Wysiedleni z Arkadii

Recenzja: Jerzy Stempowski, W dolinie Dniestru. Listy o Ukrainie, wybór i opracowanie A.S. Kowalczyk, Warszawa 1993

 

Nie można - stwierdził Bogdan Wojdowski w artykule Judaizm jako los - przestać być Żydem. Taka próba jest zdradą, w dodatku zwracającą się ostatecznie przeciwko samym zdrajcom i ich dzieciom skazanym na bolesną "powrotną akulturację"1.

Czytając to wyznanie, pomyślałam o Jerzym Stempowskim. O jego dramatycznym odczuciu "karłowacenia" Europy, właśnie dlatego, że narodowość coraz bardziej przesądzała w niej o losie. Nie mógł od niego uciec nie tylko Żyd, choć ten pozostawał najtragiczniej przykuty do swego przeznaczenia, ale także Polak, Ukrainiec, Niemiec, Rosjanin. Naród i związane z tym pojęciem proste reguły segregowania ludzi zaczynały bezlitośnie ciążyć nad indywidualną biografią.

Nic więc dziwnego, że w listach i esejach, jakie wydawca zebrał w książkę W dolinie Dniestru. Listy o Ukrainie, Stempowskiego tak fascynują czasy, gdy na Ukrainie "narodowość nie posiadała charakteru nieuniknionej fatalności rasowej, ale w znacznej mierze była dziełem wolnego wyboru"2. Być może było to idealistyczne widzenie przeszłości. Jednak właśnie z tego idealizmu zrodził się oryginalny i niezwykle ciekawy obraz Ukrainy stworzony przez pisarza.

Romantyczne mity tych obszarów - i ten arkadyjski, i hajdamacki - nie interesowały Stempowskiego, choć to właśnie one na trwałe opanowały polską wyobraźnię. Zwłaszcza literatura wspomnieniowa z okresu międzywojennego, a także z lat wojny, nie umiała poza nie wykroczyć. Stempowski poszedł całkowicie pod prąd polskiej tradycji.

Między innymi poddał rewizji twierdzenie, że dzięki cywilizacyjnej misji Polaków Ukraina przestała być kulturową pustynią. Stempowski dowodził, że sąd ten kryje w sobie fałsz, uzurpację i źle skierowane ambicje. W Polsce, która przyznała sobie rolę "przedmurza chrześcijaństwa", ostatniej flanki zachodniego świata, zapomniano o bogatej historii i tradycji Ukrainy (także tradycji chrześcijańskiej). Zwolennicy teorii "cywilizowania" Wschodu zbagatelizowali fakt, że kulturowe wpływy przebiegały na tych obszarach także w przeciwną stronę. Polacy, krytykował Stempowski, wciąż wspinając się na palce, by dowieść, że i oni "są Zachodem", dobrowolnie zaniedbali wartościowy spadek otrzymany ze Wschodu. Był to, w oczach Stempowskiego, który tak złe zdanie miał o współczesnej cywilizacji zachodniej, zarzut bardzo poważny.

Stempowski należał do nielicznej grupy ludzi, którzy widzieli głupią i krótkowzroczną politykę prowadzoną w stosunku do wschodnich terenów Rzeczypospolitej. Pisał, że nie umiejąc zrezygnować z tych obszarów, Polacy jednocześnie nie potrafili ich szanować ani rozumieć. Za granicą - zwierzał się z goryczą - problemy kresów są lepiej znane, niż w Warszawie, a polityka polskiej stolicy wobec Ukrainy nie wzbudza tam sympatii. Może najwięcej cieszą się z niej w Moskwie i Berlinie, bo właśnie tam spłyną profity z polsko-ukraińskiej waśni. Tymczasem w Polsce prawie nikt nie chce zrozumieć, że Ukraina nie może być traktowana jako pionek w naszej rozgrywce z mocarstwami. Jeśli tak zostaje "użyta" i pada ofiarą gry, to jej los staje się wkrótce także polskim losem. Różnica polega wyłącznie na tym, kto pierwszy zostaje zniewolony.

Stempowski uważał, że póty nie ma szans na poprawę stosunków między dwoma narodami, póki Polacy będą uciekać od faktów w miraże przeszłości, w iluzoryczne wyobrażenia niegdysiejszej chwały. Narzekał, że w Polsce zdolność rozumienia problematyki wschodniej wciąż jest zapóźniona o parę pokoleń. Znamienne, że podobne zarzuty stawiali Ukraińcy, którzy w okresie międzywojennym decydowali się pisać do "Biuletynu Polsko-Ukraińskiego" - pisma mającego pełnić rolę pojednawczą. Ostrzegali oni, że indolencja Polaków w kwestiach problematyki wschodniej zdradza ich ogólniejszą nieumiejętność historycznego myślenia. Zamiast dostrzegać procesy, mechanizmy przemian dziejowych, Polacy zapatrzyli się w swoje legendy. "W nastrojach społeczeństwa polskiego rozpoczęła się ucieczka od stepowej egzotyki dzikiego kraju ukraińskiego, zjawisko przypominające Robinsonadę chłopczyków ubiegłego stulecia. Zjawisko to miało charakter sugestii i wykluczało wszelką możliwość realnej oceny wypadków oraz trzeźwej interpretacji faktów, które w procesie historycznym formowania się nowych zadań narodu polskiego same przez się wyłaniały się z życia" - pisał znany ukraiński dziennikarz jeszcze w roku 1933.3

Nie były to oskarżenia odległe od tych, jakie wysuwał Stempowski. Toteż w jego esejach i listach o Ukrainie tak często przywołuje się wydarzenia z historii, a nawet suche fakty z dziedziny ekonomii, socjologii, by przyswoić społeczeństwu coś więcej niż opowieści o "rycerzach spod stepowych stanic".

Dziwne - ale ta rzeczowa strona faktograficzna nie kłóci się z mitem, który równocześnie wyrasta z esejów i listów Stempowskiego. Bo pisarz, choć nie poszedł tropem mitów romantycznych, to jednak także, na swój sposób, zmitologizował Ukrainę. Widział w niej kraj, gdzie ludzie byli wyżsi ponad hasło jasno określonych granic narodowych, gdzie w dobie szalejących nacjonalizmów gros mieszkańców miało pozostać wierne ideałom zgodnej wielokulturowości i wieloetniczności.

Ten mit nie został jednak stworzony "ku pokrzepieniu serc". Nie służył polskiemu "posiadaniu" ukraińskich ziem, ani dowodzeniu prawa do nich z racji "zdobyczy polskiego pługa i miecza". Pamiętnik Kijowski, w którym znalazły się w tym tonie napisane rozprawy, Stempowski komentował: "Szkoda może czasu na inwentaryzację tych księżycowych włości."4 Mit Stempowskiego służył "byciu" w obszarze, którego wielokulturowość zobowiązywała do ochrony pewnych wartości.

Przede wszystkim do ochrony tolerancji i ciekawości świata, która każe godzić się na rozmaitość, wielobarwność, natomiast wstrętne jej jest zacietrzewienie jednej racji, jednej prawdy i estetyczny ideał uniformu. Można w esejach Stempowskiego wyczytać ostrzeżenie, że ten uniform łatwo zmienia się w szynel, ten zaś dziwnym trafem ma tendencję do okazania się szarym rosyjskim mundurem. I to on, jeśli nic się nie zmieni, zatryumfuje w Europie, ostatecznie przesądzając o jej roli prowincji.

Przyczyny tej katastrofy upatrywał Stempowski w nacjonalizmie. Ten typ myślenia odpowiadał za cywilizacyjną zapaść Europy, a także za utratę przez Polskę wpływów na kresach. W ciągu trzydziestu lat panowania tej ideologii granica polskich wpływów cofnęła się o kilkaset kilometrów! - to ostrzeżenie powraca wielokrotnie w esejach Stempowskiego. Pod wpływem nacjonalistycznych tendencji rzekomo wyższa i atrakcyjna kultura polska gwałtownie traciła siłę i znaczenie. Nawet język polski zaczął ustępować ukraińskiemu, mimo że miał zapewnioną urzędową przewagę. Stempowski komentował to zjawisko: "Zagadnienie Kresów Wschodnich wydaje mi się być w znacznej mierze sprawą usposobienia, gustów i hierarchii wartości Polaków zamieszkałych w rdzennej części kraju. Dopóki widok współobywateli mówiących innym językiem budzi w nich tylko nieprzytomny gniew i manię prześladowczą, tak długo Polakom brakować będzie uzdolnień niezbędnych do przejęcia na Kresach Wschodnich spadku po przodkach."5

Niestety, ten gniew okazał się uparty, a prym na kresach zaczął wieść polski wojskowy i urzędnik o ciasnych, nacjonalistycznych horyzontach. Zwyciężyła polityka w duchu Stanisława Grabskiego i jego naśladowców z ONR-u. Stempowski wspominał młodzieńców, którzy w roku 1938 we Lwowie "szli przez Wały Hetmańskie tupiąc wzorem niemieckich żołnierzy nogami i krzycząc: Tak - jak - Hitler - tak - jak - Hitler - tak - jak - Hitler!!!"6 Konsekwencje tak idiotycznych prowokacji były łatwe do przewidzenia.

Pozostawało pytanie, czy to może się zmienić. Zapatrzony w swój mit, Stempowski uważał, że owszem. Może jeszcze powrócić sytuacja, w której wielonarodowość, wielokulturowość jest zaletą, a nie wadą, bogactwem, a nie źródłem wielorakich nieszczęść. Znamienne, że szukając jakiegoś antidotum na fanatyzm i nienawiść wracał myślą do czasów, które już dla jego ojca należały do bezpowrotnie zamkniętej przeszłości. Zdarzało się, że nawet przywoływał te same urokliwe wspomnienia, jakie napotkamy w pamiętnikach Stanisława Stempowskiego7. Jednak w przeciwieństwie do ojca czynił to tak, jakby ta tradycja ciągle jeszcze mogła żyć i owocować, jakby świat nie był na wskroś przeżarty nacjonalizmami, jakby stanowiły one tylko powierzchowną chorobę nie tykającą zdrowego ducha ukraińskiego i polskiego narodu.

Właśnie tę wiarę Adam Zieliński - prawnik, historyk, dyplomata, doskonale zorientowany w ukraińskiej problematyce - nazywał idealizmem Stempowskiego i krytykował w korespondencji, którą panowie przez jakiś czas prowadzili. Ich listowna wymiana poglądów należy do najciekawszych fragmentów książki.

Wychodząc ze wspólnego przekonania, że Polacy pokpili swoją sprawę na kresach, korespondenci różnili się co do rozpoznania nieodwołalności poczynionych błędów. Stempowski miał nadzieję, że jego mit może się spełnić. Zieliński uważał, że żyjemy w czasie nacjonalizmów i to one nadają ton historycznym przemianom. Akceptowane czy nie, decydują o istocie dziejowych procesów, a tego, co z nich wynika, nie da się przysłonić żadnym mitem i żadną nadzieją jego spełnienia.

Zieliński zarzucał Stempowskiemu romantyczny idealizm, który ma się nijak do rzeczywistości. Mówił o błędzie Michała Czajkowskiego, słynnego Sadyka Paszy, powtarzanym przez Jerzego Stempowskiego. Kiedyś Sadyk Pasza, urzeczony bujnością i bogactwem kultury kozackiej, uwierzył, że to, co wartościowe w polskiej cywilizacji, ma w sobie "kozackiego ducha"(a stąd prosty wniosek, iż wszyscy możemy się "skozaczyć" i Rzeczpospolita sięgać będzie aż po Ural). Podobnie Jerzy Stempowski miał wierzyć w duchową jedność Polaków, Ukraińców i ludzi innych narodowości zamieszkujących tereny Wołynia czy Podola. Takich obszarów nie ma sensu dzielić państwowymi granicami. Zapatrzony w swoją "małą ojczyznę", Stempowski nie godził się z ideą państwa zamieszkałego przez jednolity naród. Takie pragnienie niewiele różni się od hitlerowskiego postulatu ein Volk, ein Reich, ein Führer - pisał z przekąsem.

Zieliński ripostował: "Idąc po linii myślowej Sadyka Paszy, stając na stanowisku, że wszyscy jesteśmy kozakami, czyli innymi słowy, że my i oni to jedno, musimy dążyć do jednego państwa od Odry po Kaukaz. To piękne i śmiałe, ale i nierealne. Sięganie po Ukrainę, to śmiertelny cios w Moskwę, która potrafi nam wtedy sprowadzić na kark Niemców. Pomijając już takie konsekwencje jedności jak Ukrainiec na fotelu prezydenckim czy premierowskim. Osobiście zgodziłbym się może na zasadę, że Polska ma być państwem narodowościowym, w którym wszystkie narodowości są równouprawnione, ale czy Pan sądzi, że coś takiego jest w ogóle realne? Zdaje mi się, że to są rojenia, które papier zniesie, ale o których w ogóle nie można mówić serio..."

Zdaniem Zielińskiego, Polacy wskutek rozmaitych przyczyn, między innymi erupcji nacjonalizmów, zarówno u siebie jak i u sąsiadów, byli niezdolni do objęcia dziedzictwa jagiellońskiej Rzeczypospolitej. Musieli zadowolić się piastowską. A to oznaczało tragiczne wybory: między innymi przymus przesiedleń. Zdaniem Zielińskiego, wybuch nacjonalizmów nie był powierzchowną chorobą, którą można ignorować i ograniczyć swą reakcję do mniej czy bardziej spektakularnych potępień. Jest to trwały proces i należy uwzględnić, że wzrost apetytów na posiadanie własnego państwa będzie u młodych narodów rósł, a nie malał. Dlatego, twierdził Zieliński, należy ustępować państwotwórczym żądaniom Ukraińców nawet za cenę największych wyrzeczeń. Choćby dlatego, że pozostawieni w większej grupie w Polsce muszą być obywatelami nielojalnymi. Żądać od nich lojalności to wymagać, by wyrzekli się marzeń o posiadaniu własnego państwa. Czy Polacy, którzy przez tak wiele lat znajdowali się pod zaborami, mają jakiekolwiek, choćby moralne, prawo wysuwania takich postulatów? - zadawał retoryczne pytanie Zieliński.

Oczywiście, był to cios w utopię Stempowskiego, w jego marzenie o świecie "małych ojczyzn", w którym człowiek nie zaprząta sobie głowy pytaniem o państwowe granice, bo nie one są istotne. Zieliński uderzał w te poglądy uznaniem prawa do posiadania własnego państwa przez naród, który, nawet jeśli dotąd był nieobecny na mapie Europy, to dojrzał do tego, by artykułować swoje pragnienia. Zresztą w tej mierze Zieliński był pragmatystą, uważającym, że nawet jeśli nie wyrazimy zgody na wspomniane zjawiska, to one i tak pozostaną faktem. Nasz opór tylko je rozjątrzy. Konkluzja jego rozważań była jasna i okrutna: należy "ludziom miejscowym" postawić pytanie, kim chcą być, Polakami czy Ukraińcami, i wedle odpowiedzi zmusić do przejazdu na jedną lub drugą stronę, tam gdzie żyje większość ich nowych "rodaków".

Zieliński nie próbował umknąć przed świadomością tragizmu swoich decyzji, a jednak - twierdził - ten tragizm i tak wyda się łagodny w świetle przyszłych cierpień, jeśli decyzje, o jakich pisał, nie zostaną podjęte. Ostrzegał przed tym w chwili, gdy już zbliżały się straszliwe doświadczenia Wołynia, Podola.

W korespondencji między Stempowskim a Zielińskim, bogatsi o wiedzę przyszłych wypadków, możemy zobaczyć, jak okrutne racje historii biorą górę nad dobrymi i łagodnymi racjami mitu. Bo niestety to Zieliński, nie Stempowski, miał rację. A ściślej - nie miał jej w planie moralnym, lecz miał w planie praktycznym. Czy można wyciągnąć stąd wniosek, że mit Stempowskiego był jednym z tych bezpłodnych, a nawet groźnych mitów polskich? Otóż nie. Właśnie dlatego, że tak wiele w nim tonu moralnego, który prowokuje do zajęcia określonej postawy etycznej. A ta przydaje się także w chwili, gdy pociągi z przesiedleńcami muszą kursować na północ i południe, na wschód i zachód. Bo nawet jeśli musimy popełniać zło, nie jest obojętne, z jaką świadomością to robimy. Właśnie ta tragiczna wiedza może nas powstrzymać od popełnienia zbędnych okrucieństw.

 

DANUTA SOSNOWSKA, ur. 1962, historyk literatury, doktorantka IBL PAN. Publikowała w "Kresach", "Krytyce", "Ogrodzie", "Tekstach Drugich" i "Znaku".

Przypisy:

1. B. Wojdowski, Judaizm jako forma losu, "Puls" nr 3(62), 1993.

2. A. Krzyżaniwśkyj, W kole zaczarowanym, "Biuletyn Polsko-Ukraiński", 1933, nr 4(6).

3. J. Stempowski, W dolinie Dniestru..., wyd.cyt., s. 100.

4. Tamże, s. 216.

5. Tamże, s. 245.

6. Por. St. Stempowski, Pamiętniki, Wrocław 1953, oraz "Zeszyty Historyczne", z. 21, 1972 i z. 24, 1973.

7. J. Stempowski, W dolinie Dniestru..., wyd. cyt., s. 186-187.



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama