Zaprośmy się do stołu

To jak zrobić z Polski kraj swoisty, bo polski, a zarazem życzliwy nie tylko dla swojaków?

Więź 2-3/2012

Jerzy Sosnowski

Zaprośmy się do stołu

Eks post

U schyłku lat 70. odbył się w mieszkaniu mojej dalekiej krewnej wielki zjazd rodzinny. Ostatni taki zjazd. Będąc uczniem liceum, zobaczyłem nagle przy stole ludzi, których w większości znałem jedynie z opowiadań. Więc siedział tu cioteczny brat mojego dziadka, który (brat, nie dziadek) był amantem przedwojennego kina. Jego siostry: kilka starszych pań w ciemnych sukniach z koronkowymi kołnierzykami; każdy z nich spinała ocalona z dawnych czasów kamea. Krewni, bliżsi i dalsi. Przed moimi oczami otworzył się na chwilę świat jak ze starego kina, a ja sam musiałem z pewnym zakłopotaniem grać w nim rolę dobrze wychowanego beniaminka. Któraś z ciotek stwierdziła, że mam głowę „całkiem jak Tadeusz” i przez chwilę poczułem na karku nieznany mi wcześniej ciężar. Na szczęście wkrótce pozostawiono „dzieci” w spokoju, a zaczął się czas anegdot, ustalania koligacji, nieco już zatartych w pamięci, opowieści o podróżach z czasów, gdy brat babci uczestniczył jako młody chłopak w rajdzie Monte Carlo, a siostra dziadka zrobiła skandal i wbrew woli rodziców porzuciła studia, żeby wziąć ślub z oficerem Legionów.

Więcej takich spotkań nie udało się urządzić. W ten sposób – tak sobie dziś myślę – miałem okazję być świadkiem zamknięcia dziejów Wielkiej Rodziny, która w czasach przed moim urodzeniem stanowiła w wielu kręgach naturalną formę życia towarzyskiego. Dzisiaj spotykamy się na ogół w gronie przyjaciół, rzadziej – najbliższych krewnych. I, co charakterystyczne, mamy pewien kłopot, bo podczas takich spotkań należałoby porozmawiać… A oznacza to nieraz stąpanie po polu minowym.

Nie, nie będę nikomu wmawiał, że to choroba wcześniej zupełnie nieznana: już wkrótce po owym zjeździe rodzinnym był Sierpień, po nim stan wojenny – i nagle okazało się, że ciotczyne imieniny (w węższym gronie, niż tamto) skupiają zarówno wściekłą na komunę młodzież, jak zbyt (naszym zdaniem) ogólnikowo zmartwionych dorosłych, a wreszcie i jednego czy dwóch entuzjastów generała Jaruzelskiego. Skutki dla atmosfery przy stole były – powiedzmy to oględnie – opłakane. W wielu domach wprowadzono wówczas zasadę, której nie porzucono do dziś, a mianowicie: „Tylko nie rozmawiajmy o polityce”. Niemniej w zupełnie nowej sytuacji, z inaczej zdefiniowanymi obozami, polityka stała się najbardziej ekscytującym nas dziś tematem – i kiedy nie można o niej mówić, czasem wydaje się, że w ogóle nie ma o czym mówić. Przy czym, co gorsza, „linki” do polityki prowadzą od tematów do tej pory politycznie neutralnych – i nie jest bezpiecznie wszcząć pogawędkę o Wajdzie, serialu pokazywanym w TVN, Kilarze („ty wiesz, że on słucha Radia Maryja?”), czy wystawie sztuki współczesnej. O Kościele już nie wspominając.

Przyznaję niechętnie: jakaś logika w tym jest, bo w Polsce rozgorzał istotny spór kulturowy, maskowany jedynie awanturami politycznymi o niewielkim stopniu powagi. W istocie chodzi więc o pytanie dotyczące modernizacji Polski oraz naszej tożsamości w nadchodzącym stuleciu – i w tym sensie rozmowa o literaturze i sztuce ma pośredni związek z dzielącym nas konfliktem. Problem jednak w tym, że żadna ze stron nie umie bądź nie chce tego konfliktu jasno i precyzyjnie opisać, częstując nas albo kompletnie już paranoiczną narracją o zamachu w Smoleńsku (nie mówię o ewentualnych błędach w śledztwie, to inna kwestia), niepolskim rządzie i tak dalej – albo okrągłymi frazesami, skrywającymi trywialny fakt, że partia, będąca dłużej przy władzy, zasysa masę karierowiczów, dla których zdobycie a następnie utrzymanie stanowiska jest jedynym, dającym się pomyśleć celem. W dodatku uczestnicy kłótni – bo już nie dyskusji przecież – powtarzają w kółko to samo, co dodatkowo podgrzewa emocje, bo trudno się nie denerwować, kiedy ktoś z „naszych” tłumaczy „tamtym” tysięczny raz to samo, a tamci wciąż trwają przy swoim (lub, jeśli ktoś woli takie ujęcie, gdy ktoś z „tamtych” po raz tysięczny próbuje przekonać nas do głupstwa).

Owszem, są próby „zstąpienia do głębi” i zarysowania alternatywy istotniejszej niż kwestia, czy rację ma Adam Hoffman, niezmiennie odsądzający premiera Tuska od czci i wiary, czy, wprost przeciwnie, rację ma Stefan Niesiołowski, z nużącą furią wyrzekający na prezesa Kaczyńskiego. Taką próbę niewątpliwie stanowiła książka Jarosława Marka Rymkiewicza Samuel Zborowski, od której włos mi się zjeżył na głowie, ale przynajmniej musiałem się po jej przeczytaniu zastanowić, dlaczego tak dramatycznie się z wielkim pisarzem nie zgadzam. Takie próby słychać nieraz w kręgu Krytyki Politycznej, by wspomnieć choćby tylko o książce Agnieszki Graff Rykoszetem, która skądinąd też skłaniała mnie do polemiki (mniej fundamentalnej niż Rymkiewicz). Głosów podobnych jest pewnie więcej, ale niełatwo do nich dotrzeć, ulegamy bowiem wszyscy wrażeniu, że toczy się przed naszymi oczami bitwa dwóch zwartych szeregów, i nawet wypowiedź niezależna i godna rozważenia zostaje poddana, jak myśliwiec NATO, prostej identyfikacji według systemu swój-obcy, obcych zaś z założenia nie czytamy. Więc dalejże, z rozwianym włosem, piętnować osobników, deklarujących podziw dla tych, których my nienawidzimy i odwrotnie; choć chwila refleksji pozwoliłaby nam zauważyć, że jednakim piętnem obarczamy w rezultacie ludzi, którzy naprawdę plotą androny i tych, których sądy mogłyby nam interesująco wzbogacić obraz świata. A przynajmniej pozwolić pomyśleć lub wręcz porozmawiać z kimś na tematy ciekawsze i ważniejsze, niż to, kto co powiedział onegdaj na specjalnie zwołanej konferencji prasowej.

Przed sporem o przyszłość kultury polskiej nie uciekniemy, ale gdyby jego meritum udało się uchwycić w precyzyjnych słowach, emocje byłyby mniejsze. Sądzę bowiem, że stosunkowo trudno byłoby znaleźć we współczesnej Polsce ludzi, którzy naprawdę życzyliby sobie porzucenia naszej tożsamości i roztopienia się w magmie nieokreślonej europejskości, jak i ludzi, którzy na podobieństwo Amiszów chcieliby wyrzec się dorobku cywilizacji z ostatnich trzech stuleci i wskrzesić sarmatyzm. Zapewne okazałoby się zatem, że różnice w najbardziej podstawowych nadziejach, w wymarzonych celach – owszem, istnieją, nie są jednak aż tak szalone, byśmy nie mogli dyskutować o nich spokojnie. Polska nie stała się nagle obszarem, zamieszkanym przez paleotradycjonalistów lub zgoła rodzimych neofaszystów z jednej strony, a z drugiej – lewaków, wrogich wszystkiemu, co wzniosłe, wspominających za to ze czcią Feliksa Dzierżyńskiego. Ofiary katastrofy pod Smoleńskiem opłakiwaliśmy przez kilka dni wspólnie! Zapiekłą niechęć budzi ksenofobia, nie patriotyzm; bluźnierstwa, nie zaś krytyka instytucji Kościoła – choć i to prawda, że w toku awantury jedno bierze się nieraz za drugie, i że oczywiście zdarza się czasem spotkać prawdziwego ksenofoba oraz rzeczywistego bluźniercę. Zdarza się c z a s e m; nie spotyka się ich bez przerwy.

Zdaję sobie sprawę, że powtarzam dość poczciwie rzeczy oczywiste i zarazem mocno odległe od emocji, które nam na co dzień towarzyszą. Z obawą przypominam sobie (nie wiem, czy nie zmyśloną) opowieść o pewnym programie telewizyjnym sprzed dwudziestu lat. Otóż rozmawiano w nim na żywo z telewidzami o różnych problemach życiowych – i jakoby pewnego razu zadzwoniła do niego kobieta, która zwierzyła się, że jej mąż bija ją prętem (od zasłon, zdaje się). A prowadzącym był pewien znakomity dziennikarz, zresztą senator, osoba o tyleż ceremonialnym, co łagodnym sposobie bycia. I redaktor ów na to straszliwe wyznanie zareagował podobno następująco: „Proszę pani, jak ma właściwie na imię pani mąż?” – „Franciszek”. „To ja poproszę teraz kamerę bliżej” (na ekranie pokazało się jego zbliżenie; prowadzący spojrzał prosto w obiektyw). „Panie Franciszku! – rzekł z troską w głosie. – No, jakżeż tak można? Żonę?? Prętem???”

Więc świadom, że może nie jestem daleko od tej postawy, powiem jednak, jakie zamarzyło mi się tymczasowe remedium na nasze pełne histerii kłótnie. Otóż należałoby, po pierwsze, wyrwać się z kręgu bieżącej polityki i zainteresować się tematami całkowicie oderwanymi od niej, jak: szczegóły bitwy pod Trafalgarem; neutrina, które jakoby poruszają się szybciej od światła; niewątpliwie wciągająca jest też kwestia układania ikebany. Nie żartuję: posiadłszy wiadomości z podobnych dziedzin moglibyśmy spotkać się i o tym właśnie porozmawiać. Lecz w tym momencie pora jeszcze na krok drugi: chodziłoby mianowicie o opanowanie umiejętności snucia – bez nudzenia słuchaczy – długich historii (jak Jerzy Stempowski, który podobno, nie zastawszy kiedyś przyjaciół, a jedynie ich córkę, w oczekiwaniu na gospodarzy zabawiał ją przez kilka godzin opowieścią o rozmaitych tradycjach zdobienia porcelany). Kadra, od której można by odebrać kilka lekcji, już jest, to stowarzyszenie Studnia O., grupujące „opowiadaczy” i organizujące w Warszawie coroczny Międzynarodowy Festiwal Sztuki Opowiadania, na którym można posłuchać zarówno baśni z Bliskiego Wschodu, jak relacji z podróży na Syberię czy pasjonującego pono występu polskiego opowiadacza, relacjonującego przebieg meczu piłki nożnej Polska–Brazylia z roku… 1938 (na podstawie ówczesnej prasy i zachowanej częściowo relacji radiowej).

Wyposażeni w ten sposób, możemy spotkać się z przyjaciółmi i rodziną, i spędzić dziwny a intrygujący wieczór. Jak w wierszu Włodzimierza Szymanowicza Zaproście mnie do stołu (śpiewanym kiedyś przez Elżbietę Wojnowską): „Może znajdzie się między wami wojażer / Opowie / o dawnych krajach, egzotycznych krajach…”. Im bardziej egzotyczny temat, tym lepiej. Przypomnimy sobie, jak słuchać się nawzajem, nie szykując się do gwałtownej polemiki, nie zakrzykując rozmówcy – bo poruszane kwestie nie będą budziły złych emocji. Odkryjemy barwne zainteresowania bliźnich.

I wtedy, po jakimś czasie, będzie można ostrożnie zapytać ludzi, których zdążyliśmy polubić: „To jak zrobić z Polski kraj swoisty, bo polski, a zarazem życzliwy nie tylko dla swojaków; i jak – nowoczesny, w którym dobrze czuliby się także ludzie, odnoszący się do nowoczesności z lękiem?”

Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama