Zima mało ponowoczesna

Refleksje na temat społeczeństwa północnych Niemiec i jego postrzegania Polski

 

 

Na szczęście powoli zaczyna się w Bremie wiosna. Zima jest tutaj w zasadzie porą deszczową, chmury wiszą nisko, szaro jest rano i we dnie, trudno więc nie popaść w depresję, dlatego niektórzy mieszkańcy zaopatrują się w specjalne lampy, aby się w ten sposób dosłonecznić i doświetlić. Jeszcze lepsze są wyjazdy na południe - na Teneryfę, Majorkę, do Tunezji i Tajlandii. Ale na to czas mają tylko emeryci. Wracają opaleni, dziwnie przez dzień lub dwa odprężeni i uśmiechnięci. Natychmiast też - zanim miny im skwaśnieją - pędzą do biura podróży, żeby zarezerwować następny wyjazd.

W tym roku raz tylko w środku stycznia spadł śnieg i poleżał przez jeden dzień. To znaczy poleżałby, gdyby dano mu chwilę poleżeć spokojnie, zanim się rozpuści. Ale nim jeszcze skończył prószyć, już na naszej uliczce, zazwyczaj pustej, choć pilnie obserwowanej, zaroiło się od sąsiadów z najróżniejszymi narzędziami do odgarniania śniegu. Tylko doradca podatkowy z domu pod numerem 23 się nie pojawił. Być może był jeszcze w pracy, a może pojechał na wypoczynek na swoją wyspę, bo podobno niedawno jakąś zakupił, czym prawdziwie zaimponował Marysi, mojej córce, jednej z nielicznych znanych mi osób, na których rzeczywiście sprawdza się teoria Roalda Ingelharda o zastąpieniu wartości materialistycznych przez postmaterialistyczne (co tłumaczy się pewnie jej wiekiem, bo ma dopiero 11 lat). Śnieg trzeba oczywiście odgarniać, tak stanowi prawo, i jeśli ktoś nie daj Boże pośliźnie się, upadnie i potłucze, można zapłacić sowite odszkodowanie (chyba że się ubezpieczyło przed taką odpowiedzialnością, co kosztuje, ale sprawia, że łatwiej się cieszyć zimą). Nie wyjaśnia to jednak zajadłości, z jaką tępiono każdy płatek śniegu. Pewnie nawet Zbyszko z Bogdańca z mniejszą gorliwością odgrzebywał zasypanego Juranda ze Spychowa niż moi sąsiedzi chodnik spod cienkiej warstwy śniegu. W nocy śnieg znów padał, więc już o piątej rano zbudziło mnie chrobotanie łopat i szufel. Nie tylko śnieg nie leżał długo, ale i ja chodziłem tego dnia niewyspany, co skłoniło mnie do nieco złośliwych rozmyślań o moich sąsiadach.

Zapewne w tym kompulsywnym odśnieżaniu znajduje wyraz nie odreagowana, skumulowana pracowitość, nie mogąca znaleźć naturalnego ujścia w stechnicyzowanym społeczeństwie obfitości, w którym praca jest jednym z najbardziej pożądanych i coraz rzadszych dóbr, jedną z największych uciążliwości - nuda, a największym utrapieniem - wczesna emerytura. Przejawia się w tym także zamiłowanie do porządku, do jasnych i prostych relacji, niechęć do żywiołu i spontaniczności, lęk przed chaosem. A przy tym jest to też znakomity pretekst do wyjścia z twierdzy własnego domu, do rozmowy i współdziałania.

Zwalczanie śnieżnego zagrożenia - lub jesienią spadających liści - to tylko jeden z przejawów, i to tych sympatyczniejszych, stłumionej energii i zamiłowania do porządku. Gorzej, gdy zamiast śniegu tępi się na przykład zabawy, śmiech i ruch dzieci. Placyk, kiedyś przeznaczony właśnie głównie do celów towarzyskich najmłodszych mieszkańców uliczki, stawał się już przedmiotem utarczek pokoleń, w których dzieci zazwyczaj przegrywały z miłośnikami ciszy, porządku i bezruchu - i rejterowały do domu. Są to więc pod tym względem cywilizacyjne antypody warszawskiego Ursynowa, gdzie nikt całymi dniami nie uprząta śniegu, gdzie ciągle jeszcze tolerancyjnie przestępuje się śmieci, gdzie dzikie tabuny dzieci i wyrostków od wczesnego rana do późnej nocy swobodnie dają wyraz swej witalności, już to waląc piłką, już to łamiąc nieliczne drzewka czy ławki, zawsze z głośnym akompaniamentem wulgaryzmów. Biada dorosłemu, który zechciałby im zwrócić uwagę. Bremeńskim odpowiednikiem tych harców jest łobuzerska zabawa "Leute ärgern", którą moja córka i jej młodsza koleżanka wymyśliły w ramach transgresji i buntu. Polega ona, mówiąc ogólnie, na tym, by stać tam, gdzie stać nie wolno, i doprowadzać tym ludzi do irytacji. Nie chodzi bynajmniej o trawnik, klomb lub inne tego rodzaju miejsca, w których nacisk stóp wiotkiej jedenastolatki mógłby faktycznie wyrządzić poważne szkody, lecz na przykład o chodnik przed jednym z pobliskich bloków, o pas betonu pod jego murem itd. Efekt jest zagwarantowany: po paru minutach znaczna część mieszkańców bloku pojawia się w oknach, krzycząc, że jest to teren prywatny, że wstęp "obcym", a już szczególnie obcym dzieciom, jest wzbroniony, grożąc wezwaniem policji, wreszcie ruszając w pogoń za intruzem, aby postraszyć z bliska. Z zabawą łączy się więc pewne realne ryzyko, zwłaszcza jeśli nie biega się dość szybko, co wywołuje pożądany dreszczyk emocji, bez którego oczywiście nie miałaby ona żadnego sensu. Raz jeszcze potwierdza się, że jest to rzeczywiście "społeczeństwo ryzyka", jak głosi Urlich Beck; nie wiem tylko, gdzie są owe "dzieci wolności", o których się on ostatnio rozpisuje. W swym zamiłowaniu do ciszy i porządku (które mają naturalnie bardzo przyjemne strony, bo jest cicho, spokojnie, schludnie i ładnie, a sąsiedzi bywają uczynni i pomocni w stopniu w Polsce niespotykanym) mieszkańcy naszej uliczki i tych sąsiednich wcale nie są wyjątkowi. Oczywiście w niektórych dzielnicach bywa inaczej. W Bremie jest na przykład tzw. "Viertel", gdzie mieszkają bezdomni, narkomani, ale też artyści, intelektualiści i w ogóle wszelka kontrkultura, a nawet profesorowie uniwersytetu, zwłaszcza świeżo po rozwodzie (w tym kraju profesorowie raczej nie zaliczają się do kategorii intelektualistów, lecz do kategorii urzędników państwowych). W gruncie rzeczy jest to dzielnica dość przytulna i ma wiele zalet, jest tam na przykład parę księgarni z prawdziwego zdarzenia, podczas gdy u nas, w Findorfie, nie ma ani jednej. Nie wiem więc, dlaczego moi polscy koledzy nieco się spłoszyli, kiedy późnym wieczorem - zaraz po sympozjum na temat zmiany kulturowej w Polsce, w czasie którego w swych referatach i dyskusjach cieszyliśmy się pluralizacją stylów życia i ogólnym przyrostem wolności - przechodziliśmy tamtędy, mijając bardzo ponowoczesne grupki.

Ale to nie owe swobodne style życia dominują w niemieckim społeczeństwie (zwłaszcza wśród tej jej części, która już wyszła z wieku dojrzewania i wczesnej młodości), lecz - wbrew narzekaniom niemieckich konserwatystów, którzy nigdy nie byli na Ursynowie, nie mówiąc już o Bródnie - styl życia oparty na szacunku dla reguł, przepisów i porządku. Ciągle jeszcze nie zanikły tzw. "sekundäre Tugende" - "cnoty drugorzędne" bądź "wtórne" (jakie są "pierwszorzędne", jeszcze nie udało mi się ustalić; być może już ich rzeczywiście nie ma).

Czasami, idąc po wykładach na uniwersytecie do domu, zastanawiam się, gdzie skrywa się ta ponowoczesność, różnorodność, pluralizm i nadmiar wolności, o których tyle dyskutuję ze studentami. Na pierwszy rzut oka równie jest ich tu mało - choć w zdecydowanie inny sposób - co w Dobrem, województwo (jeszcze!) siedleckie, opodal którego co roku spędzam wraz z rodziną wakacje. Być może ponowoczesność, postmodernizm, multikulturalizm etc. ukrywają się za firankami tych szeregowych domków, być może tam, w prywatności moi sąsiedzi "konstruują" i "strukturują" fascynujące tożsamości - co wieczór inną. Zapewne tam też - oraz na urlopie - rzeczywiście kierują się nowym imperatywem społeczeństwa przeżyć i sensacji (Erlebnisgesellschaft), który zamiast powiadać: "osiągnij coś w swoim życiu", nakazuje: "przeżyj coś w swoim życiu". Ale nie osłabia to żadną miarą całkiem nowoczesnego zamiłowania do ładu, do linii i kątów prostych, do czystości i schludności. Żaden chwaścik czy krzywo rosnąca gałąź, nie mówiąc już o papierku, długo się nie ostanie.

Socjologowie niemieccy przyznają zresztą coraz częściej, że - niezależnie od wszelkich zmian - społeczeństwo niemieckie nie stało się wcale "społeczeństwem wieloopcyjnym", w którym coraz więcej jest dowolnych wyborów dokonywanych przez jednostki, że położenie społeczne i dawne problemy - jak ubóstwo i klasowe nierówności - ciągle istnieją, a po zjednoczeniu Niemiec ujawniły się z nową siłą. Teza Becka, że struktura społeczna przestała wpływać na style życia, dawno już została podważona.

Niestety, wbrew opinii utalentowanego młodego kolegi z Poznania, którego interesującego wykładu uważnie wysłuchałem ostatnio w czasie konferencji na temat tożsamości w dzisiejszej Europie, nie jest także tak, aby różnice w zachowaniach czy w stylu życia nie były już wyrazem i przyczyną hierarchii i dystynkcji społecznych. To prawda - można jeździć Mercedesem, będąc ubranym jak punk. Ale jeśli się wygląda zbyt autentycznie, można być pewnym, że policja na wszelki wypadek sprawdzi, czy pojazd nie jest skradziony. Nie zatarła się też bynajmniej różnica między symbolicznym znaczeniem Mercedesa i samochodu, powiedzmy, marki Hyundai lub Daewoo. Jak pokazują badania nad niemiecką elitą gospodarczą, nikt poniżej metra osiemdziesiąt wzrostu nie ma też właściwie szans na doszlusowanie do niej, chyba że "wypełnia przestrzeń" swoją osobowością. Musi być ona jednak wyjątkowo charyzmatyczna, bo chodzi zazwyczaj o przestrzenie znacznie większe niż przestrzenie oferowane przez Bank PKO BP. Garnitur zbyt jasny, źle dobrany krawat również przekreślają wszelkie szanse. W innych krajach kody są nieco inne, lecz logika społecznych hierarchii i dystynkcji nigdzie nie została zniesiona (np. dwa lata temu ukazał się w "Merkur" fascynujący artykuł Petera Fussella na temat symboli statusu w USA - zadziwiające, ale do symboli przynależności do klasy wyższej nie zalicza się ani telefon komórkowy, ani mokasyny, ani hałaśliwy sposób bycia).

Tolerancja wobec innych stylów życia, wielokulturowość, a także swoboda obyczajowa mają swoje wyraźne i dość ciasno zakreślone granice. Owszem, gdy włączy się telewizor, można zobaczyć kolorową różnorodność i niepokojące odmienności - a to bliźnięta syjamskie, a to transwestyci, a to panie demonstrujące dość odrażające skutki nieudanych operacji kosmetycznych itd. Często zdarzają się audycje w rodzaju pokazywanego niedawno temu "talk show" na temat zależności między satysfakcją seksualną kobiet a anatomicznym wyposażeniem płci męskiej, w której panie różnych grup zawodowych i wiekowych opisywały swoje odczucia i upodobania, a ponieważ preferencje wydawały się dość jednoznaczne, jeden z męskich uczestników programu zademonstrował specjalnie skonstruowane urządzenie, które, wytrwale noszone, pozwala osiągnąć - choć niestety nie bezboleśnie - dodatkowe centymetry.

Ale nikt nie utożsamia świata przedstawionego w mediach ze światem realnym, zwłaszcza z jego rdzeniem codzienności. Oczywiście Alfred Schütz miał rację - istnieje "wielość rzeczywistości", zdarzają się karnawałowe eskapady, ale świat życia codziennego nadal opiera się na rutynie, porządku i schematach. Wiadomo też, że na co dzień obowiązują inne reguły zachowań, chyba że się pracuje w showbiznesie. Badania socjologiczne pokazują, że medialni ekshibicjoniści, zwabieni wysokim honorarium, po powrocie do codzienności cierpią na zaburzenia równowagi psychicznej i wstydzą się wychodzić z domu.

Czy to zamiłowanie do porządku i małomieszczańskość - dominujące w Niemczech mimo zróżnicowania stylów życia - są tylko sprawą osobliwości społeczeństwa niemieckiego, mentalności, "narodowego charakteru", która to kategoria zniknęła prawie z literatury naukowej, zamieniając się w stereotypy narodowe, lecz nie z naszego myślenia? Na ile jest to wynik procesu cywilizowania, oznaczającego według Norberta Eliasa coraz silniejszą kontrolę ciała i jego funkcji? Co powiedziałby teoretyk ponowoczesności o tej pedantyczności i dążeniu do ładu, o tej mieszczańskiej mentalności, która prawie nienaruszona przetrwała rewolucję kulturalną? Czy to samo, co o tożsamości - że mówimy o niej, bo stała się wątpliwa, bo zanika? Mówmy więc częściej o bezrobociu - może też zniknie.

Trzeba przy tym powiedzieć, że Brema jest miastem otwartym i liberalnym, co wiąże się podobno z jej hanzeatycką tradycją. Na przykład w statystykach aktów przemocy wobec cudzoziemców zajmuje pośród krajów związkowych ostatnie miejsce. Götz Aly, historyk, którego prace przywoływano w niedawnej debacie wokół książki Goldhagena jako przykład bardziej rzetelnych i głębszych badań nad narodowym socjalizmem, w swojej nowej książce Macht - Geist - Wahn. Kontinuitäten deutschen Denkens (Berlin 1997), która wywołała pewną konsternację, wskazuje na frapującą zbieżność: otóż mapa pokazująca częstość aktów przemocy wobec cudzoziemców pokrywa się z mapą preferencji wyborczych w 1933 roku. Wyróżniają się tereny dawnej NRD - według obliczeń Aly’ego, dokonanych na podstawie danych z 1993, w Rostocku cudzoziemiec jest 100 razy bardziej zagrożony niż w Monachium. Na terenach dawnej RFN bardziej niebezpieczne są północne regiony i kraje związkowe, w których rządzą raczej politycy postępowi niż konserwatywni, oraz protestanckie (czy mówiąc ściślej - postprotestanckie). Jak wiadomo, w regionach protestanckich - poza dawnymi miastami hanzeatyckimi, jak Hamburg i Brema - na narodowych socjalistów głosowano też dwa razy częściej niż w katolickich. Najłatwiej zbrodnicze programy narodowego socjalizmu, jak zabijanie upośledzonych i kalekich, udało się urzeczywistnić w regionach, w których poprzednio dominowała socjaldemokracja i komuniści. Dzisiaj również w konserwatywnej, katolickiej Bawarii, wyśmiewanej na północy z powodu swej zachowawczości, człowiek odmiennej rasy czy narodowości może czuć się znacznie bezpieczniej niż w regionach bardziej postępowych. Naturalnie nie wiadomo, czy ta różnica się utrzyma, dane z poprzedniego roku pokazują bowiem, że w Bawarii nastąpił około stuprocentowy wzrost wykroczeń przeciw prawu ze strony ekstremalnej prawicy, ale statystyki te dają do myślenia. Aly - człowiek światły i uczony, żaden obskurant - pokazuje też ciągłość między dzisiejszymi praktykami nauki i medycyny a praktykami naukowców Trzeciej Rzeszy. Na koniec - co pewnie zaskoczyłoby niektórych polskich intelektualistów - powiada, że przeciwstawić się takim praktykom może jedynie etyka broniąca prawa do życia bez żadnych wyjątków, zastrzeżeń i zwolnień.

Lektury i obserwacje sprawiają, że kategorie takie, jak tradycyjność, nowoczesność i ponowoczesność używane do opisu współczesnego świata coraz bardziej wydają mi się nazbyt jednostronne, zwłaszcza, gdy używa się ich w sensie wartościującym, a tak zazwyczaj się dzieje. Uspokaja mnie to, że gdy pojadę do Polski, wszystko stanie się prostsze. Skomplikowana rzeczywistość społeczeństw zachodnich zamieni albo w ogród wolności i dobrobytu, albo w śmietnisko libertynizmu, materializmu i chciwości. Zanurzę się w inny rytm czasu i rozmowy, który pokazuje, że modernizacja - na szczęście czy nieszczęście - postąpiła daleko, nie tylko w Siemiatyczach, ale także na Krakowskim Przedmieściu. W Pałacu Staszica, siedzibie PAN, wokół całego budynku ciągnie się - jak wiadomo - wewnętrzny korytarz. Jeśli w czasie mego pobytu w Warszawie umawiam się z kimś spośród pracujących tam kolegów, to czas spotkania ustalamy najczęściej z przybliżeniem do pół dnia, co w zupełności wystarcza. I tak, zanim dojdzie do umówionego spotkania, spotkam tę osobę parę razy na korytarzu, i zdążymy sobie powiedzieć, co chcieliśmy. Tymczasem na uniwersytecie w Bremie, jeśli chcę się z kimś umówić, muszę to robić najczęściej z co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Nie znamy też sąsiadów z pokojów obok, a spotykamy się najczęściej na konferencjach w Niemczech lub zagranicą. I wcale nie wiem, kto traci więcej czasu na próżno i który sposób komunikacji jest efektywniejszy - korytarz świetnie zastępuje faks, pocztę wewnętrzną i e-mail.

Ale niewątpliwe zmiana kulturowa w Polsce następuje. Weźmy na przykład lawetę. Kiedyś używana przez Polaków do zgoła innych celów, dzisiaj stała się wózkiem, na którym przewozi się rozbite samochody z Belgii lub Niemiec, co nie tylko motoryzuje Polskę, ale i oczyszcza te kraje ze złomu. Dziesiątki takich lawet można podziwiać na granicy polsko-niemieckiej. I to przede wszystkim one i ich zapobiegliwi użytkownicy, a nie generał Sowiński, który opierał się chyba właśnie o lawetę, broniąc się w okopach Woli, kojarzą się w Niemczech z polskością. Także i tu widać, że paradygmat romantyczny traci swoją siłę organizującą nasz zbiorowy los i kulturową samoświadomość. Widzą to także dzieci, które w przeciwieństwie do polityków w swych opiniach nie stosują się do politycznej poprawności i układności. Według Marysi, kontynuującej tradycję imagonologii europejskiej (por. Franz K. Stanzel, Europäer. Ein imagonologischer Essay, Heidelberg 1997), "typowi Niemcy wyglądają jak Oma i Opa (czyli - mówiąc ogólnie - renciści), a typowi Polacy jak kierowcy". Nie można tej uwadze odmówić empirycznego uzasadnienia. Niemieckie społeczeństwo szybko się starzeje - być może to jest główną przyczyną owych konfliktów z najmłodszymi. Trudno też nie zauważyć, że - mimo postępów w ostatnich latach - zadziwiająco duża liczba naszych rodaków z różnych warstw społecznych rzeczywiście wygląda tak, jakby przez większość część swego życia uprawiała trudny zawód kierowcy. Na szczęście nie można tego powiedzieć o rodaczkach. Powszechnie znana jest w Niemczech aria Der Bettelstudent z operetki Millöckera z 1882, w której chwalone są ich uroki. Także dziś - jak wykazują statystyki - Polki dominują tutaj zdecydowanie, jeśli chodzi o małżeństwa z cudzoziemkami. Być może czynią też więcej dla upowszechniania znajomości kultury polskiej niż państwowe instytuty kultury. Docenił tę rolę już Otto von Bismarck, który w swym przemówieniu z 1886, zaleciwszy wysyłanie niemieckiego wojska i urzędników poza sam Poznań i uczenie się przez nich polskiego, twierdził, że należałoby im jednocześnie zakazywać małżeństw z Polkami, jeśli miałoby to rzeczywiście służyć wzmocnieniu niemieckości. Co się jednak stanie, gdy w ramach modernizacji i okcydentalizacji upowszechni się w Polsce inny wzór kobiecości? Czym będziemy wtedy podbijać serca i umysły naszych zachodnich sąsiadów? Mam nadzieję, że nie ostaną nam się tylko lawety.

 

Zdzisław Krasnodębski, ur. 1953, socjolog i filozof, prof. dr hab., wydał m.in. Rozumienie ludzkiego zachowania (1986), Upadek idei postepu (1991).

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama