoleńska jest czymś w rodzaju nowego aktu założycielskiego wolnej Polski, o ileż bardziej podniosłego i poruszającego zbiorowe emocje niż Okrągły Stół. Dorn stwierdzał, że ofiara krwi jest niezbędna, bo w sposób mityczny akcentuje, że państwo jest sprawą śmiertelnie poważną. Byłem przekonany o tym, że katastrofa smoleńska nie może się stać nowym aktem założycielskim wolnej Polski ze względu na prawdę historyczną i zwykłą chronologię. Uważałem zresztą, że naród, który tyle razy składał daninę krwi, walcząc o wolność, nie musi mieć żadnych kompleksów z powodu odzyskania niepodległości w 1989 roku drogą pokojową, bez składania na ołtarzu ojczyzny ofiar ze swych dzieci. Zarazem wiedziałem, że data 10 kwietnia 2010 roku pozostanie w naszej historii jako bardzo ważna, bolesna i otaczana serdeczną pamięcią.

Moje nadzieje, że pamięć o tragicznie zmarłych uczestnikach lotu do Smoleńska będzie nas łączyć jako narodową wspólnotę zaczęła się chwiać jeszcze podczas uroczystości żałobnych, w trakcie których pewni hierarchowie i księża nie umieli się powstrzymać przed okazywaniem swoich sympatii i antypatii politycznych, a zwłaszcza krytykowania i pouczania krytyków tragicznie zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, według nich znieważanego i ośmieszanego. To prawda, że Lech Kaczyński był atakowany i niekiedy oceniany niesprawiedliwie. Jednak także on, a zwłaszcza obóz polityczny, z którym się identyfikował, nie szczędził mocnych ciosów swoim politycznym przeciwnikom. Poczucie roztropności i odpowiedzialności za naród powinno wskazywać duchownym, że te szczególne uroczystości żałobne nie są stosownym miejscem do zajmowania stanowiska w historycznych i politycznych sporach dzielących Polaków.

Wkrótce po smoleńskiej katastrofie Jan Maria Rokita na łamach „Tygodnika Powszechnego” sformułował tezę, że w chwilach narodowych dramatów w naszej zbiorowej świadomości pełny tryumf odnosi tradycja sarmacko-romantyczna, której współczesnym symbolem stał się zmarły prezydent Lech Kaczyński. Trzeba więc — konkludował Rokita — schylić czoło nad grobem narodowego bohatera. Jeżeli Rokita ze swojej analizy postawy Polaków wobec katastrofy smoleńskiej wyprowadzał wniosek, że jej ofiary otoczy kult uniemożliwiający debatę nad ich oceną jako polityków, to wyraźnie się mylił. Większość Polaków otaczała pamięć o ofiarach szacunkiem, współczuła ich bliskim (co niewątpliwie przyczyniło się do poprawienia wyniku Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich), ale nie przyjęła postawy egzaltowanego patriotyzmu, nie przestała myśleć i oceniać.

Następne miesiące przyniosły zaskakujące zjawisko. To czas kampanii wyborczej jest w ugruntowanych demokracjach okresem najostrzejszego sporu politycznego i wymiany ciosów. W Polsce kampania prezydencka przebiegła stosunkowo spokojnie. Dziś wiemy, że stało się tak w wyniku taktycznego wyboru Jarosława Kaczyńskiego, który zaakceptował koncepcję kampanii wyborczej przedłożoną przez Joannę Kluzik-Rostkowską. Po wyborze na urząd prezydenta Bronisława Komorowskiego nastąpił bardzo widoczny zwrot w politycznej linii głównego opozycyjnego ugrupowania. Jego lider obarczył co najmniej moralną odpowiedzialnością za tragedię smoleńską świeżo wybranego prezydenta i premiera Tuska. Dawał do zrozumienia, że nie przyznaje wybranemu prezydentowi moralnego prawa do zajmowania najwyższego urzędu w państwie. To w takim klimacie mogła pojawić się na Krakowskim Przedmieściu grupa „obrońców krzyża” w pełni umacniana w swej postawie przez polityka, który w drugiej turze wyborów prezydenckich uzyskał 47 procent głosów. Czy ktoś poważny i rzetelny mógłby bronić tezy, że pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu zgrupowali się spadkobiercy narodowo-romantycznej tradycji patriotycznej? Nie sadzę. Pod tym krzyżem zgromadzili się przede wszystkim ludzie uznający prezydenta Komorowskiego za uzurpatora i głoszący najbardziej fantastyczne teorie dotyczące przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Krzyż przed Pałacem Prezydenckim stał się — wbrew intencjom tych, którzy go tam postawili w dniach żałoby narodowej — symbolem podziału i politycznej kontestacji wybranego przez naród prezydenta. Był traktowany instrumentalnie dla celów politycznych, co podsycał przywódca opozycji, przedstawiając próby przeniesienia krzyża spod Pałacu Prezydenckiego jako świadomą walkę prezydenta i rządu z najświętszym symbolem chrześcijaństwa.

Zacietrzewienie i hipokryzja „obrońców krzyża” i ich politycznych protektorów wywołały godną pożałowania reakcję w postaci sierpniowego, nocnego happeningu na Krakowskim Przedmieściu, w trakcie którego kpiono z „obrońców krzyża”, ale także z symboli religijnych i osób duchownych. Dla tego wydarzenia nie znajduję żadnego usprawiedliwienia. Ten rodzaj politycznej demonstracji w miejscu, w którym w kwietniu gromadziły się w skupieniu setki tysięcy Polaków, wydał mi się czymś obrzydliwym i sprzecznym z naszą tradycją.

Zdecydowana większość Polaków otacza i będzie otaczać zmarłych w wyniku tragedii z 10 kwietnia serdeczną pamięcią. 10 kwietnia 2010 roku pozostanie ważną datą historii Polski i jej nie zapomnimy. Straciliśmy jednak szansę na to, aby wokół trumien ofiar dokonał się akt narodowego pojednania, symbolicznego podania sobie rąk liderów zwaśnionych obozów politycznych. Dziś polityczny podział w Polsce jest głębszy, niż był przed 10 kwietnia 2010 roku. Ze smutkiem obserwuję, że znajduje on swe odbicie również w postawie części rodzin ofiar katastrofy.

Państwo polskie czeka jeszcze jedna ciężka próba. Będziemy musieli zmierzyć się z ustaleniami badającej przyczyny katastrofy komisji ministra Millera i wynikami śledztwa prokuratorskiego. Z wypowiedzi premiera i ministra Millera wynika, że raport komisji będzie bolesny dla polskiej strony. Jest niemal pewne, że państwo polskie, które zdało egzamin po katastrofie, otaczając opieką rodziny ofiar i godnie organizując uroczystości żałobne, przed katastrofą zawiodło w ważnych swych agendach. Prawda będzie bolała i — nie mam złudzeń — będzie instrumentalnie rozgrywana w politycznej walce. Jest nam jednak potrzebna: do naprawy państwa i w imię pamięci o ofiarach tamtego strasznego dnia.

ALEKSANDER HALL, historyk i publicysta, polityk, b. działacz opozycji demokratycznej, minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

opr. ab/ab



ZNAK
Copyright © by Miesięcznik ZNAK

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama