Jak się czuję

O pokoleniu obecnych trzydziestolatków - urodzonych w latach 60-tych

 

Wojciech Bonowicz

JAK SIĘ CZUJĘ

 

 

Zachęcony Kronikami Janka Michalskiego postanowiłem do własnej rubryki też wprowadzić nieco egocentryzmu. Ostatecznie żyję już na tym świecie z górą 30 lat, skończyłem jeden z najstarszych uniwersytetów w środkowej Europie, zmywałem naczynia w jednym z największych ośrodków hazardu na świecie, miałem zaszczyt (albo tylko okazję) podawać wodę Natalie Cole i jeść śniadanie z Miss Polski, Czesław Miłosz powiedział mi: "Czytuję Pana czasami", a Seamus Heaney: "Nice to meet you", krótko mówiąc - nie wypadłem sroce spod ogona... A poważnie: nie sądziłem, że komukolwiek przyjdzie jeszcze do głowy zajmować się mną i moim pokoleniem - to jest ludźmi urodzonymi w latach 60. Okazuje się jednak, że ja (w ramach mojego pokolenia naturalnie) mogę być jeszcze dla kogoś interesujący. W każdym razie na pewno - dla moich rówieśników.

Numer poświęcony generacji trzydziestolatków (na boku zostawiam rozważania, czy jest sens wyróżniać taką generację; znalazłoby się z pewnością wielu takich, którzy skłonni byliby twierdzić, że nie ma) redakcja "Res Publiki Nowej" (11/1997) otworzyła tekstem Agaty Bielik-Robson (1966) zatytułowanym Straceni inaczej. To nasz pokoleniowy (auto)portret. Wyglądamy na nim, mimo żwawych pociągnięć piórem, raczej ponuro: "jesteśmy pokoleniem nieudanym, ponieważ nie udał się nam nasz generacyjny projekt. My, dzieci raczkującej, realsocjalistycznej kultury masowej, byliśmy gotowi na wszystko, tylko nie na to, że (...) Historia, zanim sobie pójdzie w zasłużony niebyt, zbierze swe słabnące siły i uderzy jeszcze raz." Walec Historii nie przejechał po nas wprawdzie, zaledwie nas potrącił, a przecież uderzenie było na tyle silne, że pokręciło się nam w głowie i zapomnieliśmy języka w gębie (o czym za chwilę). "Jedną z wyraźniejszych cech mojego pokolenia", pisze dalej ta sama autorka, "jest jego »odstrojenie« od współczesnej kultury zachodniej (...). Nasi zachodni rówieśnicy dorastali w atmosferze przyzwolenia, ludyczności i liberalizmu, nam natomiast społeczna maszyna czasu spłatała psikusa i przegnała nas z tej wczesnej, wcale obiecującej ponowoczesności nie tylko z powrotem w odległe czasy, kiedy jeszcze liczyła się Historia, ale wręcz w przednowożytność, z jej surową obyczajowością, katolicyzmem i opresyjnym życiem wspólnotowym. Wcale nie twierdzę, że to źle (...). Wypchnięcie nas poza nawias zachodnich dziejów, poza stworzone przezeń błogie złudzenie progresywności, wcale nie uczyniło nas - jak sądzi wielu z Pokolenia 68 - wstecznymi i zacofanymi. (...) Gdyby nasi zachodni rówieśnicy mieli uszy do słuchania, to w naszej nieskładnej pokoleniowej opowieści dosłuchaliby się czegoś, co, przynajmniej z deklaracji, powinno być im bardzo bliskie - tego mianowicie, że my, bytujący naraz w trzech różnych dziejowych strumieniach, które w żadnym razie nie powinny się wydarzyć w tym samym czasie, jesteśmy żywym przykładem tak ulubionej przez nich ponowoczesnej anomalii. Czyli że - jak by to oni ujęli po swojemu - jesteśmy natural born postmodern."

Rzeczywiście: obejrzawszy się wstecz, nie zobaczymy czegoś, co - przyznajcie - układałoby się w czytelny wzór. Historia przyspieszyła i musieliśmy - jak w ciasnej sali gimnastycznej - przeskakiwać kolejne płotki ustawione zbyt blisko jeden drugiego. Najpierw była "mała namiastka zachodniego hedonizmu", która "pozwalała żywić złudzenie, że rzeczywiście żyjemy na Zachodzie"; nie mieliśmy wiele, ale jeszcze były mieszkania, banany, pomarańcze, Abba, "europejski zapach" "Brutala", polski James Bond w mundurze Abwehry i racjonowana kontrkultura. Stan wojenny zmiótł ten pozór dobrobytu i "światowości". "Musieliśmy wejść w zupełnie nową rolę, na jaką w ogóle nie byliśmy przygotowani, i odciąć wszystkie korzonki, które dotąd udało nam się zapuścić w glebę realsocjalizmu"; otrzymaliśmy wtedy, jak to określił cytowany przez autorkę socjolog Ireneusz Białecki, "wsad patriotyczny". Niektórzy przyjęli go z wdzięcznością, inni oddali Polsce to, co się jej należało, "pomimo zniechęcenia, dezorientacji, nudy i ogólnego poczucia, że to i tak nie ma sensu". Stanowi wojennemu moje pokolenie zawdzięcza na pewno zdecydowany (często - radykalny) antykomunizm. Rychło jednak wspomniany "wsad" zaczął kruszeć. "Nastąpiły lata, które [Tomasz] Burek za Norwidem słusznie nazwał okresem »dziczenia«: powolnej wewnętrznej emigracji i wycofywania się z nadmiernie zsocjalizowanej wspólnoty." Na początku nowej dekady okazało się, że tamtym językiem nie mówimy już wcale, że - co najwyżej - możemy odnajdywać wspólnotową więź w religii lub apostazie (bo część oddryfowała od Kościoła), albo w śmiechu, który pozwalał "przeżyć w rzeczywistości wewnętrznie pękniętej". Naturalnie obraz ten należałoby skomplikować, uzupełnić, jak to czyni autorka, jeszcze kilkoma czy kilkunastoma kreskami. Czy jednak zmieniłoby to zasadniczo jego wymowę?

Do tak naszkicowanego portretu Agata Bielik-Robson dodała komentarz, z którego wybrałem dwa fragmenty. W pierwszym jest akcent optymizmu: "Darek Gawin (...) powiedział kiedyś, że jesteśmy »tymi ostatnimi, którzy załapali się na wartości« (...). Ja tymczasem powiedziałabym, że owszem załapaliśmy się na wartości - ale za to na zbyt różne i zbyt wiele. I we wszystkie się zaangażowaliśmy, choć razem nie miały one wielkiego sensu. (...) W tym jednak chaotycznym i rozproszonym zaangażowaniu tkwi nasza siła: jedyne w swoim rodzaju prawdziwie współczesne doświadczenie, które obejmuje wielość rzeczywistości niesprowadzalnych do jednego wspólnego mianownika." Drugi wraca do kwestii "zaniemówienia": marność pokoleniowej literatury, "stan ciężkiej konfuzji lingwistycznej", jaki w niej obserwujemy, wynika stąd (tu autorka znów powołuje się na Tomasza Burka), że "generacji dziwnych trzydziestoletnich nie udało zadomowić się w języku ojczystym". "Nasz dramat polega na tym, że nie mamy swojego języka. Albo też raczej na tym, że w swym krótkim życiu mówiliśmy już tyloma językami, że w końcu odebrało nam mowę..." Dodam od siebie: znamienne, że wielu młodych (coraz starszych) pisarzy porusza się w polszczyźnie trochę jak w obcym języku - najpierw uczą się tego, co biorą za "mowę ulicy", mowę codzienności, dodają do tego nieco "kultury literackiej" lub - w pojedynczych przypadkach - ideologii, potem zaś tym "laboratoryjnym", nienaturalnie brzmiącym językiem usiłują się z ową "ulicą" porozumiewać. Niewielu pisarzy potrafi słuchać, większość woli uczyć się (zresztą nie tylko języka) z książek.

Wróćmy jednak do obrazu pokolenia jako całości. Nowe elementy do jego (auto)portretu wprowadza tekst Dariusza Gawina (1964) Bezkształtne pokolenie lat dziewięćdziesiątych ("Res Publica Nowa" jw.), opisujący, na jakich polach aktywność owej generacji została zablokowana i gdzie wobec tego szukała ona możliwości działania. Gawin zwraca najpierw uwagę na "zdominowanie w znacznym stopniu polskiego życia publicznego przez pokolenie czterdziestolatków (czy szerzej - ludzi w wieku 40 - 50 lat)". Dotyczy to zarówno środowisk "solidarnościowych" ("W początkach 1989 roku, pomimo upływu ponad siedmiu lat, elity związku były takie same jak w 1981 - składały się w przeważającej części z tych samych ludzi, którzy pełnili funkcje jeszcze w legalnej strukturze związku..."), jak i - co potwierdziły ostatnie wybory władz głównej partii tego obozu - postkomunistycznych (formacja ta potrzebowała "liderów dostatecznie dojrzałych, aby byli wiarygodni dla postkomunistycznego elektoratu, jak i dostatecznie młodych, aby nie można im było zarzucić odpowiedzialności za rządy komunistyczne"). Rewolucja, a właściwie (Gawin cytuje Gartona Asha) "refolucja", dokonująca się w Polsce w imię "powrotu do normalności" (czyli - wyjścia z historii), na ogół nie zaktywizowała młodych politycznie, a w każdym razie nie w polityce odnieśli oni najbardziej spektakularne sukcesy. Próba "odnalezienia się w strukturach nowego establishmentu politycznego dawnej opozycji" zakończyła się fiaskiem i - jak pisze w tym samym numerze "Res Publiki" Marek A. Cichocki (1966) w szkicu Aksamitna rewolucja jednego pokolenia - "doprowadziła do głębokiego rozczarowania życiem politycznym". "Wyjątkowa niechłonność, niezdolność do absorbowania sił młodego pokolenia", pisze dalej Cichocki, "towarzyszy polskiej demokracji od samego początku i w pewnym stopniu wynika z formy jej aktu założycielskiego." Dla młodych zabrakło - generalnie - miejsca nie tylko w polityce, ale także w administracji ("przeważyła koncepcja powolnych zmian kadrowych, które miały być rozłożone co najmniej na kilkanaście lat i dokonać się w sposób »naturalny«"; przez młodych administracja państwowa była w efekcie "postrzegana jako dość zamknięta kasta, która broni swych politycznych interesów, jest wewnętrznie silnie skłócona i nie daje perspektyw realizacji własnych ambicji") i szkolnictwie wyższym ("Skompromitowana część kadry profesorów i nauczycieli pozostała nietknięta, skutecznie blokując miejsce dla pojawienia się nowych pracowników naukowych"). Młodzi najmocniej usadowili się więc w sferze nienomenklaturowego kapitału, bo tylko w niej po 1989 roku "obowiązywała faktycznie zasada równych szans". Kłopot w tym, że środowisko to nie jest "zakotwiczone w żadnym szerszym kontekście państwowym, politycznym czy kulturowym Polski. Świat trzydziestoletnich yuppies jest doskonały w sensie samowystarczalności. (...) Dlatego najbardziej reprezentatywni i najbardziej wpływowi trzydziestolatkowie ze sfery nienomenklaturowego kapitału pozostają zupełnie nieczuli na słodkie i ponętne nawoływania swych rówieśników z prawicowych lub liberalnych partii politycznych, bowiem generalnie traktują państwo jako ciało obce, zainteresowane wyłącznie ich pieniędzmi, a nie jako dobro wspólne." (Dodam nawiasem, że niewykluczone, iż prawdziwym bohaterem mojego pokolenia, bohaterem - że tak powiem - "do przyjęcia" dla wszystkich środowisk, okaże się zdobywca dwu biegunów, Marek Kamiński...)

"Obszarem", wtóruje tym słowom Gawin, "w który trzydziestolatkowie wtargnęli ze zdwojoną energią, okazała się gospodarka"; szczególnie sfera "mediów i usług" oraz reklamy, tu bowiem, twierdzi autor, "mogli spożytkować z powodzeniem swoją łatwość w posługiwaniu się idiomem nowej kultury masowej". Jednak działalność trzydziestolatków także w tych dziedzinach znamionuje charakterystyczne rozdarcie: "z jednej bowiem strony znają oni z autopsji funkcjonowanie etosu inteligenckiego, dawnego romantycznego modelu kultury, rozumianej jako duchowa wspólnota, dla istnienia której szczególnie ważna jest kultura wysoka (...). Z drugiej strony jednak jako swój własny traktują świat, w którym dawny model kultury z samej jego istoty nie jest możliwy." To dlatego - na gruncie szeroko rozumianej polityki - "młode środowiska konserwatywne, grupujące właśnie trzydziestolatków, starają się bronić tradycyjnie rozumianej wspólnoty politycznej, tradycyjnego patriotyzmu, posługując się jednocześnie nowym instrumentarium medialnym". Przychodzi mi ochota, by w tym miejscu przypomnieć hasło z ostatniej strony okładki każdego numeru "Res Publiki": "kultura masowa - kulturze narodowej"... Gawin podkreśla, że trzydziestolatkowie są "pierwszym dorosłym pokoleniem wychowanym w kulturze masowej". Ocena znaczenia i konsekwencji tego faktu zależy jednak od punktu widzenia, czyli - powołania się na konkretne fakty. Przyjrzyjmy się jednemu przykładowi.

Charakterystyczne, że w zakończeniu swego tekstu Agata Bielik-Robson wspomina o "Frondzie". Wedle autorki "Fronda" "wszystkie te światy, w których żyliśmy, usiłuje zlepić w jedno. W rezultacie powstaje coś na kształt kontrkulturowej ofensywy katolickiej z silnymi akcentami ezoteryzmu - wątpliwa synteza elementów, które ja trzymałabym raczej osobno." W "respublikowej" rozmowie o literaturze trzydziestolatków (Na przełęczy, jw.) Marek Zaleski (1952) ujmuje to nieco inaczej: "Jeśli mowa o pokoleniowych inspiracjach i fascynacjach kontrkulturą, to akcja »Frondy« jest kontrrewolucją: »Fronda« chce być rekontrkulturą." Wedle Zaleskiego "frondyści" "nie chcą widzieć świata, jaki jest, a chcą traktować go w kategoriach stylu: dokonują totalnej estetyzacji i zarazem ideologizacji rzeczywistości. Ortodoksja katolicka w wydaniu »Frondy« jest camp, czyli stanowi rodzaj gry i tak wściekłej przesady, że aż naturalnej, tak głupiej, że aż podniosłej." "Kostiumem nie jest tu komża", zauważa w tej samej dyskusji Jerzy Sosnowski (1962), "ale postmodernizm i rysunek pod tytułem Mielone krasnoludki, który znajduje się na pierwszej stronie każdego numeru. I w tym kostiumie próbują nadać komunikat jakby żywcem wyjęty ze »Sztuki i Narodu« (...). Posługują się więc wykształconym przez »bruLion« językiem, ale tak jak misjonarz jadący do Afryki, który musi opanować mowę tubylców. Doprawdy nie po to, by wraz z nimi czcić totemy! (...) Gdyby udało im się wynaleźć estetykę adekwatną dla ich przesłania katolickiego (które jest na modłę, moim zdaniem, przedsoborową, wbrew ich solennym zapewnieniom), propaństwowego, prawicowego, ale nie faszystowskiego, jak się próbuje im wmawiać - mielibyśmy zapewne interesujący i bardzo krytyczny zapis tego, co się stało w Polsce w ostatnich latach."

Co na to sama "Fronda"? W najnowszym numerze (9/10, jesień 1997) zwraca uwagę tytuł rozmowy z Wiesławem Walendziakiem (1962): Jesteśmy integralni. Programem "Frondy" - i środowiska, którego część stanowi - jest integralność. Co to znaczy? "Dla tych ludzi", mówi Walendziak, "przesłanie religii odnosi się do całego świata, w którym funkcjonujemy, nie ma podziału na prywatną religijność i areligijne życie publiczne. Ktoś może się podśmiewać z tego, co robi zespół Armia, Tomek Budzyński, 2 Tm 2,3, ale popełnia wtedy błąd. Ci faceci pokazują, że świat może być integralny, że można funkcjonować w świecie, który nie jest schizofreniczny, nie jest światem pękniętym." Celem młodych konserwatystów jest zatem, mówiąc w skrócie, likwidowanie skutków procesu, który opisała Agata Bielik-Robson. Jak w przypowieści o św. Janie Kantym: skleić skorupy dzbana i zebrać rozlane mleko, zamiast nad nim płakać. Przy tym czerpać energię - tak jak niegdyś kontrkultura (w domyśle: liberalna) - z kontestacji. "Potrzeba nam realistycznej diagnozy współczesności, realistycznej oceny Kościoła w świecie totalnie liberalnym. Kiedy się patrzy na wysiłki »Tygodnika Powszechnego« i jemu podobnych środowisk, to widać, że oni za wszelką cenę chcą usprawiedliwić świat liberalny wobec Kościoła. (...) Nawet u nas widzę tę słabość, że jak coś piszemy lub mówimy, to gdzieś w tle jest to pytanie, jak to należy odnieść do tego dominującego liberalnego kanonu. Nie jak jest naprawdę, ale czy wypada to powiedzieć. Ale czy trzeba się dziś tłumaczyć z »chrześcijańskiej ekstrawagancji«? Przecież dzisiaj ortodoksyjny katolicyzm staje się kontestacją liberalnego świata, jest postawą w pełni nonkonformistyczną."

No cóż, myślę, że jednak nie od rzeczy jest zastanowić się czasem, czy wypada powiedzieć to czy tamto. Nie wiem na przykład, czy diagnoza, iż Kościół funkcjonuje w świecie "totalnie liberalnym" (zwracam uwagę na charakterystyczny przysłówek; być może to nie Walendziak mówi, ale - język mówi Walendziakiem), jest w istocie diagnozą realistyczną. Nie wiem też, czy wypada powiedzieć: "doszliśmy do takiej sytuacji, w której rzeczą godną szacunku jest polemizowanie z przekazem Biblii, a rzeczą eliminujacą ze sfer dobrze wychowanych jest podjęcie polemiki z księdzem Tischnerem. Tischnera się wyznaje, z Biblią się dyskutuje..." (fragment wywiadu). Nie wiem, kogo Walendziak ma na myśli, mówiąc o tych "eliminowanych ze sfer"; mam nadzieję, że nie autora Bitwy o prawdę. Bo jeśli o taką "polemikę" chodzi, to rzeczywiście nie ma to wiele wspólnego z "dobrym wychowaniem"... Polemizujcie z księdzem Tischnerem, polemizujcie z "Tygodnikiem", polemizujcie ze "Znakiem"! Zapewniam, "zgryźliwa uwaga, kpina czy lekceważący felieton" (cytuję Walendziaka) nie będą jedyną odpowiedzią - przynajmniej w "Znaku" (bo tylko w imieniu "Znaku" mogę składać obietnice). Nie będą - o ile oczywiście postawicie celne zarzuty lub zadacie interesujące pytania i będzie chodzić o coś więcej niż o manifestację "chrześcijańskiej ekstrawagancji". Nie będą - o ile zachowana zostanie "podstawowa zasada debaty", o której mówi w wywiadzie Walendziak: "tak należy definiować poglądy adwersarza, by mógł się pod nimi podpisać".

We "Frondzie" i młodym neokonserwatyzmie widać w gruncie rzeczy to samo wewnętrzne napięcie ("masowe" z "narodowym", "kontr-" z "pro-" itd.), które charakteryzuje całe pokolenie trzydziestolatków. Próby jego rozładowania - nawet te, z którymi trudno mi się zgodzić - obserwuję z zainteresowaniem; jest "ruch w interesie", a więc jest "interes"... W moim pokoleniu (a tym bardziej u starszych, ale nie o nich tu mowa) mierzi mnie raczej lenistwo umysłowe połączone z dobrym samopoczuciem. Na szczęście "okres ochronny" dla tej generacji dobiegł już końca. Nadchodzą młodsi (niezbyt jeszcze widoczni, to prawda), starsi upomnieli się o swoje. Jupitery pogasły i teraz trzeba się zastanowić, czy to, co się mówiło w ich świetle, rzeczywiście było takie mądre i dobrze powiedziane. Z wielką przyjemnością czytam w tekście mojego rówieśnika - Krzysztofa Uniłowskiego (Szukając czego nie było, "FA-art" 2-3/1997) - następującą diagnozę (dotyczącą literatury, ale dającą się przenieść, myślę, i na inne dziedziny): "Jest pokoleniowym mitem powszechne wśród trzydziestolatków przekonanie, iż dynamika ich poczynań miała skutek w postaci sławnego »zaniku centrali«. Tymczasem był to rezultat dezercji środowisk, które wcześniej dominowały w życiu literackim. »Zanik centrali« to sytuacja przez młodych zastana (...), to nic więcej, jak kłopotliwy spadek po poprzednikach. Trudno przypisać debiutantom bodaj zasługę zdiagnozowania stanu rzeczy. Kryzys był (i jest) oczywisty. Stąd oczekiwania, jakie wiązano z tzw. formacją »bruLionu«. Oczekiwania, które w dużej mierze nie zostały zaspokojone. Winą trzydziestolatków było przekonanie, że do zgarnięcia całej stawki wystarczy sama obecność w życiu literackim, a nie rzeczywisty wysiłek intelektualny i artystyczne osiągnięcia" (podkr. WB).

Cóż zatem teraz? Może wreszcie czas wziąć się ostro do roboty. Wyciągnąć wnioski z tego, co się przeżyło. Także - z własnych zaniedbań. Postawić sobie wysokie wymagania nie dlatego, że ktokolwiek to sprawdza, ale dlatego, że tak trzeba. "Musicie od siebie wymagać. Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali..." Kto tak do nas mówił? I kiedy? Pamiętacie?

(Tak się czuję.)

 

WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, absolwent polonistyki, poeta, krytyk literacki. Członek redakcji "Znaku".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama