Dziecko PRL-u

Jak to właściwie było? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie. Motywy są trzy, nie wiem, który najsilniejszy

Więź 5-6/2012

Jerzy Sosnowski

Dziecko PRL-u

Eks post

Jak to właściwie było? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie. Motywy są trzy, nie wiem, który najsilniejszy.

Po pierwsze, drażni mnie nieuniknione zapewne upraszczanie naszych indywidualnych historii w śmiałą syntezę, a co gorsza w którąś z dwóch popularnych syntez: jedna powiada, żeśmy się urodzili w niewoli i do 1989 roku trwaliśmy pod okupacją, a wszelkie kontaktowanie się z instytucjami życia oficjalnego miało charakter może nieuświadamianej, ale tym gorszej kolaboracji (w wersji radykalnej pointuje się tę opowieść twierdzeniem, że nic się nie zmieniło). Druga, całkiem przeciwnie, sugeruje, żeśmy żyli wówczas w krainie mlekiem i miodem płynącej, zapewniającej bezpieczeństwo socjalne, doskonałe zaopatrzenie i dużo wolnego czasu (w wersji radykalnej sugeruje się, że wszystko popsuła Solidarność i do dziś nie możemy się pozbierać).

Po drugie, prowadząc audycje na temat życia w Polsce w latach 60. i 70., a też oglądając rozgrywające się przed ‘89 rokiem filmy, coraz częściej łapię się na tym, że ludziom młodszym ode mnie trzeba strasznie dużo tłumaczyć. Choćby początkową scenę z uroczego filmu Jacka Borcucha „Wszystko co najważniejsze”, w którym latem 1981 roku nastolatek częstuje kolegów paczką amerykańskich papierosów, koledzy zaś odkrywają, że wyciągnęli z niej „Klubowe”. Ile w tym geście podskórnych komunikatów: że właściciel paczki ma dostęp do dolarów, lub przynajmniej bonów (tu konieczny przypis, czym były bony), bo amerykańskie papierosy można było przecież dostać jedynie w Pewexie; że ten jego dostęp nie jest nieograniczony, skoro chłopak miał zaledwie jedną paczkę i przełożył do niej produkcję krajowego przemysłu tytoniowego; że pudełko z USA jest fetyszem, którego nie wyrzuca się na śmieci (czy ktoś młodszy ode mnie uwierzy, że popularną ozdobą mieszkania bywały wówczas puste puszki po zagranicznym piwie?!); że chłopcy przebywają, jak my wszyscy wówczas, na pograniczu rzeczywistości i marzenia, udając, że świat jest inny, niż jest – czyż „Klubowe” wyciągnięte z paczki amerykańskich papierosów nie smakują inaczej? – a zarazem, że do tego pogranicza mają stosunek pełen autoironii, bo to jednak tylko „Klubowe”… I tak dalej.

Po trzecie, rozmawiając na antenie ze świadkami czasów, które pamiętam lepiej lub gorzej (lata 60. są dla mnie wspomnieniem mocno zatartym, nie chodziłem wtedy jeszcze do szkoły), łapię się na czymś, co chyba należy określić mianem „astygmatyzmu wyobraźni”. W rezultacie bowiem widzę często („przed oczyma duszy mojej”) dwa obrazy, które nijak do siebie nie przystają. Do jednego nieraz zwyczajnie tęsknię: to rozmaite miłe wspomnienia z dzieciństwa, smak ówczesnych radości i ekscytacji; drugi odmalowują przede mną ludzie, mający wówczas znacznie więcej lat niż ja, którzy doświadczyli na własnej skórze niesprawiedliwości systemu, bezwzględności milicji i SB, wreszcie obezwładniającego absurdu tamtej epoki. Zwierzałem się już chyba kiedyś na tych łamach, z jaką głupią miną odkryłem, że najsympatyczniejsza zima mojego dzieciństwa, z wyjątkowo atrakcyjnym programem Teleferii, zachwycającymi prezentami pod choinkę i tak dalej – wypadła w sezonie procesów pomarcowych, pacyfikacji „Praskiej Wiosny” i rozpaczliwych rozstań na Dworcu Gdańskim (skąd – przypis dla najmłodszych czytelników – odjeżdżali z Polski emigranci 1968 roku). Nie jest żadnym odkryciem, że dziecko chronione bywa przed dociskiem historii, że poznaje ją stopniowo, dorastając; mówię jednak nie o intelektualnym, lecz o emocjonalnym rozdarciu, które każe przypominać sobie z niepokojem Leibniza teorię monad. Czyż ze swoim indywidualnym doświadczeniem świata nie jesteśmy monadami bez okien? Czy nasze biografie – nie urzędowe CV, ale BIO-grafie: z uczuciowym zabarwieniem, trudną do wytłumaczenia hierarchią doznań, intymnym szyfrem scen niby nieznaczących, a decydujących o naszym losie – w ogóle się ze sobą przecinają?

Gdyby na to ostatnie pytanie dać odpowiedź bezwzględną: nie przecinają się ze sobą, ponieważ każdy z nas snuje powieść o sobie samym we wnętrzu nieprzekazywalnych doznań, to kwestia, od której zacząłem – „jak to właściwie było?” – ukazywałaby zaskakujące oblicze. Słówko „właściwie” zdradza przecież chęć zdystansowania się do tego, co się w gruncie rzeczy naprawdę zapamiętało. „Jak to właściwie było?” – a więc było jakoś inaczej, niż spontanicznie i „niewłaściwie” wiem. Lub jeszcze inaczej: zamknięty w kokonie tego, co niezwerbalizowane, poszukuję międzyludzkiego porozumienia i zewnętrznego uspójnienia mojej chaotycznej świadomości, nawet za cenę przekształcenia bezpośrednich danych w uporządkowaną narrację, a więc (to bardzo nieprzyjemne „więc”) zdradzenia swojej mglistej, zgoda, lecz przeżytej prawdy.

Po ukazaniu się poprzedniego numeru WIĘZI jeden z użytkowników Facebooka umieścił na swoim profilu link do mojego tekstu, przywołując cytowany przez mnie fragment Bierdiajewa o życiu w dwóch prawdach: jednej, doświadczanej osobiście, na zasadzie tu-oto, oraz prawd komunikowanych i dowodzonych innym, które są zaledwie odpryskiem tamtej. Wywiązała się z tego pasjonująca i niezwykle wyrafinowana dyskusja filozoficzna, którą śledziłem coraz bardziej onieśmielony stopniem wykształcenia uczestników, powoływali się oni bowiem a to na Wittgensteina, a to na Gottloba Fregego, używali terminów znanych jedynie fachowcom – o czym zresztą informuję zwłaszcza ludzi, którzy uważają internet jedynie za gigantyczne śmieciowisko. Jeśli dobrze zrozumiałem, dominował w tej wymianie zdań pogląd, że jesteśmy istotami językowymi, o ile więc gołe doznanie zmysłowe nie posługuje się pojęciami, o tyle jednak przekształcając je w doświadczenie, a więc integrując i porządkując, już sięgamy po język (także: sami dla siebie) – i zatem Bierdiajewowski pogląd, że nie sposób tego doświadczenia przekazać innym, stanowi jedynie słabą wymówkę, alibi dla nieporządnej myśli.

Ale właśnie, pomijając już mistycyzm, o który Bierdiajewowi tak naprawdę (zdaje się) chodziło, to w moim zakłopotaniu PRL-em ujawnia się mechanizm, zaprzeczający powyższemu stanowisku. Czy bowiem nie jest tak, że ta źródłowa niespójność we wspomnieniu, jego wielowarstwowość i emocjonalne rozchwianie, stanowi o jego prawdzie, która zanika w opowieści? Zwłaszcza, że pojawia się ono również w najpóźniejszych wspomnieniach sprzed roku 1989. Nic na to nie poradzę, że przejęty przecież narodową tragedią, jaką był w moim najgłębszym przekonaniu stan wojenny, równocześnie przeżywałem ekscytujący okres pierwszej dorosłości – fascynacje mistrzami, spotykanymi na Uniwersytecie, filmami, obejrzanymi w uczelnianym DKF (w zwykłych kinach, jeśli mnie pamięć nie byli, nie było kompletnie nic ciekawego), przeczytanymi książkami; w tym samym czasie doświadczałem też wielkiej miłości i żarliwych przyjaźni, snułem rozległe plany na przekór realiom, tym łatwiejsze, że właśnie od realiów oderwane, bliższe niezobowiązującym marzeniom niż projektom oczekującym realizacji… Jakkolwiek wyszydziłem na początku politycznie nacechowane stereotypy, „czarny” i „biały” mit PRL, mit martyrologiczny i mit apologetyczny, to przecież nawet sami dla siebie potrzebujemy jakiejś formuły, która by nasze doświadczenie w skrócie ujmowała. A formuła podobna w stosunku do tamtego państwa, takie mam wrażenie, nie istnieje.

Do państwa, dodajmy, którego już nie ma i którego rekonstrukcji nie chce żadna, licząca się bodaj najsłabiej grupa polityczna. Podkreślam ten fakt między innymi dlatego, że widoczna w młodym pokoleniu żartobliwa fascynacja tamtymi realiami bywa niekiedy przedstawiana jako, co najmniej, dowód na żywotność idei komunistycznych. Tymczasem jeśli w centrum Warszawy wielkim powodzeniem cieszy się knajpa „Pijalnia wódek i piwa”, wystylizowana na dworcowy bufet (!!!) z czasów Polski Ludowej, to przecież nie oznacza to niczego ponad to, że jej młodzi bywalcy poszukują nieco perwersyjnego dreszczu. Skądinąd jestem prawie pewien, że gdyby naprawdę, nie w konwencji umowy, z której bez przeszkód można się w każdej chwili wycofać, zostali umieszczeni w realnym bufecie dworcowym sprzed lat trzydziestu, po krótkiej chwili oszołomienia popadliby w bezgraniczną frustrację…

Ale ten brak związku między żywym nawet sentymentem do minionej epoki a poglądami politycznymi wart jest podkreślenia z jeszcze jednego powodu. Mam mianowicie zabawne (trochę…) wrażenie, że jako zbiorowość ulegliśmy swoistej fiksacji na wydarzeniach sprzed lat. Co chwila spotykam ludzi, którym najwidoczniej zdaje się, że trwa stan wojenny. Zapalczywie określają oni mianem „stronników Jaruzelskiego” ludzi, którzy 13 grudnia 1981 roku byli w kołysce lub mieli się dopiero urodzić w przyszłości; żądają, by pod groźbą zaliczenia do komunistycznej jaczejki przyznać, że nic dobrego w czasach PRL-u nie powstało. Czasem mnie to drażni, częściej śmieszy, bo temperatura sporu o niechciany przez nikogo (raz jeszcze podkreślmy) system polityczny sprzed lat wydaje mi się zadziwiającym novum w dyskusjach historycznych. Uniemożliwiającym zresztą rzetelne, jak w dyskusjach historyków by się godziło, rozróżnienie na rozmaite istniejące wówczas sfery życia, kręgi społeczne, strategie przetrwania (od serwilizmu, przez koniunkturalizm, eskapizm, grę z systemem, aż po mniej lub bardziej otwartą kontestację).

Tak, należę do dzieci PRL-u – nie wybierałem momentu ani miejsca urodzenia. Tak, przeżyłem w PRL-u wiele dobrych chwil, choć i wiele złych. Przyzwoicie się wyedukowałem w PRL-owskich szkołach i na PRL-owskiej uczelni, a także dzięki PRL-owskim mediom, które poza propagandą, nietrudną do rozpoznania i, jak się okazało, mało skuteczną, rozpowszechniały również wiele cennych treści (w cieszącej się złą sławą telewizji Macieja Szczepańskiego – w latach 70. – klasyka filmowa była pokazywana o dwudziestej, a Teatr Telewizji tworzyli najwybitniejsi artyści tamtego czasu). Owszem, marzyłem o wolnej Polsce. Euforycznie przeżyłem rok 1980 i 1989. Przeraźliwy misz-masz…

Ale nasze dzisiejsze problemy i wybory nie mają z tym wszystkim nic wspólnego.

Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Mieszka w Warszawie.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama