Obrazki z życia imperium

Recenzja: Ryszard Kapuściński, Imperium, Warszawa 1993

 

Materiału do opisania Imperium dostarczyły Ryszardowi Kapuścińskiemu zapiski z kilku podróży, zapoczątkowanych jeszcze w czasach, gdy największym marzycielom nie śniło się, iż dożyją momentu, kiedy o Związku Sowieckim będzie się mówić jako o czymś "byłym". Kapuściński opisuje swoje spotkania z tamtym światem w trzech niejako odsłonach. Pierwsze spotkanie (1939-1967) zaczyna się od momentu wkroczenia wojsk sowieckich do rodzinnej miejscowości autora, Pińska na Polesiu. Spotkanie drugie zawiera część Z lotu ptaka (1989-1991), a więc rozgrywa się już u schyłku komunistycznego kolosa. Wtedy to Kapuściński niczym "wszędobylski reporter" przemierzył wiele republik; licznik tych wypraw wystukał "jakieś 60 tysięcy kilometrów". I wreszcie - odsłona trzecia, czyli Ciąg dalszy trwa (1992-1993). Innymi słowy - sukcesja po Imperium jest ciągle do objęcia? A może takie zakończenie to tylko chwyt dziennikarza, który nigdy nie zamyka tematu? Groźne memento...

Autor sam przestrzega przed "polifoniczną" konstrukcją książki, w której powracać będą motywy i wątki widziane w różnym czasie i - co ważniejsze - w różnych kontekstach, zarówno politycznych, jak i, szerzej, kulturowych. Czy jednak założona polifoniczność przekonuje o tezie autora, że sama konstrukcja tekstu jest jakoby odwzorowaniem tego, co działo się (i dzieje) naprawdę? Kapuściński nie podejmuje re-konstrukcji gmachu Imperium, przeciwnie, zagłębiając się w lekturę śledzimy, jak rozpada się sama relacja, bo - jak twierdzi autor - podąża ona za rzeczywistym rozpadem "tematu". Czy tak było i czy - co ważniejsze - tak wolno pisać o Imperium? - ta wątpliwość prześladuje czytelnika.

Pierwszy kontakt z Sowietami we wrześniu 1939 roku to zaledwie epizod, który zapowiada prawdziwą inicjację w tajniki Imperium. Drugie zbliżenie ma miejsce daleko w głębi kontynentu, podczas wyprawy koleją transsyberyjską. Podróżnika fascynuje rozpoznawanie geografii mijanych krain, śledzi na mapie mijaną trasę, trudno jest mu uwierzyć, jak skrawek papieru mieści te wspaniałe przestrzenie. Zapis wierny jest odcinkom trasy: Zabajkalsk, Czita, Ułan-Ude, Krasnojarsk, Nowosybirsk, Omsk, Czelabińsk, Kazań, wreszcie - Moskwa. Widziany z pociągu kraj kusi tajemnicą, ale jest to tajemnica groźna, rzecz dzieje się w roku 1958, a więc niewiele po "odwilży", zbyt słabej i powierzchownej, aby unicestwić "inny", obozowy świat, którego znakiem są łagrowe płoty - ciągnące się setkami i tysiącami kilometrów wzdłuż torów Transsyberyjskiej...

Nie sposób jednak zapomnieć, iż polski podróżnik wkroczył na drogi, którymi jego rodacy wędrują od kilku już stuleci; oczywistym jest, iż w pamięci ożywają romantyczne klisze, narzuca się przypomnienie paryskich wykładów Mickiewicza i zamieszczone tam cytaty z pamiętników jenerała Kopcia, pojmanego pod Maciejowicami, a potem jako rosyjskiego jeńca wiezionego kibitką na Kamczatkę. Taka to już jest natura polskiego przybysza - jak pisał o tym niegdyś Aleksander Wat - jadąc w przód w przestrzeni wielkiej Rosji, w czasie - cofa się, penetruje historię, wspomina...

Biel śnieżnych równin, poczucie nieograniczoności, jakże literackie, w ilu już ujęte pismach - poczucie tego, jak nie sposób odnaleźć siebie wobec rosyjskiego bezkresu... I lektury jakby ciągle te same - na początek oczywiście Cendrarsa Proza transsyberyjskiej kolei... Podróżnego zdumiewa, jak nieustannie narzucają mu się myślowe stereotypy, jak jadącego przez ten kraj Europejczyka ogarnia poczucie zapadania się, rozmywania w bezmiarze, a zarazem w nierzeczywistym świecie literackich skojarzeń, rzadko wzbogaconych o głębszą refleksję. Choć można zawsze przywołać Bierdiajewa i jego studia o wpływie przestrzeni - nieograniczonej, wielkiej - na duszę Rosjanina...

W kolejnych wyprawach - jest już rok 1967 - polski dziennikarz zrezygnuje z kierunku wschód-zachód i ruszy na południe. I tu zdumienie, bo w południowych krainach nie sprawdzą się literackie standardy o szarości, o bezkresie i bezwoli, rzekomo typowych dla Imperium. Urzeka piękno maleńkich państewek. Sowiecki gorset jest tu - gniotącą, przytłaczającą, przerażającą, to prawda, ale tylko - fasadą. Południe Sowietów to, według słów oczarowanego autora, prawdziwy "wschodni dywan" i wszystko, co z tą metaforą związane: egzotyka barw, kształtów, zapachów... Imperium jest przecież zlepkiem narodów i kultur. Polski przybysz okazuje się uważnym obserwatorem i dobrym słuchaczem, a zostaje za to nagrodzony - wspaniałymi widokami i wstrząsającymi opowieściami. W Gruzji będzie oglądał wieczerze malowane przez tamtejszego "Nikifora" - Niko Pirosmanaszwili, który malował "sny Nachałowki", sny o sytości krainy płynącej mlekiem i zraszanej manną. Pozna także - oczywiście! - tajemnice robienia gruzińskiego koniaku. Z Armenii przywiezie wspomnienie spacerów po Erewaniu; zapisze też historię ormiańskiego Chopina, mnicha Komitasa, którego z rzezi Ormian wyratowała córka sułtana. Ta prawdziwa baśń nie ma jednak baśniowego happy endu - samotny śpiewak, który dał swemu narodowi pieśni i msze do dziś śpiewane w tamtejszych kościołach, po tamtym cudownym ocaleniu z pogromu nigdy już nie zaśpiewał, wybrał milczenie czy raczej obłąkanie... Ormianie w ogóle fascynują Kapuścińskiego, wiele miejsca poświęca historii i tradycjom narodu, który pamięć o sobie przechowuje w księgach, największym skarbie tego starożytnego ludu. "Naród, który nie ma państwa - pisze na marginesie ormiańskich wspomnień - szuka ocalenia w symbolach. Obrona symbolu jest dla niego tak ważna jak obrona granic" (s. 52). Skłonni bylibyśmy pospiesznie przytaknąć, że my też, że my tak samo wiemy, co to obrona symboli. Ale historia Ormian dostarcza przykładów, które zawstydzą polskiego patriotę. Ormiańska wierność ma niezrównaną tradycję, nie liczy się na dziesięciolecia, nie zamyka w kilku czy kilkunastu pokoleniach, bowiem "Ormianie - notuje Kapuściński - mają inną niż my miarę czasu. Swój pierwszy rozbiór przeżyli 2500 lat temu. Ich Odrodzenie przypada na IV wiek naszej ery. Chrześcijaństwo przyjęli siedem wieków wcześniej niż my. Dziesięć wieków przed nami zaczęli pisać we własnym języku. Ale Armenia dzieliła typowy dla tego obszaru świata dramat starożytnego Egiptu, Sumerów i Bizancjum - jego istotą był brak ciągłości historycznej, to nagłe pojawienie się pustych rozdziałów w podręczniku dziejów własnego państwa" (s. 52).

Opowieść o Południu, 67 zawiera jeszcze kilka tak skonstruowanych obrazków, mapa kolejnych zwiedzanych republik zagęszcza się opisami mijanych miast, uzupełniają ją pospiesznie streszczane historie krain i zamieszkujących je narodów. I tak, dowiadujemy się o "chorobie na wielkie wczoraj", która drąży Azerbejdżan; przychodzi też kolej na prawdziwe "przedpole Azji Centralnej" - Turkmenię i opowieść o toczonej tam od stuleci "wojnie pustyni i oazy". Po tej pochwale cywilizacji ludzi pustyni są obrazki z Tadżykistanu i Kirgizji, a południowa podróż kończy się w Uzbekistanie, z którego nie sposób zapomnieć "brunatnej Buchary" i "błękitnej Samarkandy".

W Pierwszym spotkaniu niewiele jest znaków, które zapowiadałyby dramat będący tematem części drugiej, tej widzianej Z lotu ptaka, a rozgrywającej się w latach przełomu 1989-1991. Tym razem pomysł podróży jest taki: dotrzeć "daleko od Moskwy", a ponieważ rzecz dzieje się w czasach, gdy głośno już o pierestrojce, warto więc przekonać się, na ile całe to gadanie o zmianach tam dociera. Proszę zauważyć: nie jest to pytanie o to, czy pierestrojka jest czy nie jest rzeczywistością oraz jakie są prawdziwe intencje jej liderów, a jakie szanse powodzenia. Kapuściński pisze wprost, iż "kremlologia", którą podniecają się (zwłaszcza zachodni) magowie od sowietologicznych idei, nie może być wiedzą z pogranicza historii czy filozofii, to raczej odmiana... meteorologii, gdzie z poruszeń moskiewskiego kolosa władzy, niby z odczytów precyzyjnych sejsmografów czy innych skomplikowanych urządzeń badających ukryte ruchy ziemi, wnioskować można o tym, jak zachowa się cały "kontynent".

W tym momencie już wiemy na pewno to, co można było przeczuwać od pierwszych stronic książki o Imperium: oto nie można mówić o Rosji (carskiej, sowieckiej czy post-sowieckiej) nie sytuując się w pewnym generalnym "sporze o Rosję". Jednym z wyznaczników tego sporu - ujmując rzecz najbardziej skrótowo - jest punkt, z którego się na Rosję patrzy, a możliwości jest kilka: po pierwsze - można patrzeć z góry czyli z "europejską" ("zachodnią"?) wyższością - to chyba, niestety, najpopularniejsze; po drugie - z dołu, z obawy, "żeby nie drażnić wschodniego (azjatyckiego!) niedźwiedzia" - to modne zwłaszcza w polityce; po trzecie wreszcie - twarzą w twarz, bez żadnych "-filii" czy "-fobii", ale z przekonaniem, iż trzeba najpierw poznać Rosję, aby wydawać sądy, ba, mieć prawo wyrokować.

Niestety, u Kapuścińskiego brakuje konsekwencji w zachowaniu tego właśnie wymiaru, jego relacja zbyt jest pospieszna, aby wystarczyło w niej miejsca na opis czegoś więcej niż - barwnych, to prawda, świetnie uchwyconych - ale tylko - obrazków. Dobre to jako zbiór reportaży, ale zebranie ich w książce, która na domiar złego nosi tytuł tak całościowy, zawodzi czytelnika.

Jak wygląda więc Imperium widziane zaledwie Z lotu ptaka? Polski podróżnik niestrudzenie krąży między Moskwą a republikami południowymi, wybierze się też na Daleką Północ. Mówiąc o Moskwie wertuje dzienniki... Chateaubrianda, który zwiedzał to miasto razem z Napoleonem, a jego opis jest jednym z ostatnich przed wielkim pożarem, zmuszającym Francuzów, tych "zwycięzców jednego dnia", do porzucenia swojej zdobyczy. Są i wspomnienia wydobywane z rosyjskiej klasyki, obrazy tam wyobrażane przeplatają się z opisami smutnej, porewolucyjnej stolicy oraz Moskwy A.D. 1989, której ulice zachłystują się słowem, już wówczas zwolnionym z części okowów cenzury, kiedy zaczyna się proces odzyskiwania przez mieszkańców Imperium pamięci o ich tragicznej historii. Wątek moskiewski uzupełnia opowieść o budowie, bizantyńskim przepychu i upadku Świątyni Chrystusa Zbawiciela (Świątynia i pałac) oraz wspomnienie wycieczki na Kreml - czarodziejską górę.

Polski reporter wraca także po z górą dwudziestu latach do południowych republik, które kiedyś zachwycały go swą egzotyką. Teraz, widziane u progu lat dziewięćdziesiątych, ziemie te ujawniają przede wszystkim dramaty zamieszkujących je narodów. To już inny Erewań, inne Tbilisi, inne Baku. Erewań przestał urzekać "wschodnim ale egzotycznym bałaganem", na ulicach widać przedstawicieli narodowych armii, znowu splątały się losy Azerów i Ormian. Nie inaczej jest w Gruzji, gdzie rozgrywa się dramat Abchazów i Gruzinów. Zagadki mapy, nie do zrozumienia dla zachodniego Europejczyka, nie do rozwikłania dla polityków, tu zna każde dziecko. (A ten sam proces rodzenia się świadomości narodowej można by opisać na przykładzie Baszkirów, Buriatów, Czeczeńców, Inguszów, Czuwaszów, Koriaków, Tatarów, Mordwinów, Jakutów...) To właśnie uzmysławia sobie polski dziennikarz. A im bardziej stara się dociec istoty tutejszych konfliktów, tym mocniej ogarnia go przeświadczenie, iż najsilniejszą władzę mają wśród zwaśnionych ludów "odwieczne sądy", obudzone narodowe resentymenty, słowem - "tyrania stereotypów". Kapuściński zarzuca więc próby zrozumienia, poprzestaje na wyrywkowym zapisie, pojawiają się tu i wspomnienia sprzed lat, i fragmenty rozmów, ba, nawet strzępki najprzeróżniejszych lektur, jest cytowany nawet... Quo vadis. W efekcie stronice zaludniają raczej literackie postaci niż żywi ludzie. Efektowne to, ale w większym stężeniu - po prostu nużące.

W krajach rozpadającego się Imperium w centrum staje problem autoidentyfikacji ludzi, którzy od pokoleń są uwikłani w konflikty narodowe. Co więcej, pisze Kapuściński - wielu mieszkańców Imperium nie czuje się w ogóle związanymi z żadną narodowością. "To jest właśnie ów homo sovieticus - nie ze względu na typ świadomości czy postawę, ale dlatego, że jego jedynym wyznacznikiem społecznym była przynależność do państwa sowieckiego. Po upadku tego państwa ludzie ci poszukują dziś nowej identyfikacji (ci, którzy się nad tym w ogóle zastanawiają) (s.138). Powód takiej sytuacji jest oczywisty - nie ma chyba kraju na ziemi, gdzie w tak krótkim czasie tak wielki procent jej mieszkańców opuścił swoje domy. Najpierw były ruchy wywołane działaniami wojny, potem rewolucji, potem były wędrówki za chlebem - i te najbardziej tragiczne: deportacje. Deportacje całych narodów. Przesiedlenia. Dokonywane przed wojną i w czasie jej trwania wywózki narodów "winnych" wobec komunistycznego władcy (Polacy, Grecy, Niemcy, Kałmucy...).

Kiedy nieogarnione wydają się dramaty całych narodów, lepiej przemawiają do wyobraźni jednostkowe losy. Siłę symbolu ma historia mieszkającego w Baku Jusufa Samedogla, pisarza, który całe życie pisał cyrylicą, a teraz w jego ojczyźnie zwyciężają tendencje powrotu do źródeł, i choć trwają jeszcze spory, czy zwycięży arabski czy łaciński "styl" - język i pismo - to w każdym przypadku Jusuf zostanie pisarzem bez dorobku. Kto przetłumaczy jego książki? I czy zdąży? I czy Jusuf będzie miał jeszcze czytelników?

Kapuściński odwiedza także ziemie, których sama nazwa odsyła do części dramatu Imperium nazywanej GUŁagiem. Jest więc opis Workuty, gdzie w niegdysiejszych obozowych barakach nadal mieszkają ludzie. Przerażające długie trwanie "innego świata" GUŁagu polega i na tym, że byli więźniowie często nie mieli dokąd wracać, więc przemienili dawne zony w osiedla mieszkaniowie. Pretekstem wyprawy do Workuty był dla Kapuścińskiego strajk górników, ale przecież równocześnie jest w niej znowu coś z pielgrzymowania polskim szlakiem. I stąd obok klasyki rosyjskiej literatury łagrowej pojawiają się cytaty z tekstów polskich świadków GUŁagu. Cień GUŁagu powróci w opowieści o wyprawie do Jakucka i jeszcze dalej - na Kołymę. Tu chyba najwyraźniej ujawnia się technika opowiadania Kapuścińskiego: obserwację dnia dzisiejszego przytłacza bagaż historycznej i literackiej wiedzy o Kołymie (powraca i Conquest, i Szałamow, i Weissberg-Cybulski). W telegraficznym skrócie przypomniane są początki Magadanu, legendarnego portu w Zatoce Nagajewo, dokąd przybijały statki z niewolnikami przeznaczonymi do kołymskich kopalni złota; przywołane są także postaci słynnych oprawców Kołymy: generała Edwarda Berzina, dyrektora Dalstroju, oraz jego następców - pułkowników Karpa Pawłowa i Stiepana Garanina. Mieszają się cytaty z najprzeróżniejszych literatur i widma prawdziwych postaci; jest tu i Herbert G. Wells, i Roj Miedwiediew, jest Milovan Dżilas i Nikita Chruszczow...

Reporter stara się odkryć w prawdziwym, mijanym świecie i ludziach tu spotkanych cechy, o których istnieniu wie z książek. To usprawiedliwia natłok cytatów: przywoływana jest i Eugenia Ginzburg, i Wasilij Grossman, i Iwan Sołoniewicz, ale jakby tego było mało - autor włącza w dyskurs i Poppera, i Ingardena, nawet Leonardo da Vinci ma tu swój kącik... Przyznam, iż ta część książki jest najmniej udana - miejscami pretensjonalna, podobnie jak i dołączona bibliografia cytowanych tekstów.

Tak dzieje się w całej książce. Oczywiście, trzyma w napięciu, na przykład, westernowy rozdział o Pułapce, czyli wycieczce z Erewania do Górnego Karabachu, którą Kapuściński przedsięwziął w roku 1990, czy "ekologiczna" opowieść o zagładzie Morza Aralskiego. Drugie spotkanie z Imperium jest ponadto bogatsze o wyprawę na Ukrainę oraz na ziemie dawnych, z II Rzeczypospolitej - Kresów. Jest więc i Drohobycz, i powrót do rodzinnego Pińska.

Polifoniczność? Tak, jeżeli przez ten Bachtinowski termin rozumieć wymieszanie głosów czy raczej zapis ech i półsłówek gdzieś i kiedyś rzucanych w przestrzeń. Nie, jeżeli chcielibyśmy naprawdę dowiedzieć się czegoś o Imperium jako fenomenie całości. Barwne obrazki, jakie zanotował Kapuściński, to wyśmienite tematy na reportaż, zaledwie szkice, które trzeba by teraz wypełnić jakąś treścią. Niestety, na to już nie ma czasu, pospieszne tempo narracji odwzorowuje pospieszność zwiedzania i, co gorsza, usprawiedliwia pochopność sądów, powierzchowność uogólnień.

Część trzecia, najkrótsza, przekonuje, iż Ciąg dalszy trwa, ale jest pospiesznym zapisem kilku zaledwie epizodów z lat 1992 i 1993, kiedy rozpad tamtego Imperium stał się faktem, którego zaistnienia nie przewidzieli zachodni sowietolodzy, w ostatnim czasie - wedle Kapuścińskiego - lansujący raczej tezę o stabilności Sowietów. Teraz sowietologiczna futurologia straciła prestiż, dlatego i autor korzysta z reportażowej poetyki, niby w agencyjnej depeszy przypomina błyskawiczną wymianę rozgrywających się wydarzeń. Wbrew jednak intencji autora, ostatnia część książki jest najmniej potrzebna, bo każdy miesiąc następny po jej wydaniu dopisywał i nadal dopisuje kolejne i kolejne rozdziały. Czy jednak jest to historia tego samego Imperium? I jaki "ciąg dalszy nastąpi"?

 

IZABELLA SARIUSZ-SKĄPSKA, ur. 1964, dr, absolwentka filologii polskiej UJ. Publikowała m.in. w "W drodze", "Tygodniku Powszechnym", "Znaku". Od 1992 roku redaktorka "Znaku".



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama