Wybraliśmy? Pokibicujmy innym...

O przemianach politycznych w 2008 r.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że 2008 będzie rokiem Donalda Tuska w polskiej polityce i Dmitrija Miedwiediewa na arenie międzynarodowej. Obaj politycy mają jednak przed sobą trudne zadanie — pierwszy musi udowodnić, że faktycznie jest specem od cudów, drugi przekonać Rosjan, iż potrafi być drugim Putinem, nie zadzierając przy tym ze swoim potężnym protektorem.

Przepowiadanie politycznej przyszłości, i to nawet tej najbliższej, zawsze będzie tylko zwykłym „gdybaniem". Od wróżenia z fusów odróżnia je jednak nieco większa przewidywalność sceny politycznej. Uważni obserwatorzy dostrzegają bowiem, że liczba niespodzianek w polityce maleje wraz z upływem kolejnych dekad.

Odchodzą więc w przeszłość nieobliczalni dyktatorzy, coraz częściej zastępuje ich zaś wyborcza kartka. Z tej prawidłowości wyłamuje się oczywiście Rosja — to osobny przypadek państwa, którego obywatele nie rozumieją, nie chcą, a wręcz boją się demokracji. Oni tęsknią za batem i silną ręką.

Skoro więc człowiek coraz częściej sięga po zdobywanie władzy za pomocą woli ludu, to pojawiają się tym samym możliwości różnego rodzaju przewidywań i politycznych spekulacji. I to coraz częściej trafnych. Dowodem tego są chociażby ubiegłoroczne wybory parlamentarne w naszym kraju, które niemal idealnie odzwierciedliły preferencje Polaków ujawnione w przedwyborczych sondażach.

Owszem, zdarzają się co jakiś czas polityczne „gwiazdki znikąd" w rodzaju Stanisława Tymińskiego czy też zupełnie niespodziewane wydarzenia, jak pamiętny 11 września, ale są to raczej efemerydy, wyjątki potwierdzające regułę. Podobnie będzie też zapewne w politycznym 2008 roku. Przewidywalnie, ale z małym marginesem na ewentualne polityczne szaleństwa.

Arabski targ

Kończy się powoli sto dni względnego spokoju, zadeklarowanego przez opozycję wobec rządu Donalda Tuska. Nowy rok to jednak przede wszystkim początek spłacania kredytu zaufania, jakiego wyborcy udzielili „człowiekowi z Gdańska".

Sytuacja Tuska jest dobra — premier może liczyć na przychylność zdecydowanej większości mediów, a sondaże od dłuższego czasu wskazują na rekordowe, ponad 50-proc,. poparcie dla Platformy Obywatelskiej. Ale z polityką jest jak z handlowaniem na arabskim targu — trzeba mieć jakąś „górkę", żeby było potem z czego spuszczać. Przekonał się o tym boleśnie rząd Leszka Millera, którego „górka" w błyskawicznym tempie skurczyła się do rozmiarów bliskich wyborczemu progowi...

Jeśli zaś Tusk marzy o zwycięstwie w wyborach prezydenckich w 2010 roku, musi postępować niezwykle ostrożnie i nie drażnić specjalnie wyborców niepopularnymi decyzjami. Szkopuł w tym, że nie da się rządzić, chowając jedynie głowę w piasek.

Trzeba jakoś spełnić postulaty płacowe górników, nauczycieli czy kolejarzy, uśmiechnąć się liberalnie do biznesmenów i na dodatek jeszcze zapobiec erupcji kipiącego wulkanu, jakim jest dziś cała polska służba zdrowia.

W tym samym czasie Lech Kaczyński może skupić się na budowie swojego pozytywnego wizerunku, jako „męża stanu", bywalca światowych salonów, który „nie ma nic wspólnego" z ewentualnymi niepopularnymi decyzjami Tuska. Identyczną taktykę z dużym powodzeniem zastosował zresztą w swoim czasie Aleksander Kwaśniewski.

Szykuje się więc kolejny wyborczy rok z metą w Pałacu Prezydenckim. Ale to dopiero w 2010 roku. Do tego czasu Tusk musi jakoś utrzymać wysoką popularność. Obaj rywale będą więc dążyć do możliwie największej marginalizacji konkurenta. Tak dziś w polskich warunkach można tłumaczyć niezwykle modne ostatnio słowo „kohabitacja".

Na razie pierwsze małe zwycięstwo odniósł Donald Tusk — wiadomo już, że w 2008 roku zakończymy naszą wojskową obecność w Iraku.

Zmiana punktu siedzenia

Prawo i Sprawiedliwość z pewnością nie zamierza ułatwiać życia rządzącej koalicji PO-PSL. Tym bardziej że pała żądzą wzięcia srogiego rewanżu za ostanie dwa lata bycia dyżurnym workiem treningowym, narażonym na bezpardonowe ataki opozycji.

Pytanie tylko, jak będzie wyglądał ów scementowany do niedawna PiS. Bo po odejściu kilku prominentnych polityków powstała niemała wyrwa w konserwatywnym skrzydle tej partii. Jarosław Kaczyński ma jednak nadal sporo atutów w swoim ręku: ciągle potężny klub, składający się w zdecydowanej większości z wiernych sobie parlamentarzystów, potencjalną pomoc ze strony brata — Prezydenta RP i wreszcie ogromną polityczną determinację powrotu do władzy. A że jest politykiem potrafiącym świetnie realizować długofalowe cele, najlepiej pokazuje sposób, w jaki rozmontował populistyczne przystawki z Samoobrony i LPR.

Paradoksalnie Kaczyńskiemu sprzyja też trwanie PiS-u w opozycji — a ta, jeśli chce przetrwać, musi postawić na wewnętrzną konsolidację i jednego wyrazistego lidera. Tak nakazuje polityczny instynkt samozachowawczy.

A jest to o tyle ważne, że już wkrótce czekają nas dwa wielkie spektakle medialne w postaci nowych sejmowych komisji śledczych. Te zaś zapowiadają się dalece bardziej ekscytująco niż nudne posiedzenia komisji ds. prywatyzacji banków z poprzedniej kadencji Sejmu. Tym razem bowiem sejmowi śledczy badać będą okoliczności tajemniczej śmierci b. posłanki SLD Barbary Blidy oraz zajmować się kulisami afery korupcyjnej z b. posłanką PO Beatą Sawicką i przystojnym agentem CBA w tle.

Szeryf i Niedźwiediew

Mocnym akordem tegorocznego politycznego sezonu za granicą będą marcowe wybory prezydenckie w Rosji. Ich wynik jest już jednak z góry znany — wiadomo, że Rosjanie karnie zagłosują na putinowego pomazańca w osobie Dmitrija Miedwiediewa. O wiele bardziej interesujące jest pytanie, co zrobi dalej Miedwiediew? Czy stanie się kremlowskim figurantem w rękach starego-nowego premiera Władimira Putina, czy też może spróbuje pokusić się o pełnię władzy i utrącenie swojego dotychczasowego dobrodzieja? To drugie wydaje się raczej wątpliwe, bo Miedwiediew nie dysponuje ani charyzmą Putina, ani też jego kontaktami z rosyjskimi specsłużbami. Dobrze za to czuje się w roli wiernego aparatczyka.

Do wyborów prezydenckich szykują się też za Wielką Wodą — w listopadzie Amerykanie wybierać będą następcę George'a W. Busha, który zgodnie z konstytucją nie może już ubiegać się o trzecią kadencję prezydencką. Ale w przeciwieństwie do zwyczajów rosyjskich, walka o najwyższy amerykański urząd będzie jak zwykle toczyć się do samego końca. Najpierw jednak kandydaci muszą stoczyć morderczą walkę o nominację w łonie własnej partii. Wśród demokratów faworytem jest Hillary Clinton, zagrozić zaś jej może czarnoskóry senator Barack Obama. Któreś z nich zmierzy się więc zapewne w ostatecznej rozgrywce z kimś z republikańskiej dwójki — najprawdopodobniej z charyzmatycznym Rudolphem Giulianim, byłym burmistrzem Nowego Jorku, względnie z senatorem Johnem McCain'em, bohaterem wojennym z czasów Wietnamu.

Efekt domina

Na obrzeżach wielkiej polityki sytuuje się dziś niepozorne Kosowo. Ale już wkrótce właśnie ta maleńka kraina może znaleźć się w oku politycznego cyklonu, a to za sprawą spodziewanego jednostronnego ogłoszenia niepodległości. Dziś autonomiczne Kosowo należy formalnie do Serbii, ale zamieszkiwane jest w 90 proc. przez kosowskich Albańczyków. Dlatego wbrew sprzeciwom Serbii, popieranej tradycyjnie przez Rosję, niepodległość Kosowa zostanie uznane przez Unię Europejską, ONZ i Stany Zjednoczone. To zaś może skutkować efektem domina. W kolejce do niepodległości czekają bowiem następni: samozwańcze republiki Naddniestrza i Osetii Południowej, nie wspominając już nawet o Baskach, Szkotach czy Kurdach.

Z zupełnie innych powodów rozpada się za to Królestwo Belgii. Państwo, które dopiero po kilkumiesięcznych próbach zdołało wyłonić kruchutki rząd, jest coraz bardziej skonfliktowane i przepołowione narodowościowo. Waloni i Flamandowie najwyraźniej postanowili jednak wziąć ze sobą definitywny rozwód. Najprawdopodobniej więc już wkrótce straci na aktualności tytuł słynnej amerykańskiej komedii: „Jeśli dziś wtorek— jesteśmy Belgii", a słynne belgijskie czekoladki staną się przyczyną sukcesyjnego sporu dwóch niegdyś tak bliskich sobie nacji.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama